Wszystkie twarze świata

Fotografując przypadkowych ludzi i publikując ich historie, Brandon Stanton stworzył nowy gatunek: zaangażowanego dziennikarstwa, które posługuje się portalem społecznościowym.

02.11.2014

Czyta się kilka minut

Bohaterowie zdjęć-opowieści Brandona Stantona: z Iranu, Ukrainy i Nowego Jorku... i jeszcze raz z Ukrainy. / Fot. Brandon Stanton / www.HumansofNewYork.com
Bohaterowie zdjęć-opowieści Brandona Stantona: z Iranu, Ukrainy i Nowego Jorku... i jeszcze raz z Ukrainy. / Fot. Brandon Stanton / www.HumansofNewYork.com

Gdy powiedział swojej matce, że rzuca dotychczasowe zajęcie i wyjeżdża do Nowego Jorku, żeby portretować – za pomocą aparatu fotograficznego – przypadkowych przechodniów, kobieta otarła się o zawał serca. Skąd mogła wiedzieć, że jej dobiegający wtedy trzydziestki syn stworzy nowy gatunek dziennikarstwa obywatelskiego, który na całym świecie zyska setki naśladowców i miliony fanów na Facebooku? A jakby tego było mało, Brandon Staton rzucił potem na kolana jedną z korporacji i wydał album ze swoimi zdjęciami. Dziś fotografuje ludzi nie tylko w Stanach, ale na całym świecie.

Irak, Kongo, Ukraina

Swoją pracę – bo jest to praca – Stanton wykonuje już czwarty rok. Niedawno odwiedził także Ukrainę, wraz z misją ONZ. Oto fragmenty kilku historii do zdjęć, które tam wykonał.

„Boję się wszystkiego. Czytam książki psychologiczne, żeby zrozumieć dlaczego. Na logikę wiem, że jest w porządku, (…) ale boję się przyszłości, że się zestarzeję. Boję się być sama i boję się mieć dzieci” (to głos osoby sfotografowanej w Kijowie).

„Prawie 7 milionów Ukraińców zmarło z głodu w czasie II wojny światowej. Nie potrzeba nam wiele, nie jesteśmy imperialistami. Nasza ziemia dostarczy wszystkiego. Potrzebny tylko pokój” (głos z miejscowości Baryszówka).

„Kiedy miałam 15 lat, podczas turnieju gimnastycznego zostałam zgwałcona przez trzech chłopaków. Było mi tak wstyd, że pobiegłam na pobliskie tory i czekałam, aż nadjedzie pociąg. W ostatniej chwili próbowałam zeskoczyć. Obudziłam się miesiąc później” (głos z Odessy).

„Jechaliśmy pociągiem, kiedy Niemcy zaczęli bombardowanie. Wyskoczyłem i biegłem przez pole. Jeden z samolotów zrzucił bombę zaraz obok mnie. Kiedy się ocknąłem, okazało się, że w plecaku mam dziurę. Odłamek przebił praktycznie wszystko i utkwił mi w zadku” (głos z Białej Cerkwi).

Projekt ONZ, w którym uczestniczy Stanton, ma charakter międzynarodowy. On sam zaczął od Iraku, gdzie fotografował obozy dla uchodźców, którzy uciekli przed terrorem Państwa Islamskiego. Był także w Jordanii, Kongu, Kenii, Ugandzie i Sudanie Południowym. A po Ukrainie pojechał do Indii.

Ludzie Nowego Jorku

Zaczęło się w 2008 r. Na ostatnim roku studiów historycznych na Uniwersytecie Stanowym Georgia Stanton wziął pożyczkę studencką (3 tys. dolarów) i postawił wszystko w zakładach – na Baracka Obamę w wyborach prezydenckich. Wygrana Obamy opłaciła się podwójnie, bo ktoś usłyszał tę historię i postanowił zatrudnić młodego człowieka, lubiącego dobrze skalkulowane ryzyko, do sprzedaży obligacji w Chicago. Przez blisko dwa lata szło mu nieźle, ale gdy zaczął się kryzys, musiał pożegnać się z ciepłą posadą.

Był lipiec 2010 r. Zamiast poprawić CV i rozesłać setki maili w branży, Stanton kupił aparat i zaczął robić amatorskie zdjęcia. Pierwsze było Chicago, potem odwiedził Nowy Orlean, Pittsburgh i Filadelfię. Zapuszczał się w nieciekawe ciemne uliczki, z podejrzanymi typami stojącymi na rogu. Robił po tysiąc fotografii dziennie, a potem wybierał 30–40 i publikował na swoim profilu na Facebooku. Dzielił się z krewnymi i znajomymi tym, co zobaczył w podróży. Fotografował z pasją wszystko, co mu wpadło w oko, ale najwięcej emocji wzbudzały portrety przypadkowo spotkanych ludzi. Tak narodził się wielki projekt.

W sierpniu 2010 r. Stanton wjechał przez Tunel Lincolna na Manhattan. Wyrosły przed nim wieżowce, znane na świecie z genialnych zdjęć Andreasa Feiningera. Chciał spędzić tu tylko kilka tygodni, ale oszołomiony został dłużej. Na Facebooku dołożył nowy album, który nazwał „Humans of New York” („Ludzie Nowego Jorku”). Z czasem produkował kolejne albumy i numerował, aż powstał osobny profil i strona internetowa.

