Autobiografia w sensie ścisłym (1)

Gdy zaczynałem o „literaturze” rozprawiać, za manipulatora byłem brany, bo przecie nadmierna troska o literaturę za kłamstwo uchodzi.

04.04.2015

Czyta się kilka minut

Jerzy Pilch /  / fot. Andrzej Georgiew
Jerzy Pilch / / fot. Andrzej Georgiew

Prawda – rozumiem: doniosła rzecz – jeśli istnieje. Dziś raczej pełni funkcje tożsamościowo-bojowe. Prawdą jest tylko to, co istnieje w mojej głowie – powiada pan od prawdy.

Niejasne wspomnienie wieczorów autorskich

Póki mogłem, jeździłem na spotkania autorskie. Nie było to złe, a w takich miejscowościach jak Toruń, Poznań czy Wrocław bywało frapująco. Ani się jednak człowiek obejrzał, a wyrosło nowe pokolenie i pytania, które zawsze miały skłonność do monotonnej powtarzalności, jęły się powtarzać z dziewiczą otwartością. Albo z dziewiczym skrępowaniem. Jak zwał, tak zwał – grunt, że się powtarzały.

Jak wiadomo, ludzkość rodzi się w stanie analfabetyzmu. Golusieńki gnojek, owszem, na świat przychodzi, ale o czytaniu nic nie wie, trzeba kolejny raz zaczynać od początku. Sumowanie doświadczeń, też doświadczeń czytelniczych, jest kiepskie, idzie marnie, nie wiadomo dokładnie, o co chodzi Homerowi czy Szekspirowi, bo Dante całkiem przeczasiały. Oczywiście niemożność czytania klasyków typu „ojciec Wergiliusz” to nie jest powód mojej powściągliwości podróżniczej, przeciwnie, dużo bym dał, by zdrowie pozwoliło na (niech będzie) klęskową albo zwycięską (ta niech będzie bardziej) turę po kraju. Jakby miała się taka uciecha kiedykolwiek spełnić, obiecuję na najbardziej zgrane kwestie odpowiadać, i to odpowiadać z zapałem (obiecuj, obiecuj – mowę stracisz, a garb ci sam wyrośnie).

Dużo nie ryzykuję, w końcu nawet rachunek prawdopodobieństwa mówi, że jak kto osłabnie po sześćdziesiątce, to jego miejsce raczej tam niż tu. Żaden katastrofizm czy nawet pesymizm – proste stwierdzenie prostego faktu, że po sześćdziesiątce zdrowieje się rzadziej. Ale się zdrowieje – czyli sprawa dalej otwarta. Tym bardziej że o nowym cudownym leku na najstraszliwsze choroby już wróble ćwierkają. Jak środek nie przegra z unijną biurokracją, nie tylko parkinsona będzie leczył.
Pytań mnogo, na każde dawno odpowiedziałem, więc lekko podchodzę do sprawy; na dwie nieśmiertelne kwestie wszakże odpowiadać byłoby ciężko i doprawdy nie wiem, jakie warunki musiałyby być spełnione, żebym się (bez żadnych obietnic) podjął udzielania – prawdopodobnie z czasem coraz chybotliwszej – odpowiedzi.

Pierwsze pytanie padało zawsze. Nie miałem spotkania z czytelnikami, aby w pewnym momencie nie wstał jakiś bezkompromisowy dociekliwiec i nie postawił zagadnienia: na ile to, co piszę, jest zmyśleniem, a na ile prawdą. Na ile z własnych przeżyć czerpię, a na ile z cudzych.

Uprawianie literatury bezrefleksyjne czy nawet bezmózgie trochę przeminęło. Uprawianie literatury mózgowej nigdy wielkiego zainteresowania nie wzbudzało. Chyba że we Francuzach, ale oni są usprawiedliwieni. Kiedyś byli na szczycie, dziś odwróć tabelę, ojczyzna Flauberta na czele. Nowa Powieść okazała się fiaskiem, dziś już jest to fiasko historyczne, czyta ktoś jeszcze „Gumy”? Też wolę „Hrabiego Monte Christo”.

Nawet jak jedno i drugie (literatura z mózgiem i bez) nie przeminęło i jest na topie, mnie nie ciekawi zupełnie. Pisać bez refleksji o pisaniu? Pracować bez świadomości? Albo pozwalać, żeby świadomość przygniatała? Bywa. Zdarza się, że zostaje sama refleksja, to błąd równie przykry. Jan Lebenstein mówił: „dziś młody człowiek nie ma dzieła, ma pomysł, ale i tego pomysłu nie realizuje, skomentuje go jedynie”. Lebenstein miał na myśli plastykę, do literatury ta uwaga pasuje jak ulał. (Który raz cytuję światłą uwagę Jana Lebensteina – sam nie wiem.)

