A potem

Za każdą tezą o związkach stoi czyjeś przekonanie, ideologia albo wiara. A zwłaszcza za uspokajającym głosem, że na pewno nie pójdziemy za daleko.

04.02.2013

Czyta się kilka minut

Nie piszę w niczyim imieniu prócz własnego. Kiedy parę lat temu pierwszy raz stanęła sprawa projektu ustawy o związkach partnerskich, felieton w „TP” zatytułowałam „Naprawdę nie”. Dzisiaj zagadnienie nabrało wymiarów małego trzęsienia ziemi i moje przekonanie, że ustawa nie powinna nigdy zaistnieć, chciałabym uzasadnić szerzej. Tak jak zaznaczyłam: tylko w swoim imieniu.

Załóżmy, że ustawę, która wprowadza instytucję związku partnerskiego obok instytucji małżeństwa uchwalono i że ona już funkcjonuje. Proponuję przyjrzeć się problemom, które wcześniej lub później będą wymagały odpowiedzi i rozwiązywania.


Pierwszy z nich to język, jakim o tej sferze problemów będziemy mówić. Przypomnijmy o sferze małżeństwa, rodziny, macierzyństwa i rodzicielstwa, czyli wartości, którym konstytucja zapewnia szczególną ochronę i opiekę. Czy słowa dotychczas używane np. w odniesieniu do pokrewieństwa i związków rodzinnych sprostają prawdzie o rzeczywistości? Czy partner i partnerka mogą być nazywani mężem i żoną? Jak dziecko ma używać znanych słów określających najbliższych, kiedy znaczą już one w rzeczywistości zupełnie inną relację, przykrywaną eufemizmem? Czy na pewno (bo niby w imię czego) pozostaną słowa oznaczające pokrewieństwa, których zabraknie, w związku, który jest doraźny albo niewynikający z rodzicielstwa (pary jednopłciowe)? I jak będą radzić sobie dzieci, np. w szkołach, gdzie pojawi się jeszcze więcej sytuacji rodzinnych i nierodzinnych, które przecież muszą nazywać (rodzeństwo, które nie jest rodzeństwem, ojcostwo, które jest tylko umowne itd.)? Czy dzisiaj przed podjęciem decydujących rozstrzygnięć jesteśmy w stanie udzielić sobie jakiejkolwiek odpowiedzi na te pytania? A przecież język to rozstrzygająca rzeczywistość tworzenia życia społecznego.


Druga kwestia dotyczy perspektyw kształtowania się obyczajowości, która jest zawsze wyrazem poziomu i jakości kultury społecznej. W najmniejszych wspólnotach, których początkiem mogą być już nie tylko instytucje rodzinne wynikające z małżeństw i nieformalne relacje samotnych rodziców, ale uznane związki partnerskie, powstanie masa znaków zapytania o stosunek członków wspólnoty do tych relacji. Bo przecież mogą zaistnieć najgłębsze różnice między nimi – co i kogo należy uznać za członka wspólnoty, kiedy to ignorować albo protestować, albo wręcz negować i odrzucać. Jak (dla przykładu) przyjąć krewnego, który oto prezentuje osobę nazwaną „to mój partner”? Czy zgodzić się być seniorem także dla dziecka partnerki córki? Czy w ogóle pozostaje jakakolwiek powinność świętowania jak gdyby nigdy nic w gronie, w którym więzi wynikają z zupełnie odmiennych przyczyn i źródeł?

Żeby ująć to skrótowo, stawiam pytanie: czy to, co „już wolno”, będzie tym samym, co „już należy”? A jeżeli nie, to czy jest nadzieja na jakąkolwiek perspektywę ładu, bez którego przecież kultura albo rodzi się z wielkim trudem, albo wcale?


Kwestia trzecia wydaje mi się najważniejsza: jak ocalić pamięć? W imię czego miałaby być potrzebna? Najsubtelniejsi z nas dalej potrafią cieszyć się „Szufladami” Wisławy Szymborskiej, ale dla całego świata przemieszanych rodzin małżeńskich ze związkami partnerskimi ta pamięć może stać się mało ważna, jeśli nie nieważna. Razem z napisem nad wejściem na cmentarz w Zakopanem o tych, którzy „tracąc pamięć, tracą życie”.

