Wiele cieni

Ten portret podwójny równie dobrze mógłby być portretem potrójnym. Na pierwszym planie słynny malarz Zdzisław i charyzmatyczny prezenter radiowy Tomasz. W tle trzecia postać, szkicowana lekką kreską i trochę rozmazana, ale przecież widoczna: Zofia.

10.02.2014

Czyta się kilka minut

Autoportret Zdzisława Beksińskiego / Fot. Zdzisław Beksiński / MUZEUM HISTORYCZNE W SANOKU
Autoportret Zdzisława Beksińskiego / Fot. Zdzisław Beksiński / MUZEUM HISTORYCZNE W SANOKU

Historia ich dwóch – panów B. – była znana już wcześniej. Medialny samograj, przykrawany do oczekiwań czytelników tabloidów. Prezenter radiowy, nieprzystosowany społecznie nadwrażliwiec, chowający się za maską wampira i bezskutecznie poszukujący miłości jak w filmach. Który już w liceum upozorował własną śmierć, potem wyszedł cało z lotniczej katastrofy; który wciąż próbował się zabić. Za siódmym podejściem się udało. Oraz malarz światowej sławy, nieczuły ojciec, który nigdy nie przytulił syna, nie powstrzymał go przed samobójstwem. A potem sam zginął we własnym domu od ciosów nożem zadanych przez dwójkę nastolatków.

Role dawno rozdane. „Zagłada Domu Usherów” Edgara Allana Poe, do którego tak lubił odwoływać się Tomasz. Fatum, rodzinna klątwa. Zło powołane do życia malowaniem niepokojących obrazów. Mroczny dom w Sanoku popadający z wolna w ruinę. Jedyne, czego brak, to jednoznaczna interpretacja, spójna wersja wydarzeń.

RODZINA

Lecz w tej historii jest ktoś jeszcze. Zofia ze Stankiewiczów Beksińska. Ciemne włosy, drobny, perkaty nos, ujmujący uśmiech. Piękna urodą retro. Może nawet bliska filmowemu ideałowi brunetki, jakiemu hołdował jej syn Tomasz. Czterdzieści lat z Tomaszem, blisko pięćdziesiąt ze Zdzisławem. Będzie jego ulubioną modelką, kierowcą, kucharką i gospodynią. Stworzą symbiozę jakby na przekór psychologicznym teoriom, które głoszą, że takie stopienie dwojga ludzi jest chore, że tak się nie da. A jednak da się najwyraźniej, bo odkąd Zofia, dziewczyna z konserwatywnej, religijnej rodziny, wyrywa się do Krakowa studiować romanistykę i poznaje tam studenta architektury Zdzisława, właściwie nie ma już Zofii, jest Zdzisław i Zofia.

 Razem żyją, komentują rzeczywistość, tworzą własny język. Na przykład „słoneczniki”: to ci mieszkańcy Sanoka, którzy „stoją na ulicy, odwracają się, gdy człowiek idzie, jak słonecznik do słońca i powoli, bydlęcym, tępym wzrokiem, w którym na dnie widać jakąś iskrę niesprecyzowanej myśli, ciągną za człowiekiem przez długi czas”.

Zdzisław kocha Zofię bardzo, na umór. Znajomi mówią, że jest nazbyt zaborczy. Zofia pozuje Zdzisławowi nago, skrępowana sznurkiem, w dziwnych pozach. Pozwala nagrywać ich codzienne wspólne życie kamerą i na magnetofon. Gdy pod presją otoczenia decydują się na dziecko, godzi się spać na osobnym łóżku, bo cierpiący na nerwicę natręctw mąż odczuwa wstręt do ciężarnych i matek.

Dla niego rzuca pracę, poświęca cały swój czas rodzinie. Martwi się o jego zdrowie. Wspiera go w kryzysach. Nim stanie się sławny, mówi o nim per „geniusz”.

Na świat przychodzi syn. Jest od małego zapatrzony w ojca. Ten wychowuje go bezstresowo, w kpinach porównuje do Hitlera. Tomasz dorasta. Będzie podobny do Zdzisława, choć nigdy nie zdołają się do siebie naprawdę zbliżyć. Obaj skoncentrowani na sobie, niby wygadani, a niezdolni do wyrażenia wzajemnie, co czują. Nieśmiali, z kompleksami, maskujący słabości ironią, przeżywają wszystko głęboko, dają się wykorzystywać otoczeniu. Fiksują się co rusz na jakimś punkcie i brną w te fascynacje z równym uporem jak w monodiety. A potem porzucają je na rzecz czegoś nowego.