Jak idzie o pierwsze pytanie, a raczej o pierwszą odpowiedź, to z biegiem czasu nauczyłem się mówić: pół na pół. Przy tym wychwalałem fikcję, analizowałem urok opowieści zasłyszanej, tłumaczyłem własną, nadmierną skłonność do metafory. Połówka artyzm, połówka weryzm. I zawsze – choćby kątem oka – widziałem pełen politowania wyraz twarzy tych, których wszelkie zabiegi artystyczne raziły i którzy domagali się przedstawień z biegu życia bez osłonek. Dwoiłem się, troiłem, zdawało mi się: to jest oczekiwane, a wychodziło, że oczekiwane było co innego. Choćbyś nie wiadomo jakie umiejętności rozwinął, nie kunszta będą w cenie, a rzekoma prawda święta. Surowej prawdy się domagano. Żadnych ozdób, żadnej literatury. Zawsze mi się zdawało, że „literatura” to jest piękne, wysokie i – w taki czy inny sposób – odbijające świat słowo. Tymczasem okazywało się, że jest to termin niski i urągliwy. Gdy zaczynałem o „literaturze” rozprawiać, za manipulatora byłem brany, na nic wszelkie finezje, jaka tu może być prawda, kiedy kłamca o nią zabiega, bo przecie nadmierna troska o literaturę za kłamstwo (w najlepszym razie za nieszczerość) uchodzi. Prawda – rozumiem: doniosła rzecz – jeśli istnieje. Dziś raczej pełni funkcje tożsamościowo-bojowe. Prawdą jest tylko to, co istnieje w mojej głowie – powiada pan od prawdy.

A tym, co krzywo na mnie spoglądali, ani w głowie była doniosłość, im o małą, o całkiem niedużą prawdę chodziło, im szło o smutną prawdę – natury, powiedzmy, towarzyskiej. Im szło o liczbę flaszek i numery telefonów na etykietce koślawo zapisane.

Lato 1962

Drugie pytanie: „Co znaczy dla mnie Wisła?” – zadawano mi rzadko, w każdym razie niepomiernie rzadziej niż pierwsze. Ale zawsze (prawie zawsze nieproszony) wygłaszałem moje wiślańskie wyznanie wiary. Mówiłem o wadze pierwszych dziesięciu lat spędzonych w Wiśle, o zapamiętanych postaciach, ich języku i ich ortodoksjach. O babce Czyżowej mówiłem, o dziadku Czyżu i całej reszcie wiślańskiego towarzystwa. Wyrażałem wątpliwość, czy te dziesięć lat to nie było mało, bo przecież nauka utrzymuje, że z najgłębszego dzieciństwa, z pierwszych mianowicie pięciu lat życia nic się nie pamięta. Czyli z dziesięciu pięć się nagle robi – czy aby starczy? No ale ja zapewne pyszałkowato daję do zrozumienia, że pamiętam siwe ściany izby porodowej. Czyli dycha jak obszył i wio, koniczki, do Krakowa.

Nie miałem na przenosiny najmniejszego wpływu. I bardzo dobrze. Stałem wtedy u wrót kontestacji, przeprowadzka do Krakowa zdała mi się początkiem prawdziwego życia, była jego końcem. W żadnym wypadku nie umniejszam wagi i piękna Krakowa, miejsca, w którym miałem spędzić bez mała czterdzieści lat życia. Kraków jest przyjemny, jak pisał Iwaszkiewicz (cytuję z pamięci coraz gorzej i coraz niedokładniej, choć ten sam fragment tyle razy cytowałem): „Kraków, jakie piękne miasto – sami nieboszczycy”. Ale bardziej pamiętam przyjazd do Krakowa niż wyjazd z Wisły.

Przypuszczam, że fachowcy od pamięci (neurolodzy?) mechanizm ten objaśnią łatwo. Zostawiałem Wisłę, zostawiałem ją z całym okrucieństwem dziesięciolatka. Kota (sławnego Głupieloka) było mi trochę żal – nikogo więcej. Dziadkowie nie wszczynali żadnych protestów – moim zdaniem do końca nie wierzyli w ten krakowski cyrk, raczej uważali, że to kolejna fanaberia ojca. Nie przemawiały do nich nawet materialne dowody przeprowadzki. Pociągnięte pokostem regały na całą ścianę suszyły się pod szopą. Cóż z tego? Nie pierwszy i nie ostatni mebel wykonany przez mistrza Krzoka. Aż żal, że nikt mu nigdy nie zlecił wykonania choćby stolika szachowego – u purytan nie bywa takich ekstrawagancji. Radość, która by takiej pracy towarzyszyła, też nie wiadomo, czy wyłącznie głosiłaby chwałę Bożą. Wiadomo, jak to jest z twórczością i jej patronami. W ten sposób złotoręki arcymistrz Jan Krzok nie dostąpił zaszczytu bezinteresownej twórczości. Z prawdziwą przyjemnością wykonywał meble, niestety wśród tych sprzętów nie było ani stolika szachowego, ani zegara z kukułką, którego szczegółowa wizja nękała głowę Jana. Z lekkością zbudowałby zegar z drewnianym mechanizmem.

Perpetuum mobile

Czy stary Krzok przyjaźnił się ze starym panem Raszką (dziadek Jasia Raszki – olimpijczyka), który przez znaczną część życia budował w stodole perpetuum mobile? Czy wykonywał na jego prośbę jakieś części księżycowego mechanizmu? Pasowałoby mi bardzo, jakby się znali, rzecz na razie pozostaje w sferze domysłów. Ale przecież znać się musieli, wielkich, a niekonwencjonalnych gazdów wielu nie było. Słyszeli o sobie przynajmniej – to pewne, reszta jest frapującą hipotezą.
Jednym z nielicznych, którzy nieukończoną maszynerię widzieli, był ksiądz proboszcz Andrzej Wantuła. „Piekne to było” – w pewnych sytuacjach lubił przechodzić na gwarę. „Piekne to było – powtarzał z autentyczną troską – jeny to stowało”. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, dramaturg, scenarzysta, felietonista „Tygodnika Powszechnego”, gdzie pracował do 1999 r. Laureat Nagrody Literackiej Nike oraz Nagrody Fundacji im. Kościelskich. Autor przeszło dwudziestu książek, m.in. „Bezpowrotnie utracona leworęczność” (1998), „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 15/2015