Znajomość

Korzyści z nauki języka rosyjskiego nauczycielka przedstawiła w następujących słowach: „Uczcie się rosyjskiego. Nigdy nie wiadomo, gdzie was rzuci los”.

01.10.2012

Czyta się kilka minut

Welcome to Poland brothers Russians. Fuck politics. Let’s drink wódka tonight”. W dniu meczu Polska–Rosja (wynik: dziesięciu rannych, stu zatrzymanych) napis tej treści pojawił się na odświętnie przystrojonym moście Poniatowskiego. Być może nieznany grafficiarz liczył na zainteresowanie BBC i Reutersa, na odzew w sieciach społecznościowych. Może uznał, że pojednawczą propozycję lepiej sformułować na językowym gruncie neutralnym. Tak czy inaczej, dał dowód, że w Polsce dorosło pokolenie, które z Rosjanami porozumiewa się po angielsku...

Z perspektywy Krakowa czy Poznania sprawa wygląda inaczej, ale u nas, w Kongresówce, przez ostatnie sto kilkadziesiąt lat znajomość rosyjskiego była naturalna i powszechna. Zresztą nawet dziś, kiedy jakiś poseł w rubryce „języki obce” wpisuje rosyjski, traktujemy to jako przyznanie, że żadnymi obcymi językami nie włada.

Ostatnie dwie dekady zerwały piękną ciągłość. Kilka lat w NATO i proszę: bracia Słowianie umawiają się na wódkę za pośrednictwem CNN.

Naukę rosyjskiego zacząłem w piątej klasie, jak wszyscy. Nic jeszcze nie wskazywało, że należę do ostatniej generacji objętej tym obowiązkiem.

Swoją drogą, to potworne, jakimi byliśmy wtedy rusofobami. Cała szkoła, nie wyłączając kolegi imieniem Sasza („on nie jest Rusek, tylko Bułgar” – zwykliśmy go przedstawiać). Naszego nastawienia nie potrafiły zmienić nawet plastikowe budziki rozdawane w Nowy Rok i wypełnione słodyczami z legendarnej fabryki „Czerwony Październik” (okręt o tej nazwie jeszcze nie wypłynął na hollywoodzkie wody).

Na pierwszej lekcji pani nauczycielka podjęła niemrawą próbę zapisania całej klasy do Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej („Przynieście na jutro po dwa złote. Nie masz? Założę za ciebie”). Korzyści z nowego przedmiotu przedstawiła w następujących słowach: „Uczcie się rosyjskiego. Nigdy nie wiadomo, gdzie was rzuci los”. Nie zabrzmiało to zachęcająco.

Konieczność poznawania bukw oraz wierszyka o Tani opłakującej utraconą piłkę uważałem za rodzaj politycznej represji. Musiałem zrobić jakąś uwagę w tym duchu, bo pamiętam, jak mój ojciec pokręcił głową i z nieco przerysowanym entuzjazmem powiedział: „Przecież to świetnie! Będziesz czytał Sołżenicyna w oryginale”. A potem wygłosił krótkie przemówienie na temat odróżniania władzy od narodu, ludzi od systemu i języka od propagandy.

Co prawda nigdy nie przeczytałem Sołżenicyna w oryginale (ani mój ojciec, skoro już o tym mowa), ale dla zasadniczego przekazu nie miało to większego znaczenia.

Dla moich rodziców, w ogóle dla ludzi urodzonych w latach 40. (pewnie nie dla wszystkich, mówię o tych, których znałem) rosyjski był językiem młodości i niewinności. Mniej może Majakowskiego, bardziej Jesienina, ale przede wszystkim mową odwilży, sentymentalnych filmów, lecących żurawi i nocnych trolejbusów. A także smutnych dziewcząt i wrażliwych chłopców, małoletniego Nikity Michałkowa nucącego w metrze piosenkę o białym żaglu i fiołku znalezionym pod śniegiem (przykro pomyśleć, co wyrosło z tego pacholęcia).

Minęło wiele lat. Odzyskując przytomność po zawale, ojciec powiedział uspokajająco: „Jeszcze pożyję...”. Było to, poznałem od razu, nawiązanie do tytułu krótkiej powieści Bułata Okudżawy, opowiadającej o jeszcze jednym wrażliwym chłopcu, który prosto ze szkolnej klasy poszedł na front.

