Zmieniamy Warszawę

Rozum, po konsultacjach z sumieniem, każe zachować się nielogicznie: wziąć udział w niepotrzebnym referendum, które i tak nie zaskutkuje zmianą w ratuszu. Skoro władza nawet nie udaje, że moje zdanie się liczy, mogę poudawać, że ja traktuję je serio.

30.09.2013

Czyta się kilka minut

Prezydent Hanna Gronkiewicz-Waltz i premier Donald Tusk podczas otwarcia zmodernizowanej oczyszczalni ścieków „Czajka”. Warszawa, 22 marca 2013 r. / Fot. Krystian Dobuszyński / REPORTER
Prezydent Hanna Gronkiewicz-Waltz i premier Donald Tusk podczas otwarcia zmodernizowanej oczyszczalni ścieków „Czajka”. Warszawa, 22 marca 2013 r. / Fot. Krystian Dobuszyński / REPORTER

Powinniśmy być wdzięczni premierowi za zapowiedź, że w razie gdyby jednak doszło do jakże niepotrzebnego i kosztownego referendum w sprawie odwołania Hanny Gronkiewicz-Waltz oraz do urn poszła wystarczająca liczba wyborców gotowych wykazać się czarną niewdzięcznością wobec pani prezydent – to i tak mianuje ją komisarzem zarządzającym miastem przez jeszcze rok do wyborów w normalnym trybie. Mówię zupełnie serio, być może to nawet jedyne, co można dziś rzec bez ironii w kwestii warszawskiej polityki, tak bowiem dookoła porobiło się duszno, głupio i nikczemnie, że tylko wzięcie tego w ironiczny nawias pozwala żyć i pracować w „tym mieście”, w środku „tego kraju”.

Nie wiem, czy istotnie premier będzie władny zrealizować tę obietnicę: tak jak jego ludzie wyciągali najdrobniejsze kruczki prawno-formalne, chcąc udaremnić akcję zbierania podpisów obywateli, tak i za tydzień jacyś jeszcze sprytniejsi prawnicy grający dla opozycji może jednak zmuszą go do rozpisania przyspieszonych wyborów. Wolałbym jednak, żeby mu się udało: wiadomość, że referendum niczego nie zmieni, jeśli chodzi o obsadę stanowiska, zdejmuje z wyborcy szczątkowe choćby poczucie odpowiedzialności, każe myśleć o niewydumanych przecież problemach przy każdej ważnej zmianie personalnej w strukturze władzy. Skoro wszystko, co zwykle decyzja wyborców wywraca, zostanie po staremu, to otwiera się przed warszawiakami wielki happening, ogarniający przeróżne czynniki, które warunkują stosunek każdego z nas do sfery publicznej.

WIELE PRACY

Zanim to nastąpi, można też w warunkach by tak rzec laboratoryjnych, bez przejmowania się skutkami swoich rozumowań (i tak raczej są mikre, ale przynajmniej teraz się nie oszukujemy), przyznać się przed sobą samym do bezradności poznawczej w paru ważnych aspektach.

Rozumni ludzie napominają, że prawdziwy demokrata nie ulega negatywnym emocjom (to skądinąd lipa, bo niby do czego służyła procedura ostracyzmu w ateńskiej kolebce?), i dlatego każą nam teraz oceniać zarząd miasta w sposób „obiektywny”, to znaczy poprzez policzalne czyny i dokończone projekty. Ale tego się nie da policzyć. Miejski Lebenswelt – te wszystkie odmalowane ławki, otwarte przedszkola i klimatyzowane tramwaje – okazuje się w przypadku dużego miasta całkowicie zaplątany w sieć nieprzeniknionych, pokrzyżowanych kompetencji i zupełnie niejasnych kryteriów oceny, czy mianowicie żyje się lepiej?

Sztab pani Gronkiewicz wyszykował m.in. stronę „zmieniamy Warszawę”, gdzie gospodyni na dzień dobry zachwala: „Choć jeszcze wiele pracy przed nami, do tej pory udało się ukończyć już ponad 1000 inwestycji”. Klikam na mapę, upstrzoną imponującą gęstwiną ikonek, drogi, oświata, zdrowie, kultura, znajduję nawet remont swojej uliczki, dwa miliony siedemset na pół kilometra kostki. Wszystko ładnie, ale czy ten tysiąc inwestycji – załóżmy, że liczba podana rzetelnie, bez kreatywnej księgowości – to dużo czy mało? Czy wytyczanie ścieżek dla rowerów, remont boisk i zakładanie świateł na skrzyżowaniach to nie jest aby pierwszorzędna i standardowa racja bytu administracji lokalnej? Od którego zatem osiągnięcia na liście władza staje się nadzwyczajna, ponadprzeciętnie pracowita i gospodarna? Każda przecież poprzednia ekipa, nawet te najmocniej oskarżane o krętactwa, prywatę i malwersacje, coś tam jednak po sobie pozostawiła, a to most, a to tunel lub choćby zegar na iglicy pałacu. Warszawa jest przeważnie tak brzydka, że nie trzeba specjalnie się wysilać, by przynieść jej wizualną korzyść dowolną inwestycją.