Wraz z narodzinami Tomasza Zofia staje się kobietą domową na podwójny etat. Dla panów B. jest jak spoiwo. Matka Doskonała, czuwająca nad nimi, karmiąca ich obu, współczująca, spolegliwa i miłosierna. Kiedy jej zabraknie, wszystko się zawali.

TROPY

Zdzisław, gdy już „geniuszem” obwołają go krytycy, pytany, o czym są jego obrazy, będzie twierdził, że treść nie ma znaczenia, liczy się tylko warsztat. Zezłości się: „Nie cierpię określenia powiedzieć coś przez coś!”. Jak zauważy jego wieloletni przyjaciel, Tadeusz Nyczek: „chciałby, żeby ludzie oddychali jego obrazami, przyjmowali je, jak się przyjmuje światło, powietrze, wodę i chmury na burzowym niebie. (...) A oni zadają tylko pytania, dlaczego kobieta ma zielone włosy albo co oznacza samochód obrośnięty naczyniami krwionośnymi”. Lecz cokolwiek by powtarzał w wywiadach, choćby że nie znosi tematyki związanej z okupacją, zawsze znajdą się tacy, którzy uparcie chcą widzieć w jego obrazach okrucieństwa wojny. Inni – epatowanie estetyką szoku. Jeszcze inni – narkotyczne wizje. Apokalipsę. A nawet przesłanie od samego Szatana.

Na okładce „Beksińskich. Portretu podwójnego” Magdaleny Grzebałkowskiej. Mariusz Szczygieł pisze, że nie jest to książka o znanym malarzu, który tworzył dziwne i straszne obrazy. Ani o jego mrocznym synu, który fascynował się śmiercią. W interpretacji Szczygła chodzi tu o coś innego: o miłość i samotność w niecodziennym wydaniu, które bodaj najlepiej oddaje kosmiczna metafora, jakiej Zofia ze Zdzisławem używali do opisania Tomasza oraz dwóch babć mieszkających z nimi pod jednym dachem: „satelita i dwa wahadłowce”. Blisko, na tej samej orbicie, cały czas w zasięgu wzroku, w kontakcie, lecz już zbyt daleko, by się dotknąć.

Lecz to tylko jeden z wielu tropów, jakimi można podążać w tej opowieści.

CIĘŻAR

„Nie mogę przestać myśleć o Zofii. Trudno ją uchwycić, zrozumieć. Nigdy nie pojechała na wakacje. Nie była za granicą. Nie zobaczyła morza. Przez długi czas utrzymywała męża. Zrobiła prawo jazdy tylko po to, żeby zostać jego kierowcą. Do sklepu, do rodziny, na spacer, nawet do przyjaciółek – zawsze ze Zdzisławem. Ludzie, kiedy próbują ją opisać, obdarowują mnie nieprzydatnymi przymiotnikami: piękna, spokojna, cicha, miła, dobra, cierpliwa” – pisze Grzebałkowska. A więc trop pierwszy: klasyczna herstoria, jak określa się narracje kobiece.

Co kierowało Zofią, co się jej marzyło? Jaka była naprawdę? Na pewno nie „prowincjonalna gęś z torebką”, jak wyrwało się raz komuś z ich otoczenia. W jej zachowanych wypowiedziach przebija miejscami humor podszyty ironią i akceptacja dla sztuki gorszącej mieszczański Sanok. Oczytana, tłumaczy dla Zdzisława z francuskiego dostępne tylko w oryginale książki, które ten chciałby przeczytać. Podobno lubi tańczyć. Jej inne radości (prócz codziennego obcowania z geniuszem): palenie papierosów, prowadzenie samochodu i szybka jazda motocyklem. Kino. Podjadanie ze sklepowych półek łakoci, błyskawicznie, tak by ekspedientki się nie zorientowały.

