Życie w płycie

Czy tego chcemy, czy nie, wielkie bloki pozostaną w polskim krajobrazie. Zamiast próbować z nich uciec, powinniśmy je oswoić.

18.11.2013

Czyta się kilka minut

Uroczyste otwarcie kosmicznej klatki schodowej – projektu Pawła Althamera. Artysta wprowadzil kosmiczny design na klatce schodowej w swoim bloku przy ul. Krasnobrodzkiej 13. Warszawa, os. Bródno. 4 grudnia 2010 r. / Fot. Bartosz Krupa / EAST NEWS
Uroczyste otwarcie kosmicznej klatki schodowej – projektu Pawła Althamera. Artysta wprowadzil kosmiczny design na klatce schodowej w swoim bloku przy ul. Krasnobrodzkiej 13. Warszawa, os. Bródno. 4 grudnia 2010 r. / Fot. Bartosz Krupa / EAST NEWS

Nie wyburzymy ich: w osiedlach z wielkiej płyty zamrożono aż 56 proc. zasobu mieszkaniowego Polski. Na razie rozpatrujemy więc najprostszy ze scenariuszy – ucieczkę. Według badań CBOS 77 proc. mieszkańców bloków chciałoby się z nich wyprowadzić. Dopuszczenie do tego oznaczać będzie migrację wewnętrzną 11 milionów Polaków. Większości z nich marzą się domki z ogródkami na zielonych przedmieściach, dokładnie takich, jakie pokazywane są w amerykańskich serialach.

Nie dalej jak miesiąc temu prezydent podpisał ustawę „Mieszkanie dla Młodych”, która według obietnic polityków ma być wsparciem dla Polaków w zakupie pierwszego lokum. Skorzystać z programu będzie jednak można tylko kupując mieszkanie na rynku pierwotnym. Tak naprawdę więc ustawa jest wielkim prezentem dla branży deweloperskiej – w ładnym opakowaniu podarowano jej 3,5 miliarda zł. Nic to, że marże na mieszkania w Polsce należą do najwyższych w UE, bo sięgają 40 proc. ceny.

Nowa ustawa powiększy tylko chaos na przedmieściach. Ci, którzy uciekną z osiedli, trafią do mieszkań w tanich deweloperskich blokach, postawionych gdzieś na peryferiach. Bez infrastruktury i komunikacji, z widokiem na mur, z zalewanymi wodą piwnicami i tekturowymi ścianami, przez które wszystko słychać – tak się dziś buduje mieszkania spełniające kryteria programu (i wcześniejszej „Rodziny na Swoim”). Będą jednak mieli płot dookoła osiedla i starszego pana w budce, który strzec ich będzie przed wszechobecnym złem. Na poczucie, że spełnili marzenia, przyjdzie im poczekać ok. 30 lat, gdy spłacą kredyt.

Blokowiska może nie są piękne, może i ciasno się tam mieszka, z pewnością wymagać będą kolejnych remontów, ale nad tym, co się dziś buduje, mają jedną, niezaprzeczalną przewagę – dostęp do infrastruktury i transportu. Skąd się w ogóle wzięły w polskim pejzażu?

MASZYNA DO MIESZKANIA

Wszystko przez to, że potrzebny był nowy świat. Tamten stary kompletnie się zawalił za sprawą pewnego kiepskiego malarza. W 1943 r. Le Corbusier ogłosił więc treść „Karty Ateńskiej” – dokumentu, któremu podwaliny dało 10 lat wcześniej spotkanie najwybitniejszych architektów tamtych czasów. To oni wspólnie uznali, że funkcje miasta powinny być od siebie rozdzielone, że mieszkanie jest najważniejszym wyzwaniem dla architektury i urbanistyki, i że o jakości życia w mieście decydują trzy podstawowe czynniki: słońce, powietrze i zieleń. Miasta zabudowane zatęchłymi, XIX-wiecznymi kamienicami miały przejść metamorfozę. Akurat w czasie wojny sporo z nich rozpadło się w pył, Corbusier widział w tym smutnym fakcie szansę, by odbudować je według Karty.

Rozwiązaniem problemów podnoszącej się z gruzów Europy miała być „maszyna do mieszkania”. To stworzona przez Le Corbusiera koncepcja budynku, który spełniał wszystkie potrzeby jego mieszkańców. Oprócz mieszkań, dwupoziomowych i przewiewnych, „maszyna” zaopatrzona była w hotel, przedszkole, pasaż handlowy i ogród na dachu. Wszystko wykonane w technologii prefabrykacji, by budowa była szybka, tania i prosta. Pierwsza z „maszyn” stanęła w Marsylii w 1948 r. I tak rozpoczęła się era bloków.

