W Rzeczypospolitej są tylko sądy

Egzamin ze „sprawy Mariusza T.” zdały tylko sąd okręgowy i prokuratura. Oblali wszyscy pozostali: prezydent, posłowie, adwokaci, rzecznik praw obywatelskich i media.

17.02.2014

Czyta się kilka minut

 / Fot. Maciej Jarzębiński / FORUM
/ Fot. Maciej Jarzębiński / FORUM

Pracom nad ustawą o izolacji niebezpiecznych przestępców od początku towarzyszyło duże napięcie. Temat wywołał Piotr Pytlakowski („Krótka przerwa w zabijaniu”, „Polityka”), który wiosną 2012 r. przypomniał, że już niedługo na wolność wychodzić będą sprawcy poważnych zbrodni, skazani na karę śmierci, zamienioną w 1989 r. na mocy amnestii na 25 lat pozbawienia wolności. Artykuł napisany z troską, jak rozwiązać konkretny problem, doprowadził – w dużej mierze za sprawą mediów oraz polityków – do zbiorowej histerii. Jej symbolem stał się jeden człowiek: Mariusz T.

Rozwiązanie problemu jego wyjścia na wolność stało się testem funkcjonowania instytucji demokratycznych w Polsce oraz zdolności do debaty nad ochroną praw człowieka. Już nie chodziło tylko o to, czy ustawa jest zgodna z Konstytucją, czy też nie – o tym prawdopodobnie wkrótce orzekać będzie Trybunał Konstytucyjny, a jej zgodność z Europejską Konwencją Praw Człowieka zweryfikuje Trybunał w Strasburgu. Burza nad rzeszowskim więzieniem, gdzie w ostatnich miesiącach przebywał T., pokazała dużo więcej.

MINISTERSTWO: ZA WSZELKĄ CENĘ

Ministerstwo Sprawiedliwości za wszelką cenę dążyło do uchwalenia ustawy. Miała ona poparcie zarówno ministra Jarosława Gowina, jak i ministra Marka Biernackiego, a twarzą projektu stał się wiceminister Michał Królikowski. Na podstawie standardów wynikających z dialogu między niemieckim Federalnym Trybunałem Konstytucyjnym oraz Europejskim Trybunałem Praw Człowieka w Strasburgu w sprawie regulacji o podobnym charakterze powstała lista kryteriów, które polskie prawo powinno spełniać. Resort nie dopuszczał głosów, że w naszych warunkach ustrojowych (oraz przy jeszcze świeżej pamięci o nadużywaniu psychiatrii do celów politycznych) ustawa może się okazać niezgodna z konstytucją. Ministerstwo postawiło sobie za cel nie tylko doprowadzenie do jej przyjęcia, ale także umieszczenie tego konkretnego więźnia – Marusza T. – w ośrodku „terapeutycznym” w Gostyninie. Politycy wszystkich partii, w obawie przed ­tabloidami, temu sprzyjali. Protestowali tylko nieliczni.

Po wejściu w życie ustawy wszystkie wnioski i opinie przygotowano w maksymalnym tempie. Jedynym niepewnym elementem był sąd. No i Sąd Okręgowy w Rzeszowie zadziałał, jak przystało na niezależną trzecią władzę. Najpierw nie zgodził się na zabezpieczenie roszczenia do czasu prawomocności wyroku stwierdzającego izolację, nie było zatem podstaw do dalszego pozbawiania Mariusza T. wolności. Sąd zgodził się jedynie na – de facto – inwigilację byłego więźnia, gdy już będzie wolny.

Ale ministerstwo nie ustawało i liczyło na znalezienie innej podstawy „przytrzymania” Mariusza T. Kluczowym dniem okazał się 10 lutego 2014 r. Rzeszowski sąd odroczył rozprawę do marca 2014 r., co oznaczało, że Mariusz T. następnego dnia wyjdzie na wolność. Wieczorem pojawiła się informacja, że dwukrotnie w ostatnich dniach przeszukiwano celę Mariusza T. i że znaleziono tam materiały pornograficzne o treści pedofilskiej oraz „szczątki ludzkie”. Ministerstwo Sprawiedliwości aktywnie promowało te informacje (minister Biernacki o wniosku dyrektora Zakładu Karnego w Rzeszowie mówił „nasz wniosek”) i trudno się oprzeć wrażeniu, że Zakład Karny w Rzeszowie był z nim w bieżącym kontakcie. Cała akcja wyglądała na szytą grubymi nićmi, co zresztą w następnych dniach potwierdziła prokuratura. Zarzutów nie postawiono, nie było podstaw do wnioskowania o areszt, a Mariusz T. wyszedł na wolność.