Choć współuczestniczy we wszystkim, co dotyczy obu Beksińskich, nie zobaczymy tych zdarzeń z jej perspektywy. Jest zawsze obecna, w ich korespondencjach i wypowiedziach, niby na pierwszym planie, a przecież w tle, jak na tym zdjęciu, gdzie stoi wparta w futrynę, półmrok zakrywa połowę jej twarzy. Bo to, co po niej zostało w listach, nagraniach i na filmach, pasuje wyłącznie do idealnego obrazka: Zofia podziwia i szanuje obrazy Zdzisława, ale trochę się ich boi, Zofia troszczy się o Zdzisława i Tomasza, Zofia odejmuje sobie od ust, by związać koniec z końcem.

Raz jeden, w Sanoku, w kryzysowym momencie, gdy rodzina klepie biedę, zrobi coś w tajemnicy przed mężem: napisze list do wpływowej warszawskiej znajomej z prośbą o pomoc. Po prostu ideał. Jak z XIX-wiecznych romansów albo nowel pozytywistów. Syn, zanim pierwszy raz się zakocha, jako licealista będzie mówić o wszystkich kobietach: „mamy”.

Drażni go, że mama sprząta mu mieszkanie. Gdy przychodzi do niej na obiad (mieszka po sąsiedzku), dania natychmiast wjeżdżają na stół. Nie lubi gorących ziemniaków, więc studzi je wentylator skierowany na talerz. Gdy mimo tego coś wyjdzie nie tak, ruga Zofię przy gościach. Ona drży, żeby przypadkiem znów nie próbował odebrać sobie życia.

Zofia nie narzeka. Nie zwierza się innym. Chyba że tak: „Jestem tylko cieniem. Nie mam żadnych ciągot artystycznych, nie mam najmniejszych zdolności w jakimkolwiek kierunku, nie mam nawet zawodu, który pozwoliłby mi się samej jako tako utrzymać. Więc raczej jestem ciężarem. Moim maleńkim plusem – o ile to można tak nazwać – jest chyba tylko to, że nie jestem wymagająca. Robię, co mogę, o nic się nie upominam, pamiętają, to dobrze, nie, też dobrze, i tak życie leci”.

Choruje. Też w cichości. Depresje, nerki, nerwobóle, kręgosłup. Ciągle coś, raz za razem. Jakby zżerało ją od środka to, czego wypowiedzieć nie można albo się nie potrafi. Dopiero gdy objawów nie da się ukryć, trafia do szpitala. Tam pada diagnoza: tętniak aorty, który niebawem ją zabije – to tylko kwestia czasu. I role nagle się odwracają: Zdzisław opiekuje się Zofią jak dzieckiem, pilnuje, by brała leki, szuka sposobów ratunku. Mógłby nawet jeść razem z nią ryby, których nie znosi, gdyby istniała szansa, że akurat pomogą.

Bodaj też tylko raz – jak pisze Grzebałkowska – wyrwie się jej dziwnie, z gorzka: „Kobiety do Beksińskich się nie zaliczają. Kobiety są przylepione”.

Kobiety nie zostawiają po sobie niepotrzebnego bałaganu. Zofia przed śmiercią wszystko uprzątnie, poinstruuje, jak zajmować się domem. Spisze instrukcje dotyczące pogrzebu. Przypilnuje, żeby mąż oddał ich wspólnej znajomej pierścionek – jedyną złotą biżuterię, jaką kiedykolwiek dostała, bo on nie miał w zwyczaju kupować.

Po śmierci Zofii Zdzisław budzi się i nasłuchuje jej oddechu. Chciałby nie ruszać rzeczy, które po niej zostały. Jakby żył w jej muzeum. Z czasem i tak wszystko rozda. Tomasz zadedykuje mamie audycję w radiowej Trójce. Żadna z jego dziewczyn nie zdoła stać się drugą Zofią. Wszystkie uciekną, prędzej czy później.

Aż korci, by zapytać, choć to przecież czysta abstrakcja, jak bez niej mogłoby potoczyć się życie. Ich obu.