Na razie w naszej klasopracowni kurzyły się dwie tiubietiejki z Krymu, matrioszka, a miniaturowe popiersie Lenina prowokowało do zaimprowizowanych happeningów. Przez pierwsze dwa lata autorzy podręczników litościwie zaznaczali akcenty i wkrótce byliśmy w stanie zrozumieć czytanki o urokach wakacji w pionierskim obozie Artiek.

Przyszedł więc czas, żeby zdobyć korespondencyjnego przyjaciela, wymiana listów była ukoronowaniem pierwszego etapu edukacji. Swoją drogą, radzieckie dzieci urabiały ręce po łokcie, odpisując na te wszystkie pisma z Polski, Czechosłowacji czy Kuby. Dobrze, że Mao zerwał z ZSRR, bo epistołom miliarda Chińczyków nikt nie dałby rady.

Na dwunaste urodziny dostałem skarb i rzadkość (wtedy to bywały kryzysy!) – zielony papier listowy i koperty ozdobione wizerunkiem myszy obgryzającej ementaler. Z przyczyn patriotycznych postanowiłem odżałować jeden arkusz: „Niech Rusek wie, jaka u nas kultura”. Pomijając arogancką mysz, mój list był zupełnie stereotypowy. Zasób słów nie pozwalał na wiele. Oświadczałem, że chodzę do szkoły (też niespodzianka!) i uczę się dobrze. Kłamliwie zapewniałem o swoim upodobaniu do futbolu, a na koniec wyrażałem nadzieję, że odtąd będziemy się regularnie wymieniać nowinami. Odpowiedź nadeszła po kilku tygodniach. Nowy kolega dziękował za list, gratulował sukcesów w nauce oraz informował, że jest weteranem pierwszego frontu białoruskiego, z którym wziął Berlin.

Najwyraźniej w bazie adresów mieli taki sam bałagan jak w elektrowniach atomowych.

W liceum uczyliśmy się „Bieliejet parus...” i „Piosenki o Arbacie”. Wzbogacaliśmy słownictwo. Podobieństwo wyrazów „appiendicit” i „apielsin” sprawiało nam trochę kłopotów. Na klasówce wszyscy napisali, że niejaki Witia trafił do bolnicy z powodu nagłego ataku pomarańczy.

Mimo wszystko młodzieży nie stawiano nadmiernych wymagań i ponoć zdarzali się zawodnicy, którzy dobrnęli do matury, nie znając rosyjskiego alfabetu. Pewnego kolegę przed dwóją na koniec roku uratował referat o Maksymie Gorkim. Nie tyle treść, inspirowana „Moim wiekiem” Wata, co fakt, że referent użył określenia „osnowapałożnik socriealizma”. Zostało to uznane za dowód najwyższego poziomu kompetencji językowej.

Któregoś dnia z nudów sięgnąłem po pismo „Ogoniok”, przysyłali je chyba do każdej szkoły w PRL. Zajrzałem do środka i zobaczyłem artykuły o łagrach, Afganistanie, pakcie Ribbentrop–Mołotow. W ten sposób, nieco wcześniej niż reszta społeczeństwa, uwierzyłem w pierestrojkę.

Wkrótce potem wydarzenia nabrały rozpędu i podczas studiów mogłem z kilkorgiem przyjaciół pojechać do miasta, które właśnie pozbywało się nazwy „Leningrad”. Mieliśmy lewe zaproszenie i prawdziwe listy polecające. Zobaczyliśmy miejsca znane z lektur i opowieści: drzwi z girlandami dzwonków, żyrandole w Ermitażu, inteligenckie kuchnie i Carskie Sioło. Pamiętam, że w sklepach sprzedawali fińską wódkę, a na chodnikach jakieś przedziwne myjki, które wyglądały, jakby je zrobiono z arktycznych porostów. Zresztą może tak było.

Wśród setek szarych kamienic jedna błyszczała w słońcu. Na zniszczonej elewacji zachował się fragment złotego ornamentu.

– Dom Nabokowów – wyjaśnił nasz gospodarz. – Przedrewolucyjna jakość!

W Peterhofie zakręcili już fontanny na zimę. Po parku snuły się grupy rekrutów zatrudnionych przy jakichś pracach porządkowych. Żołnierze upadłego imperium mieli niedopasowane mundury w różnych odcieniach zieleni i wyglądali na śmiertelnie znudzonych. Obserwowali nas przez chwilę, potem wypchnęli do przodu najodważniejszego. Teoretycznie cała edukacja miała nas przygotować na tę chwilę. W praktyce byliśmy skazani na esperanto uśmiechów i przyjacielskich gestów.