Nie chodziło jednak tylko o mieszkaniową fizjologię – zaspokajanie mieszkaniowego głodu. W nowej architekturze miał zamieszkać nowy człowiek. Za wizerunkiem Modulora – stworzonego przez Le Corbusiera modelu proporcji człowieka (do którego dostosował wymiary projektowanych przez siebie mieszkań) – stał system wartości. Nauczeni doświadczeniami z przeszłości ludzie mieli teraz budować świat w oparciu o wspólnotę, dialog i równość. Architektura powinna ich do tego zachęcać.

FILOZOFIA I FIZJOLOGIA

Corbusier był komunistą (na tyle, na ile można było nim być, prowadząc świetnie prosperujące, prywatne biuro architektoniczne) – odmieniło mu się, podobnie jak i wielu innym francuskim intelektualistom, dopiero gdy zbrodniom Stalina nie dało się już zaprzeczyć. To wszystko, co głosił, wpisywało się jednak doskonale w doktrynę obowiązującą na wschód od Łaby. Idea budowania nowego świata i nowego człowieka była tu jednak interpretowana w pokrętny sposób. W międzyczasie zdarzyła się socrealistyczna czkawka, ale ostatecznie uznano, że świat po tej stronie muru ma być nowoczesny: z wyglądu taki sam jak na Zachodzie, ale zbudowany na innym fundamencie.

Szybko się okazało, że będzie też zbudowany z innych materiałów i w pośpiechu, bo głód mieszkań był tu jeszcze większy. Ideę maszyny ogołocono ze wszystkiego, co czyniło ten projekt tak wyjątkowym (i bardziej pracochłonnym). Bloki miały spełnić tylko jedno zadanie – pomieścić ludzi. Mieszkania były ciasne, ze ślepymi kuchniami i pełne niedoróbek. Ale były. Tylko w latach 1967–78 wybudowano ich w Polsce prawie tyle samo, ile przez 20 lat kapitalizmu po 1989 r. (2,2 miliona).

Czy to, co się wtedy wydarzyło, było próbą budowania nowego człowieka przy pomocy architektury, czy tylko desperacką próbą rozwiązania kwestii mieszkaniowej – jednego z najpoważniejszych problemów społecznych ówczesnej Polski?

Filozofia modernizmu była komunistom na rękę, jednak w budowlanym szale tamtych lat fizjologia była chyba jednak górą. Owszem: blokowiska egalitaryzowały społeczeństwo, zacierały klasowe podziały, równomiernie dystrybuując niewygody, rozbijały też, zwłaszcza na początku, społeczną tkankę. Przede wszystkim jednak rozwiązywały problem mieszkaniowego głodu. Przeglądając projekty z lat 60. czy 70., można odnieść wrażenie, że nawet w tamtych warunkach ciągłych deficytów dałoby się zrobić więcej dla sprawy budowania nowego społeczeństwa przy pomocy architektury (choćby likwidując w mieszkaniach kuchnie i zmuszając ludzi do zbiorowego żywienia w zakładach, na uczelniach i w szkołach). A jednak z jakichś powodów tego zaniechano.

ZANIK OBYCZAJÓW

Dziś już wiemy, że bliskość, gdy narzucona, staje się przekleństwem. Jako jeden z pierwszych zauważył to w 1958 r. amerykański etolog John Calhoun. Badając zachowania szczurów ustalił, że przegęszczenie populacji niszczy ważne funkcje społeczne i prowadzi do wymierania na wielką skalę. U podopiecznych zaobserwował zanik obyczajów seksualnych, sadyzm i dezorganizację opieki nad młodymi. W tym samym czasie Paul Errington, biolog z Uniwersytetu Stanowego Iowa, zauważył, że badane przez niego piżmaki reagują z rosnącą furią na stres wywołany przegęszczeniem w najbliższym otoczeniu. Wysunął hipotezę, że piżmoszczury dzielą tę cechę z ludźmi.