ARTYSTA

Oto chłopak z mieszczańskiej rodziny. Trochę dziwny, matka nazywa go „poprzeczniakiem”. Wokół praktyczne zawody: radny, architekt, inżynier. Chłopak lubi rysować i robić zdjęcia, marzy mu się reżyseria. Lecz ojciec, inżynier geometra, który sam kiedyś wierzył we własny talent do rysunków, ale odpuścił sobie po pierwszej negatywnej recenzji, mówi: „nie”. Zdzisław ma iść na Politechnikę i zyskać porządny fach. Jak zostanie architektem, najwyżej rodzina sfinansuje mu drugi kierunek. Syn posłusznie zdaje na architekturę i zostaje inżynierem, lecz powołanie jest silniejsze, wystarczy śmierć ojca, by znów zaczął myśleć o sobie: artysta.

 Jeszcze przez jakiś czas próbuje zarabiać na chleb, jak Pan Bóg przykazał, wędrując z teczką do sanockiej fabryki autobusów, ale po godzinach zamyka się z żoną-modelką w ciemni urządzonej w piwnicy. Eksperymentuje. Fotografie, próby literackie, reliefy, rysunki, rzeźby. Wydaje każdy grosz na narzędzia, podkrada olejne farby z fabryki, by przez pół roku wytrwale uczyć się technik malarskich. Nie idzie mu tak łatwo, jak przypuszczał. Mimo to – w wieku czterdziestu lat i z rodziną na utrzymaniu – stawia wszystko na jedną kartę.

 Rzuca etat, już na zawsze daje sobie spokój z inżynierią i projektowaniem (pytanie, czy równie łatwo by mu to przyszło, gdyby u boku nie było zawsze zgodliwej Zofii). Przez jakiś czas ledwie wiąże koniec z końcem. U Beksińskich oszczędza się na ubraniach, rachunkach za gaz, wędlinach. Ale stopniowo pojawiają się pierwsze recenzje. Wystawy. Zamówienia z zagranicy. Wielbiciele zjeżdżający się z całego kraju, by odwiedzić „samotnika z Sanoka”. Jak w moralitecie, sława i prawdziwe pieniądze przyjdą dopiero wówczas, gdy bohater, podążający za głosem serca, odcierpi swoje. Na dodatek zjawią się w iście baśniowym stylu, pod postacią Japończyków z tłumaczem i walizką pieniędzy, którzy będą chcieli zapłacić za zestaw prac polskiego malarza okrągły milion dolarów.

MISTRZ I MARSZAND

Możliwa jest jeszcze inna opowieść: o toksycznej relacji między artystą, któremu zbywało na asertywności, a przedsiębiorczym marszandem. Marszand to Piotr Dmochowski. Pojawia się w życiu Zdzisława, gdy ten przeprowadza się do Warszawy. Sława już jest faktem. Z pieniędzmi trochę gorzej, choć znaczniej lepiej niż w Sanoku.

Marszand tytułuje artystę Mistrzem. Proponuje trzydziestoletnią umowę na wyłączność, dzięki której w mig zrobi z niego Mistrza światowej sławy. Artysta godzi się, bo nie zna języków, a marszand mówi po polsku. No i miał wrażenie, że to tylko pośrednik reprezentujący jakichś bogatych Francuzów.

Relacja przetrwa dekadę. Dużo korespondują. Niedopasowanie widać na pierwszy rzut oka. Marszand ma mnóstwo życzeń. Zamawia obrazy podobne do dawno powstałych. Pod gust Francuzów. Chce, by Mistrz podszlifował swój podpis. Ma być duży, wyraźny. Wypytuje o wszystko. Dla potomnych. Czy Mistrz stoi, czy siedzi podczas malowania, o czym wtedy myśli, czym inspiruje się w procesie twórczym. Mistrz nie znosi takich pytań, wszyscy to wiedzą. Krzywi się, ale odpowiada. I prosi Marszanda o liczne przysługi w związku z nowymi pasjami. Kup to, kup tamto. Szczegółowe instrukcje, pretensje, gdy coś pójdzie nie tak. Marszand narzeka, ale realizuje zamówienia i śle do Polski.

Szykuje paryską wystawę Mistrza. Wystawa okazuje się klapą. Promujący ją film nie przypada do gustu Mistrzowi. Ogląda go już po premierze. Mistrz się wścieka. Po raz pierwszy. Ale potem mu przechodzi i cierpiąc w milczeniu, znów spełnia prośby Marszanda. Opłaci się – druga paryska wystawa to sukces. Do tego transakcja z Japończykami.