W końcu nasz rozmówca wypalił: „– A ja siem liet żył w Warszawie”. Powitaliśmy to oświadczenie kolejną serią uśmiechów. Wychowałem się na Mokotowie, więc miałem w pamięci pilnie strzeżony budynek radzieckiej szkoły i pojazd, którym dowożono do niej uczniów. Autobus GAZ przypominał pękatą łódź podwodną. Jej pasażerów izolowano tak skutecznie, że po kilku latach młody Rosjanin niewiele umiał powiedzieć o mieście dzieciństwa. Szukał czegoś w pamięci, aż nagle się rozpromienił.

– A kinotieatr „Moskwa” jeszczo jest’? – spytał.

– Niet, jewo razruszyli – przyznałem z wahaniem.

– Kinotieatr „Moskwa” razruszyli?! – powtórzył wstrząśnięty. – GADY!

Musiałem się z nim zgodzić.

Minęły lata. Cena baryłki pięła się w górę. Na polski przetłumaczono Sorokina i Pielewina (co nie znaczy, że nauczyłem się ich odróżniać).

Pewnego dnia odkryłem, że ewentualna podróż do Rosji przekracza moje możliwości finansowe. Nie żartuję. Rok temu dalecy znajomi zapragnęli zwiedzić Moskwę. Świadomi tamtejszych cen, zachowywali się rozsądnie. Nocowali u przyjaciół, jedli przywiezione ze sobą kabanosy i pumpernikiel. Dopiero ostatniego dnia ulegli pokusie: na Arbacie kupili dziecku porcję lodów. Podobno nadal ją spłacają.

W tej sytuacji kontakt z językiem Ilfa i Pietrowa podtrzymywałem już tylko dzięki kanałowi rosyjskiej telewizji dostępnemu w naszej kablówce. Stare filmy i upiorne programy muzyczne przerywane były reklamami produktów spożywczych, transferów pieniężnych i międzynarodowych połączeń telefonicznych. Przy czym większość cen podawano w szeklach. Najwyraźniej wśród widowni przeważali nostalgicy z Beer Szewy.

Najlepszy show leciał wieczorami. W każdym odcinku można było zobaczyć, jak Władimir Putin przesłuchuje kolejnego urzędnika (czasem przedsiębiorcę), odpowiedzialnego za takie czy inne zaniedbanie. Biednemu czynownikowi ktoś wtykał w dłoń bezużyteczny długopis, a kamerzysta nie skąpił zbliżeń na rozdygotane palce. Władimir Pytonowicz słuchał tłumaczeń, świdrował ofiarę wzrokiem, by na koniec dokonać egzekucji za pomocą krótkiej serii zdań, których nie rozumiałem. Carska wersja „Animal Planet”.

Aż pewnego dnia wszystko to zniknęło, ustępując miejsca kanałowi „Russia Today”, angielskojęzycznej podróbce Al-Jazeery. Niewątpliwy znak czasu.

Został mi internet. I radio w internecie. W sieci można słuchać niezależnych rozgłośni, pełnych zgiełku, wrzawy i bezsilnego gniewu. Być może ich gorączkowa energia wynika z przeczucia, że bliski jest dzień, gdy zostaną uciszone. Są też stacje, które przez całą dobę nadają klasykę radzieckiej estrady. Tam wciąż beka Utiosow, by użyć frazy Aleksandra Sołżenicyna (autora, którego nie przeczytałem w oryginale). Mark Bernes nadal śpiewa o kulach świszczących nad stepem i żołnierzach zamienionych w żurawie. Natomiast zespół Leningrad... Mniejsza z nim.

Cóż, drogie współczesne dzieci. Nauka rosyjskiego nie przyniosła mi żadnych praktycznych korzyści. Ale, po pierwsze, praktyczne korzyści nie są najważniejsze. A po drugie, jak mówiła pani w piątej klasie: nigdy nie wiadomo, dokąd was rzuci los.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodzony w 1972 roku. Grafik z wykształcenia, eseista i autor książek dla dzieci. Laureat Nagrody Literackiej „Nike” za książkę „Rzeczy, których nie wyrzuciłem” (2018) oraz Paszportu Polityki w kategorii literatura (2017). Przez wiele lat autor cotygodniowych… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 41/2012