Wrócił do Chicago tylko po to, by spakować rzeczy i zawiadomić bliskich o zamiarach.

Marzył mu się fotograficzny portret mieszkańców Nowego Jorku, w którym chciał zamieścić 10 tys. ludzkich historii. Ciekawiła go anonimowość i indywidualność, nietypowe spełniające się lub niespełnione „american dreams”. Choć był spłukany i nie wiedział nawet, jak zapłaci za czynsz, pchało go do miasta i do fotografowania.

„Było sporo samotnych chwil, przecież nie znałem nikogo w Nowym Jorku. Pierwszy rok był ciężki, ale nie poddawałem się. Codziennie zakładałem aparat i ruszałem w miasto, robiąc tysiące zdjęć. Nie marnowałem żadnej okazji. Nie zrobiłem nawet dnia przerwy” – wspomina.

Czemu jesteś zrozpaczona?

W przeszłości podobnymi, lecz analogowymi osiągnięciami w dziedzinie ulicznej fotografii poszczycić się mogli August Sander (fotograf z przełomu XIX i XX w.; stworzył on kolekcję portretów Niemców z różnych warstw społecznych wykonujących różne profesje) czy Vivian Maier (tworząca w Nowym Jorku i Chicago; jej genialne prace odnaleziono dopiero po śmierci autorki – sto tysięcy negatywów, które za jej życia nie ujrzały światła dziennego). Próżno by jednak szukać tutaj analogii, gdyż oboje tworzyli bez portali społecznościowych, na których opiera się Stanton.

Skąd więc zaczerpnął on ideę na swój katalog nowojorskich twarzy? On sam nie ujawnia, czym się inspirował. Można jedynie doszukiwać się analogii w innych takich pomysłach, które powstawały wcześniej, ale bez rozmachu. Taką próbą był np. projekt Ourit Ben-Haim, która na blogu zatytułowanym „Underground New York Public Library” umieszczała fotografie zaczytanych mieszkańców miasta w metrze. Ourit, pochodząca z Maroka, pod każdym ujęciem dopisywała tytuł książki, którą jej bohater/ka akurat czytał/a. Powstał obraz grupy ludzi, którzy w mrowisku zastygają na chwilę, pogrążając się w lekturze, na słabo oświetlonych podziemnych peronach i w huku przejeżdżających składów. Ale choć projekt UNYPL powstał w 2008 r. (HONY funkcjonuje od 2010 r.), nie zyskał takiego rozgłosu jak prace Brandona Stantona.

On poszedł krok dalej: zaczepiał ludzi na ulicy i zadawał pytania. Od groteskowych po filozoficzne. Jaki był najgorszy moment twojego życia? Czemu jesteś taka zrozpaczona? Czym jest dla ciebie miłość lub gniew? Jeśli mógłbyś przekazać jedną wiadomość wszystkim ludziom na świecie, to co by to było?

„To normalne, że nie każdy chce być sfotografowany przez obcą osobę. Pomyśl, kiedy ktoś zaczepia cię na ulicy, pewnie wydaje ci się, że zaraz poprosi o pieniądze – mówił w wywiadzie dla „Wall Street Journal”. – To, czego nauczyłem się, tworząc album »Humans of New York«, to zwłaszcza umiejętność bycia odrzucanym, co wcale nie jest łatwe. Przede wszystkim jestem z nimi szczery i w pierwszych słowach tłumaczę, czym się zajmuję. Nie zawsze to przynosi efekt, a to załamuje, kiedy wysiadam z metra i pierwsze trzy osoby mówią »nie«. Gdy fotografowałem jeszcze w Chicago, nie pytałem ludzi o zgodę. Robiłem zdjęcia z ukrycia, mając nadzieję, że mnie nie zauważą. Efekt był mizerny, dlatego się zmieniłem. Ja się uspokoiłem, a inni się do mnie przyzwyczaili”.

W pierwszej trzydziestce

Do fotografii Stanton zaczął dodawać krótkie opisy. Gdzie kogo spotkał albo co mu ktoś ważnego, a czasami śmiesznego powiedział. Bywało, że ludzie dzielili się z nim intymnymi szczegółami swego życia, że opowiadali o chwilach najsmutniejszych i tych, gdy czuli się najszczęśliwsi na świecie. On stał obok, pstrykał i notował.

Codziennie, po powrocie do domu, publikował swe zdobycze na Facebooku i gromadził widownię. Najpierw jedno nowe „polubienie” dziennie, potem dziesięć, wreszcie sto... Za chwilę uliczny fotograf zorientował się, że przestaje poznawać ludzi, którzy dołączyli do jego projektu, i nie ma z nimi nawet wspólnych znajomych.