Wyniki tych badań skłoniły amerykańskiego antropologa Edwarda T. Halla do napisania książki „Ukryty wymiar”. Zauważył w niej, że problemem, „jaki staje przed nami w projektowaniu i przebudowie naszych miast, jest zrozumienie potrzeb większości ludzi. Budujemy olbrzymie budynki mieszkalne i gigantyczne biurowce bez pojęcia, czego pragną ci, którzy będą je zajmować”. Musiało minąć trochę czasu, by słowa Halla zostały właściwie odczytane.

Dziś wiemy, że miasta trzeba projektować w ludzkiej skali. To znaczy takiej, którą jesteśmy w stanie objąć wzrokiem, którą możemy przemierzać o własnych siłach – pieszo lub rowerem. Jak takie miasta urządzać, uczy często ostatnio zapraszany nad Wisłę duński architekt i urbanista Jan Gehl, który uczynił z Kopenhagi jedno z najprzyjemniejszych miast świata. Ten sukces chcą dziś powtórzyć metropolie na niemal wszystkich kontynentach. Gehl doradza ich władzom, często wyprowadzając je z błędów popełnionych w epoce modernizmu. Jego „Życie między budynkami” to biblia wszystkich bojowników o miasto przyjazne ludziom.

Mając za sobą doświadczenie modernizmu, lepiej znamy swoje przyzwyczajenia. Pisze o nich luksemburski architekt Léon Krier – jeden z najzagorzalszych wrogów modernistów. W swojej „Architekturze wspólnoty” zauważa, że przywykliśmy do tradycyjnych, wielofunkcyjnych miast – zbudowanych z kwartałów wyznaczonych przez ulice i place, mających centra i peryferia. Zdaniem Kriera nie należy z tym walczyć, a wielkie, monofunkcyjne blokowiska-sypialnie są właśnie przejawem modernistycznej walki o nowe miasto.

BLOKERSI DOROŚLI

Wokół osiedli narosło wiele mitów – np. że mieszka tam jakiś szczególny typ ludzi. To oczywista nieprawda, bo na blokowiska trafiali wszyscy – bez względu na pochodzenie, wykształcenie i portfel. W kolejce po przydział profesor spotykał się z robotnikiem – kto ma o tym wiedzieć lepiej, jeśli nie widzowie serialu „Alternatywy 4” Stanisława Barei.

W latach 90. osiedla rzeczywiście odpychały zaniedbaniem i wysoką przestępczością. Czy jednak tamte patologie naprawdę były wynikiem działania nieludzkiej architektury, czy raczej konsekwencją transformacji, którą przechodziła wtedy Polska?

Dziś blokowiska sa przeważnie ciche i spokojne. Blokersi dorośli. Spacerują, pchając wózki. Nowa generacja „chłopców z motylkami” sączy piwko przed ekranami komputerów. Spójrzmy do policyjnych statystyk – nawet na owianych najgorszą sławą osiedlach nie ma takiego poziomu przestępczości jak w zaniedbanych kwartałach kamienic w centrach miast.

To oczywiście nie znaczy, że ta architektura nie wymaga oswojenia. Zaczęliśmy od wnętrz – najpierw próbowaliśmy te ciasne metraże dostosowywać do siebie przy pomocy meblościanek i przepierzeń. Pomnażania metrów kwadratowych mogliby się od nas uczyć spece od okrętów podwodnych. Dziś na potęgę wyburzamy ściany, redukując standard o jedno M, ale zyskując więcej życiowej przestrzeni.

Z zewnątrz malujemy ściany na wszystkie możliwe kolory, chcąc jakoś rozbić PRL-owską szarość. Osiągamy efekt przeciwny do zamierzonego, bo polskie osiedla zabudowane są w większości marną architekturą. Malowano ją kiedyś na biało i szaro, by nie rzucała się w oczy. Dziś, w różowym przebraniu styropianowej elewacji, budynki wychodzą na pierwszy plan. Za chwilę zaczniemy tego żałować.

Wielki polski architekt Oskar Hansen mawiał jednak, że architektura to nie tylko budynki, ale też przestrzeń między nimi. I to, co się dzieje pomiędzy blokami, jest najciekawsze. Osiedla to dziś, poza reprezentacyjnymi parkami, obszary z najpiękniej wypielęgnowanymi przestrzeniami zielonymi – często rękami samych mieszkańców. W ciepłe popołudnia te miejsca wibrują od gwaru. Jak zauważa Jarosław Trybuś w „Przewodniku po warszawskich blokowiskach” – jeśli gdzieś realizuje się marzenie o przestrzeni publicznej, która może integrować mieszkańców lokalnych wspólnot, to z pewnością tam – na placach zabaw i skwerach, a także ryneczkach i targowiskach między blokami. Kłopot w tym, że architektura dookoła nie ułatwia podtrzymywania relacji zawiązanych na dole.

