Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Moje córki (lat 11, 11 i 9) zapałały miłością do piłki nożnej. Oczywiście, ich idolami nie są najlepsze na świecie piłkarki niemieckie, amerykańskie czy japońskie, tylko Messi, Ronaldo czy Forlan. Z powodu tego ostatniego cała rodzina musiała się podczas ostatnich mistrzostw świata nauczyć na pamięć hymnu Urugwaju. Jak spowodować, aby uprawiające piłkę nożną polskie dziewczyny zafascynowały się Turbine Poczdam, a nie Manchesterem United? To sprawa dla ministry Muchy.
W każdym razie trzeba się pogodzić, że moje córki wolą męską Bundesligę, a już najbardziej Borussię Dortmund: tutaj przecież gra aż trzech Polaków. Obrońca Piszczek, napastnik Lewandowski, a pomiędzy nimi pomocnik Błaszczykowski, czyli po prostu Kuba. No, dobrze – myślę sobie – mogło być gorzej. Klub z Westfalii nie jest tak niszowy jak St. Pauli, nie tak obciachowy jak Bayern Monachium, mają nie najgorsze kolorystycznie koszulki oraz świetnego, charyzmatycznego trenera.
Podróżując z Moją Żoną do pracy w teatrze w Bochum niespodziewanie spotkaliśmy idola naszych córek. Siedział sobie ot tak w lotniskowej poczekalni. Odziany skromnie i elegancko, żeby się, broń Boże, nie przeziębić, spodnie khaki i puchówka. Na nogach trapery, a na uszach kolosalne słuchawki. Gdzieś już słyszałem, że podobno piłkarze i inni koszykarze w miejscach publicznych zawsze mają na uszach duże słuchawki – by wyraźnie zasugerować, że są zajęci, zaaferowani, niedostępni i generalnie nieprzysiadalni. Tako też czynił Błaszczykowski onego dnia na Okęciu. Kiedy później opowiadałem o tym córkom, odniosły się ze zrozumieniem. „Przecież on jest na chipsach” – skwitowały rezolutnie. Później zaczęły się zastanawiać, dlaczego na chipsach nie ma Lecha Wałęsy, któremu się to należy, bo „walczył o polskość w Polsce” – jak stwierdziła najmłodsza Janeczka.
Nieważne chipsy, ważny Błaszczykowski, który... wsiada do tego samego co my samolotu. Moja Żona rozgorączkowana: zrobić to, czy nie zrobić. Wreszcie miłość matczyna – najsilniejsza z miłości – zwycięża. Chwilę po wzbiciu się naszego samolotu, Matka przezwycięża swoją nieśmiałość, oraz przede wszystkim swą niechęć do futbolu i futbolistów, aby w imię miłości zdobyć swój pierwszy w życiu autograf, autograf Kuby. Mój udział w całej heroicznej operacji ograniczył się do pomysłowego zaopatrzenia Małżonki w aktualny poniedziałkowy egzemplarz Frankfurter Allgemeine Zeitung, gdzie akurat znajdowało się malutkie (ale jednak!) zdjęcie Błaszczykowskiego przy pracy (gdyż w ostatniej kolejce „zdobył gola”). Małżonka wraca po kilku długich chwilach; ja nie widzę, co się dzieje, gdyż Kuba siedzi z tyłu, a nie chcę się agresywnie oglądać, żeby go nie spłoszyć. No, ale po chwili Żona wraca ze szczęściem spełnienia w oczach. Patrzymy na owoc wyprawy po złote runo... Kuba Błaszczykowski złożył autograf na swoim zdjęciu w gazecie. A konkretnie: nabazgrał coś (nie wiadomo co) dokładnie na swojej twarzy, czyniąc ją nierozpoznawalną.