Równie mglista pozostaje kwestia, ile z przywołanych dokonań powinno pójść na konto władzy wyższego rzędu – wojewódzkiej i rządowej. Lampka ostrzegająca przed przypisywaniem sobie cudzych zasług zapala się np. laikowi, kiedy chodzi o wielkie budowy drogowe, decydowane z pewnością poza ratuszem. W tym przypadku zresztą nadzwyczajny prezent od premiera, który ot tak, bez związku z referendum, obiecał dokończenie obwodnicy, każe właściwie się zastanowić, czy obecna prezydent, jako jego zastępczyni w partii, dość skutecznie dobijała się przez dostępne sobie nieformalne kanały o pieniądze i dobre traktowanie miasta przy ogólnopolskich rozgrywkach o łaski i pieniądze?

PTASIE MLECZKO WŁADZY

To jest zresztą lokalny przypadek szerszej bolączki, polegającej na skutecznym, totalnym przejęciu wszystkich mechanizmów sprawowania władzy przez kastę urzędniczo-ekspercką do tego stopnia, że nawet dość przenikliwy i wykształcony obywatel nie rozumie wzajemnych zależności instytucji, założeń fundujących ich istnienie i kryteriów pozwalających oszacować ich sens, przydatność i dobro lub zło płynące dla ogółu życia tu i teraz, w państwie, które ponoć wszyscy tworzymy. Warszawa ze swoim paronastomiliardowym budżetem i stopniem komplikacji relacji społecznych w dwumilionowej ciżbie ludzkiej przypomina raczej właśnie państwo. Całkiem nieprzejrzyste, wyalienowane i zarządzane przez obcych mentalnie polityków, ględzących żargonem do zawodowych reprezentantów społeczeństwa.

Dlatego zresztą działania wokół referendum muszą mieć polityczny wymiar i wyjątkowo drażniąca jest obłuda tych, którzy udają, że można zachować jakieś wydumane samorządowe dziewictwo, trzymając na dystans partie i ich ogólnokrajowe interesy. Gra idzie o wizerunkowe (a może i faktyczne) utrącenie wiceszefowej Platformy – i co? PiS miałby nie próbować się do tego przyłożyć i przejąć ewentulanego sukcesu na swoją korzyść? Nie wykorzystać w kampanii symboliki Godziny „W”, skoro powstańczy mit to jego jedyny przyczółek w świadomości zbiorowej warszawiaków? A czy Platforma ma udawać, że konflikt zagrażający prezydent stolicy nijak się ma do ogólnego planu obrony władzy nad całą Polską w kontekście marnych sondaży i wycierania się teflonowej powłoki premiera?

Z niejaką rezygnacją trzeba sobie po prostu powiedzieć: warszawiacy z natury rzeczy (bo mieszkają w wielkim – przez małe „w” – mieście) nigdy nie dostąpią tego szczęścia, żeby rozegrać swoje miejskie utrapienia i ambicje w lokalnym wymiarze. Wszystko zawsze będzie skażone dużą polityką, nagłośnione przez media, a w konsekwencji obciążone jeszcze większym bagażem krętactw, manipulacji i cynicznych trików piarowych.

Dlatego też ocena danej ekipy w ratuszu musi pozostać emocjonalnym zsumowaniem cząstkowych wrażeń, będzie skupiona na wizerunku i przekazie symbolicznym, a nie na liczeniu dziur załatanych w jezdniach i osobogodzin urzędników wysiadujących na potiomkinowskich, organizowanych pod naciskiem chwili konsultacjach w sprawie lepszego jutra w „Warszawie 2.0” i smaku ptasiego mleczka tryskającego z fontanny w Saskim Ogrodzie.

BILANS DARMOZJADA

Mój prywatny bilans jest zły, widzę tę władzę jako jeszcze bardziej od poprzednich arogancką, technokratyczną, zgodną ze stereotypem kierownictwa banku. Ciepłą dla wielkiego biznesu, zwłaszcza budowlanego, który z kolei służy nowobogackim – i zamkniętą na różnych darmozjadów od kultury. Nie mogę jej darować macoszego traktowania sprawy siedziby dla Muzeum Sztuki Nowoczesnej albo faktycznego unicestwienia Hali Koszyki. Moje wyobrażenie o nieczułych, ale jednak sprawnych w liczeniu finansistach zostało mocno nadszarpnięte, kiedy kolejna podwyżka cen biletów tramwajowych skończyła się łatwym do przewidzenia spadkiem wpływów do miejskiej kasy. O bezradności przy wdrażaniu nowego ładu śmieciowego przez litość nie wspominajmy, poleciały za to głowy zastępców, a poza tym ten skandal zaczął się wyżej: w Sejmie.