TWÓRCZE PODEJŚCIE

Największy kłopot z blokami jednak w tym, że dyskutując o nich, używamy argumentów politycznych, a nie architektonicznych. System, w którym powstały, był zły, to już wiemy. Przeminął, bloki zostały. Trzeba coś z nimi zrobić.

Najłatwiejsze rozwiązanie wybrał rząd we wspomnianym programie „Mieszkanie dla Młodych”. Innych przykładów rozwiązania problemu można jednak szukać niedaleko, za zachodnią granicą. Niemcy z wrodzoną sobie konsekwencją rozrzedzają zaludnienie na osiedlach z wielkiej płyty. Odświeżają wygląd bloków przez odważne architektoniczne interwencje, jednak na faceliftingu nie poprzestają. Próbują zmieniać funkcje niektórych budynków, w innych łączą mieszkania (w pionie i poziomie), dbają o przestrzenie publiczne i dobre skomunikowanie osiedli.

Dla młodych ludzi na dorobku to właśnie modernistyczne osiedla po kompleksowej rewitalizacji stają się szansą na pierwsze M. Zamiast kupować, mogą je wynająć na kilka lat od wspólnoty czy spółdzielni, zobaczyć, co będzie dalej, i pomyśleć o przeprowadzce do czegoś większego i lepszego.

Mamy tych blokowisk więcej niż Niemcy, mamy świetnych młodych architektów, którzy aż przebierają nogami, by zająć się tym tematem. Wielu przyznaje, że twórcze podejście do bloku to jedno z najciekawszych architektonicznie wyzwań w Polsce. To m.in. w tego typu rozwiązania powinien inwestować rząd, zamiast dofinansowywać branżę, która ma się całkiem dobrze, a dzięki dziurawemu prawu walnie przyczynia się do urbanistycznego chaosu.

Twórcze podejście do blokowisk pozwoli też wykorzystać drzemiący w nich kapitał społeczny. O tym, że to nietrudne, pokazują działania Pawła Althamera na warszawskim Bródnie. Od kilkunastu lat swoje projekty artystyczne realizuje tam razem z sąsiadami z bloku. Tę energię dostrzegły władze dzielnicy Targówek, które zaczęły wspierać programy aktywizujące mieszkańców i budujące w nich dumę z miejsca, w którym przyszło im żyć. Choć miejsce to wcale nie jest najpiękniejszym zakątkiem Warszawy, zaczyna być jednym z ciekawszych. Przykład Bródna i sukces frekwencyjny budżetów partycypacyjnych w wielu miastach pokazuje potencjał, który można wykorzystać.

Budując blokowiska, szukano odpowiedzi na problem – uznano, że alternatywą dla XIX-wiecznego zaduchu będzie podzielone na strefy miasto pełne słońca, zieleni i powietrza. Sformułowano teorię i postanowiono ją zrealizować. Dziś wiemy, że to była błędna droga. Trudno jednak ganić architektów, że próbowali odpowiedzieć na pytanie zgodnie z najnowocześniejszymi trendami swojej epoki. Zwłaszcza tu, w realiach ciągłego niedostatku.

Pytania, które wtedy postawiono, wciąż są aktualne. Człowiek nadal potrzebuje słońca, widoku drzew za oknem, świeżego powietrza i mieszkania, które może dostosować do swoich potrzeb. Nadal trzeba szukać sposobu na tanie i dostępne dla wszystkich budownictwo, które będzie wspierało zawiązywanie się wspólnoty, animowało jej aktywność. Nadal planując osiedla, trzeba myśleć o towarzyszącej im infrastrukturze. Dziś zrezygnowano z szukania odpowiedzi na te pytania. Fizjologia znów wygrywa z filozofią. O tym, jak się mieszka w Polsce, decyduje niewidzialna ręka rynku. A ręka jak to ręka – nie ma oczu.  


FILIP SPRINGER (ur. 1982) jest reporterem i fotografem, absolwentem archeologii Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Jego debiutancka książka „Miedzianka. Historia znikania” (2011) znalazła się w finale Nagrody Literackiej Nike, Nagrody Literackiej Gdynia i Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego. W tym roku wydał „Wannę z kolumnadą” – zbiór reportaży o estetyce polskiej przestrzeni miejskiej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 47/2013