Dziś „Humans of New York” jest instytucją, która na swoim profilu na Facebooku szczyci się tłumem blisko dwóch milionów fanów. Książka, którą niedoszły historyk-finansista wydał rok temu, już po kilku dniach znalazła się na pierwszym miejscu bestsellerów „New York Timesa”, a jej autor – na liście 30 najbardziej wpływowych ludzi poniżej trzydziestki na świecie (wg magazynu „Time”). Książka składa się z blisko 400 portretów ludzi spotkanych w Nowym Jorku.

Popularność Stantona ugruntowały także akcje charytatywne, które wsparł swoim projektem. Strona „Humans of New York” zebrała blisko pół miliona dolarów, w tym prawie 300 tys. na pomoc dla ofiar huraganu „Sandy”, który uderzył we wschodnie wybrzeże USA w 2012 r.

Pod koniec 2013 r. Stanton otrzymał lukratywną ofertę od znanego odzieżowego koncernu, w dodatku związanego nazwą z miastem, w którym pracował. Jego fotografie mogły zdobić galerie witryn sklepowych korporacyjnej sieci sklepów DKNY na całym świecie.

Nie dla korporacji

Wielu potraktowałoby to jak życiową szansę. „Zaoferowali mi 15 tys. dolarów za trzysta moich ujęć. Znajomy z branży powiedział mi wtedy, że 50 dolarów za jedną fotografię to trochę mało jak na koncern obracający na co dzień setkami milionów. Odmówiłem” – wyjaśniał Stanton.

Sprawa pewnie nie wyszłaby na jaw, gdyby nie nadmiar inicjatywy jednego z oddziałów DKNY w Bangkoku: okazało się, że na witrynie azjatyckiego butiku wykorzystano fotografie Stantona. Poinformował go o tym zaniepokojony fan.

Reakcja fotografa wprawiła w zdumienie amerykańskie media. Wyważonym tonem opublikował na swoim profilu oświadczenie, w którym wyraził ubolewanie, że firma mimo braku zgody wykorzystała jego prace. A następnie, równie stanowczo, choć wyrozumiale, zażądał wpłacenia 100 tys. dolarów na konto brooklyńskiej placówki stowarzyszenia YMCA, wspierającego sportowy tryb życia młodzieży. Dla firmy pokroju korporacji DKNY wpis, który przeczytało ponad pół miliona fanów Stantona, był poważnym ciosem.

Jesienią 2013 r. Stantona zaproszono na forum TED, na prestiżowym Uniwersytecie Columbia w Nowym Jorku. Mówił wtedy: „Media skupiają się dziś na opowiadaniu dobrej historii (ang. good story), a dobrym jest to, co oczywiście się najlepiej sprzedaje. (...) Codziennie przechodzę wiele mil i zatrzymuję przypadkowych ludzi. Wtedy inni mnie pytają, czy się nie boję? Przecież wśród tych, których fotografowałem, byli neonaziści, członkowie gangów motocyklowych, grupy groźnie wyglądających wytatuowanych mężczyzn itd. Chodziłem do dzielnic, które w mediach nie były przedstawiane w różowych kolorach. Nagle okazało się, że Nowy Jork nie jest wcale tak niebezpieczny i nie zasługuje na swoją reputację, a jego mieszkańcy są po prostu mili”.

Po tysiącach zdjęć i rozmów doszedł do wniosku, że media nie chcą widzieć tego, na co on patrzy. Wolą eksponować ekstremalne przypadki. Dlatego on działa w odwrotnym kierunku.

Nowe dziennikarstwo

Na Nowym Jorku Stanton nie spoczął. Zanim dołączył do projektu ONZ, dzięki zarobionym pieniądzom odbył kilka podróży, w tym po Iranie. A dzięki Facebookowi znalazł tysiące naśladowców. Także w Polsce, choć akurat oni nie mogą się pochwalić większymi osiągnięciami – poza Lublinem, gdzie twórcy profilu „Ludzie Lublina” zdobyli przychylność blisko 17 tys. osób.

Dziś chyba każde większe miasto na świecie ma swoich „Humans of...”. Nie brak w tym gronie miejsc egzotycznych. Jeśli chcesz poznać bliżej ludzi z wysp Fidżi – klik. Albo z Madagaskaru – klik. Ewentualnie z Vanuatu – klik. Aruba, a może Hawana czy Hunza? Proszę: starczy kliknięcie myszką.

Prawie na wszystkich tych profilach, wzorowanych na „Humans of New York”, można znaleźć podziękowanie za inspirację, którą autorom dał Brandon Stanton – nie tylko zakładając swoją stronę, ale przede wszystkim tworząc nowy gatunek. Bo nikt przed nim nie sprawił, że przypadkowo spotkany człowiek za pomocą jednego zdjęcia i kilku zdań o swoim życiu może stać się na moment znany na całym świecie. Brandon Stanton stworzył w istocie nowy gatunek: społecznie zaangażowanego dziennikarstwa, posługującego się portalem społecznościowym.

Teraz mierzy się z nowym doświadczeniem. Fotografuje ludzi i miejsca w różnych krajach świata – bez chodników, bez środków do życia i bez przyszłości. Można mieć nadzieję, że jego publikowane refleksje nie zamienią się jedynie w puste „polubienia” na Facebooku.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 45/2014