Oczywiście nuworysze są ważni, bo płacą podatki, biurowców musi być coraz więcej, bo tam pracuje coraz liczniejszy współczesny proletariat – równie pomiatany, co fabryczny w drelichach przy taśmie, niech więc ma chociaż ładny widok z trzydziestego piętra. Muzeum sztuki, często przykrej dla oka, łatwo uznać za kaprys mój i paruset ludzi, którzy i tak wyskoczą zaznać wielkiego świata do Berlina. Przerzucanie się odczuciami nie tworzy dyskusyjnej wartości dodanej, choć ciekawe jest obserwowanie na Facebooku takich przepychanek, gdy ktoś rzuca swoje negatywne wrażenia, po czym dostaje garść konkretnych kontrargumentów. Dzięki temu, że np. działacz ekologiczny Adam Ostolski uznał obecną kadencję za okres lekceważenia zieleni, dowiedziałem się, że na praskim, dzikim brzegu Wisły miasto realizuje „program zmniejszenia presji aglomeracyjnej na tereny cenne przyrodniczo”.

Być może w braku chwalenia się, braku potrzeby przemawiania do ludu tkwi jedno ze źródeł złych notowań Hanny Gronkiewicz-Waltz, co przełożyło się na łatwość, z jaką udało się grupie bez większego zaplecza medialnego i organizacyjnego zainicjować skuteczne zbieranie podpisów pod wnioskiem referendalnym (PiS wystawił swoje stoliki dopiero, gdy akcja już nabrała rozpędu). Ale jeśli nawet pani prezydent za mało korzystała ze spin-doktorów i doradców od sterowania nastrojami, to jej partia w obliczu stołecznego malkontenctwa przesadziła w drugą stronę.

I CO NAM ZROBICIE?

Uświadomiła sobie bowiem, że referendum odwoławcze jest odwrotnością normalnych wyborów – kiedy faktyczna mniejszość, np. 30 proc. ogółu uprawnionych de facto wskazuje zwycięzcę – i tym razem to te pozostałe 70 proc., rozproszone na różne partie, ma decydujący, śmiertelny głos. Dlatego jedyną bezpieczną drogą ocalenia pani prezydent może być unieważnienie referendum przez niską frekwencję. Odwołano się więc wprost do bierności, alienacji, zniechęcenia swojego własnego elektoratu. I to z najwyższych ust. Nie jest to wyskok pomysłowego, acz nazbyt gorliwego cwaniaka od „komunikacji strategicznej”, tylko całkiem poważna i namaszczona strategia władz partii i państwa.

Czemuż tu się w sumie dziwić... traktowanie ludzi jako całkowicie pozbawionej woli i podmiotowości masy, dającej się plastycznie lepić pod warunkiem posiadania sprawnego aparatu badawczego i manipulacyjnego, to racja i zasada wszystkich operacji politycznych od jakiegoś już czasu, co dotyczy także odwrotnej, sprzed sześciu lat akcji „zmień Polskę, idź na wybory”. Tyle że tamta, choć organizowana z inicjatywy ludzi mających głęboko w nosie ideę niefasadowego ludowładztwa, służyła przynajmniej faktycznemu obudzeniu z drzemki elektoratu, co tak czy owak można było poczytać za plus. Tym razem jest to jednak akt nihilistyczny i w intencji, i w zamierzonych skutkach, i w przekazie dla nielicznych nieuśpionych jeszcze ostańców opinii publicznej. „I co nam zrobicie? Pójdziecie razem z Kaczorem malować »W« na murach albo pomożecie w dorwaniu się do władzy temu Guziałowi, co to nikt nie wie, jakie z niego ziółko?”.

Bolesność sytuacji, w którą popadł człowiek poczciwy, hołubiący w sobie ostatnie resztki poczucia obywatelskiego, bierze się także z tego, że każde możliwe słowa potępienia, wielkie kategorie moralne i estetyczne zużyły się, służą jako obiegowe żetony pompowanych emocji w spektaklu udającym politykę na użytek 30-sekundowych migawek.

***

Na nihilizm można zareagować nie protestem – jego czarna dziura wchłonie energię oburzenia, tylko gestami przekręcającymi bezpośrednią treść w komunikat innego rzędu. Nieważne zatem, czy Hanna Gronkiewicz--Waltz zasługuje na jeszcze rok rządów – tego, jak sądzę, rozumny człowiek nie jest w stanie rozstrzygnąć, nie ulegając swoim ulotnym emocjom. Rozum, po konsultacjach z sumieniem, nakazuje zachować się nielogicznie. Wziąć udział w niepotrzebnym referendum, które bez względu na wyniki nie zaskutkuje zmianą w ratuszu. Skoro władza nawet przez uprzejmość nie udaje, że moje zdanie ma swoją wagę, to mogę przez chwilę poudawać, że traktuję swoje prawo do zdania na serio. Zabawić się w referendum.

I następnego dnia wrócić do życia w wielkim, ani lepiej, ani gorzej rządzonym mieście. Odrobinę bardziej wyprostowany. Dawno nie pamiętam lepszego powodu, żeby zazdrościć czegoś warszawiakom.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 40/2013