W dyskusji nad projektami ustawy o związkach partnerskich ich zwolennicy zapewniają, że są one tylko naprawieniem sytuacji, w której część ludzi pozbawiona jest równych praw. Chciałabym przypomnieć, że są prawa wynikające z podjętych zobowiązań, że nagradzana jest nimi odpowiedzialność potwierdzona społecznie, czy to w formie religijnej, czy w świeckiej. A reszta ewentualnych braków nie musi być załatwiona przez instytucjonalizację, bo wystarczy uzupełnienie szczegółowych spraw (takich np. jak podział majątku).


Nasza wiedza o człowieku, w tym o jego podwójnym powołaniu od początku stworzenia, czyli o mężczyźnie i kobiecie, rzeczywiście została wzbogacona przez rozwój nauki, a także doświadczenie, co pozwoliło na wiele słusznych korekt w odniesieniu do roli i powołania kobiety i mężczyzny w małżeństwie i w życiu społecznym.

Nauka jednak nie od dziś rodzi również pokusę manipulowania osobą człowieka (wystarczy przypomnieć, że właśnie minęło 80-lecie książki „Nowy wspaniały świat”...). Pojawił się również, jako czynnik szczególnie ważny, nieograniczony świat komunikacji, otwierający wszelkie możliwości instrumentalnego stosunku do naszego myślenia i wartościowania.

Dlatego wszelka dyskusja publiczna o skutkach przyjmowania nowych projektów w tej dziedzinie musi być traktowana z maksymalną ostrożnością. Za każdą tezą stoi czyjeś przekonanie, ideologia albo wiara. A zwłaszcza za uspokajającym głosem, że na pewno nie pójdziemy za daleko.

Jan Józef Szczepański w książce „Koniec westernu” opowiedział, jak patrzył w telewizji na astronautów po raz pierwszy okrążających Księżyc. Zadawał sobie wtedy pytanie: czy nie za wcześnie człowiek odkrywa nowe światy? Czy jest do tego dość dojrzały? Uspokoił go głos austronauty czytającego Księgę Genesis: „Na tę nieznaną nową drogę wkracza człowiek cały (...) Nie oderwany od korzeni (...) z sercem znającym nie tylko dumę, lecz i pokorę”.


To były lata pełne nadziei, lata 60. Dziś przeżywamy lęki przed nowymi drogami, budzącymi więcej pytań niż odpowiedzi. Czasem myślę, że tylko jeden przykład nieodpowiedzialności zdołałby przekonać zwolenników nowego, zawsze traktowanego jako lepsze niż stare. To wizja, w której zaprzysięgli wyznawcy wolności człowieka uznaliby, że ma on prawo do własnego wyboru, czy jeździ ruchem prawostronnym, czy lewostronnym...

W poprzednim numerze o związkach partnerskich pisali nasi autorzy:

Ks. Adam Boniecki: „Tak, to prawda, Kościół jest przeciwny uznawaniu związków partnerskich i swoich racji w tej materii nie ukrywa. Jednak sprowadzanie sprawy na teren konfesyjny jest demagogią”.

Cezary Michalski: „Ich legalizacja oznaczałaby rozszerzenie moralnego i prawnego ładu społecznego poprzez objęcie nim tożsamości, zachowań i związków, które do tej pory były – a decyzją parlamentarzystów nadal pozostają – poza wszelką regulacją prawną”.

Jarosław Flis: „W tak złożonej sprawie sejmowe rozstrzygnięcie jest brutalnie jednoznaczne. Atmosfera wokół niego nie zachęca do szukania wspólnego języka, bo groźby, rechoty, szantaże i lekceważenie nie ułatwiają rozmowy na chłodno”.

Całość dyskusji na internetowej stronie „TP”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, publicystka, felietonistka, była posłanka. Od 1948 r. związana z „Tygodnikiem Powszechnym”, gdzie do 2008 r. pełniła funkcję zastępczyni redaktora naczelnego, a do 2012 r. publikowała felietony. Odznaczona Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 06/2013