Rozłączy ich dopiero kryzys i fascynacja Mistrza technikami komputerowymi, które wyznaczą nową erę w jego pracy. To Mistrz zrywa umowę. Datę zerwania notuje na kartce. Zawiśnie obok jego komputera z dopiskiem „Dzień Niepodległości”.

Ale od czasu do czasu muszą przecież się kontaktować, wiążą ich resztki wspólnych interesów. Czasem jeden obrzuci drugiego oskarżeniami w wywiadzie. Aż rozgoryczony Marszand wyda własnym sumptem dziennik, którego bez zgody Mistrza miał nie wydawać, z fragmentami ich korespondencji, analizą osobowości Zdzisława i własną wersją wydarzeń.

Na scenę wkracza znów Zofia i zakazuje mężowi jakichkolwiek kontaktów z Marszandem. Po jej śmierci Zdzisław odzywa się pierwszy. Proponuje Dmochowskiemu pojednanie. Toksyczna relacja rozkręca się na nowo.

NIEDOPOWIEDZIANE

Czytelnicy, jak Marszand maglujący Mistrza, mogą się niecierpliwić. Chcieliby wiedzieć: czy Tomasz stał się taki, bo Zdzisław brzydził się nim w dzieciństwie? Czy ten Zdzisław, pyzaty pan w kraciastej koszuli, wyglądający podejrzanie normalnie, był poczciwym dziwakiem z trochę chorą wyobraźnią, czy tylko udawał? W „Portrecie podwójnym” jednoznacznej interpretacji nie ma. Pogoni za sensacją też nie. Są tylko szczegóły. Fakty. Każdy może po swojemu złożyć je w całość.

Czy to, że mały Tomasz modlił się: „Diable nasz, który jesteś w piekle, święć się imię twoje”, a gdy pozwolił zarżnąć ulubione koguty, zanotował w dzienniku: „Na wszystko przyjdzie czas! Na mnie też....? ” – to jakiś znak? Opętanie? Czy rodzice już wtedy nie powinni iść z nim do lekarza lub egzorcysty (egzorcyzmy dziś modne)? A może zwyczajnie popisywał się, jak to dzieci? Czy próbował się zabić tyle razy, bo nie był potomkiem do końca chcianym? Czy odziedziczył niską samoocenę po matce? A może Zdzisław, obawiając się jego narodzin, kierował się trafnym przeczuciem? Czy obaj – Zdzisław i Tomasz – cierpieli na jakiś rodzaj choroby psychicznej, tylko w innym natężeniu? Czy byli naznaczeni dziedzicznie? Ludzie w Sanoku mawiali przecież, że ojcu Zdzisława zwidują się krasnoludki. Czy pruski dryl, jaki aplikował synowi, miał zdusić podobne skłonności w zarodku? Co z koszmarami, które dręczyły artystę od małego? A może istotnie było tak, jak przypuszcza Tadeusz Nyczek, że dla ojca malowanie było rodzajem terapii – wypluwał z siebie demony na obrazy, a syn nie miał jak znaleźć dla nich ujścia? A może Tomasz stał się taki, bo nie postawiono mu granic?

„Może” – słowo dziś już dziwnie rzadko spotykane w biografiach, w tej dźwięczy non stop.

INTYMNOŚCI

Pisanie biografii to też przetrząsanie zakamarków w poszukiwaniu pikantnych szczegółów. Z perpektywy publiki, przyzwyczajonej do konwencji, w której na wierzch wyciąga się wszystko, historia Beksińskich kusi jak mało która. Autorka „Portretu podwójnego” też nie unika niedyskrecji i zapewne znajdą się tacy, którzy będą jej mieć to za złe.

 Pisze o upodobaniu Zofii do środków antydepresyjnych, o nerwicowych problemach gastrycznych Zdzisława. Cytuje obszerne fragmenty zwierzeń Tomasza adresowanych do jego licznych miłości. Tyle że trudno liczyć tu na sensację.

 Paradoksalnie, obaj Beksińscy, obsesyjnie wręcz dokumentujący własną codzienność – te kilometry nagranych taśm i tony korespondencji, materiał-marzenie każdego reportera! – mimo pozorów otwartości dość dokładnie zadbali o selekcję zapisków z własnego życia, które chcieli ujawniać.

 Dokumenty prawdziwie intymne, jak listy Zdzisława i Zofii czy pożegnalne kasety wideo Tomasza, trafiły do niszczarki. Granica dysponowania zachowaną spuścizną zniknęła wkrótce po tragicznej śmierci Zdzisława, gdy inna dziennikarka, Liliana Śnieg-Czaplewska – jak twierdzi, z troski o jego dobre imię, i niewykluczone, że szczerze przejęta insynuacjami, które wówczas snuto – zdecydowała się na publikację w Państwowym Instytucie Wydawniczym zbioru maili wymienianych w ciągu dwóch lat znajomości z artystą.

 Cały świat mógł wyrobić sobie wówczas zdanie nie tylko o elokwencji Zdzisława, jego licznych idiosynkrazjach czy prozie codzienności w pracowni na służewieckim blokowisku, lecz choćby i o gustach w zakresie filmów pornograficznych, które studiował dobiegający osiemdziesiątki Beksiński. O utajonych, odkrytych dopiero w dojrzałym wieku skłonnościach do masochizmu, których nijak nie mógłby zrealizować i nigdy tego nie zrobił, sam opowiedział w jednym z wywiadów lub listów do Dmochowskich.

 Najdrastyczniejsze fragmenty dziennika Tomasza wplótł zaś już w pamiętny tekst o nim w „Gazecie Wyborczej” Wojciech Tochman. Co jeszcze można zacytować? Grzebałkowska jako doświadczona reporterka wie o tym dobrze, więc podaje bez znieczulenia to, co już i tak z grubsza znamy i nie korci jej podkręcanie dawki dla samego efektu.

Ta opowieść, którymkolwiek tropem by biegła, nie potrzebuje dodatkowych zabiegów. I tak wchodzi pod skórę i już tam zostaje, uwierając przez dłuższy czas.

DYSTANS

Przystępując do pisania biografii Beksińskich, Magdalena Grzebałkowska nie wiedziała o nich zbyt wiele. O Zdzisławie – podstawowe fakty. O Tomaszu? „Tylko tyle, że był dziennikarzem radiowej Trójki i popełnił samobójstwo” – mówi Danielowi Lisowi ze „Znaku”.

W Wigilię 1999 r., gdy to się stało, miałam ponad dwadzieścia lat, a za sobą pokoleniowe doświadczenie fascynacji Tomaszem Beksińskim. Nawet naznaczone powierzchownym kontaktem: jakieś spotkanie w klubie „Pod Przewiązką”, kilka telefonicznych rozmów. Zakończone jak u wielu wychowanków jego audycji, którzy dojrzawszy, znajdowali sobie inne muzyczne autorytety i prychali, że Beksa pretensjonalny, trochę wstydząc się już do niego przyznawać. Zasłyszana w radiu wiadomość była jednak szokująca na tyle, że do spółki z kolegą popełniliśmy wówczas na szybko tekst wspomnieniowy pod jakże subtelnym tytułem „Idol”. Były w nim frazy z „Kruka”, wiele zaimków osobowych, odniesień do własnych przeżyć i dawka świeżo nabytego cynizmu, która wprawiała nas w dumę, choć nie przesadnie, bo żegnaliśmy przecież towarzysza własnego dorastania. Materiał wydrukowano w lokalnym dzienniku i do dziś straszy jeszcze gdzieś w sieci.

Tak, autorka „Portretu podwójnego” miała świadomość, że w jej otoczeniu są tacy, którzy do dziś przechowują zeszyty ze spisami utworów podawanych na antenie przez redaktora Nosferatu. „Ale mnie jego fenomen ominął – przyznaje w rozmowie ze „Znakiem”. – Nie słuchałam nocnych audycji, chodziłam wcześnie spać i docierałam najdalej do Listy Przebojów Marka Niedźwieckiego”.

I dobrze, że tę książkę napisała właśnie ona, a nie ktoś podobny nam. 

Magdalena Grzebałkowska, „Beksińscy. Portret podwójny”, Znak, Kraków 2014.

Zdjęcie dzięki uprzejmości wydawnictwa Znak.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarka i dziennikarka. Absolwentka religioznawstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim i europeistyki na Uniwersytecie Ekonomicznym w Krakowie. Autorka ośmiu książek, w tym m.in. reportaży „Stacja Muranów” i „Betonia" (za którą była nominowana do Nagrody… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 07/2014