PROCEDURA: KOMISJI LEPIEJ NIE PYTAĆ

Oburzenie próbami zatrzymania Mariusza T. w celi „za wszelką cenę” jest zrozumiałe. W demokratycznym państwie prawnym nie można się uciekać do takich metod. Szczególnie niepokoi postawa Ministerstwa Sprawiedliwości, zwłaszcza głoszenie niezweryfikowanych rewelacji o odkryciach w celi Mariusza T. Akurat resort sprawiedliwości powinien być wzorem dbania o procedury oraz ostatnim, który bezpodstawnie oskarża czy przekazuje niesprawdzone informacje. Pozostaje mieć nadzieję, że sprawa zostanie dogłębnie wyjaśniona, choć już teraz rzuca cień na urzędującego ministra i jego współpracowników.

W Polsce istnieje założenie, że za jakość aktów prawnych w sferze postępowania karnego oraz cywilnego powinny odpowiadać komisje kodyfikacyjne. Jeśli nie przygotowują one odpowiednich projektów, to przynajmniej je opiniują. Tymczasem zarówno Komisja Kodyfikacyjna Prawa Karnego (bo ustawa dotyczyła sprawców poważnych przestępstw ­odbywających karę), jak i Komisja Kodyfikacyjna Prawa Cywilnego (bo sądy orzekają na podstawie ustawy w trybie procedury cywilnej) nigdy się na temat projektu tej ustawy nie wypowiadały. Jej nieformalnym rzecznikiem stał się za to prof. Andrzej Zoll, który współpracował z ministrem Królikowskim w przygotowaniach jej, uzasadniając to stanem wyższej konieczności „naprawienia błędu z przeszłości”. Czy jednak opinia przewodniczącego Komisji Kodyfikacyjnej powinna zastępować stanowisko jej członków? Czy minister sprawiedliwości zakładał, że nie powinien kierować tej ustawy pod obrady Komisji, bo mógłby usłyszeć opinię niezgodną z poglądami prof. Zolla – choćby taką jak wyrażona później w Senacie przez prof. Witolda Kuleszę czy prof. Monikę Płatek, nie wspominając o opiniach konstytucjonalistów czy psychiatrów sądowych?

Zresztą prof. Zoll – gdy już parlament przyjął ustawę – zaczął się od niej delikatnie dystansować: sugerował skierowanie jej przez prezydenta do Trybunału Konstytucyjnego, był także niezwykle krytyczny wobec materiałów rzekomo znalezionych w celi Mariusza T.

WIĘZIENIA: PRZYSZŁOŚĆ TERAPII

Ustawa o tzw. zaburzonych nie będzie działać wyłącznie w sprawach tych 19 osób, których kary zamieniono w 1989 r. na 25 lat więzienia. Już teraz złożono ponad 40 wniosków o zastosowanie trybu ustawowego i poddanie wychodzących z więzienia izolacji w ośrodku w Gostyninie lub nadzorowi prewencyjnemu. Wnioskuje o to dyrektor zakładu karnego, opierając się na opiniach terapeutów.

Problem w tym, że terapeuci nie są w pełni niezależnymi, zewnętrznymi specjalistami, tylko pracują na etacie w zakładzie karnym. Są zatem podporządkowani służbowo dyrektorowi zakładu karnego. Już można sobie wyobrazić, jaka będzie w przyszłości skuteczność odbywania kary w systemie terapeutycznym, skoro pod jej koniec terapeuta może być zmuszony do podzielenia się swoją wiedzą z władzami zakładu karnego. Zaufanie, które jest niezbędne do skuteczności jakiejkolwiek terapii, zostaje z założenia podważone.

Jednak znacznie poważniejszym problemem jest interakcja ustawy z dotychczas istniejącymi instrumentami odnoszącymi się do zdrowia psychicznego – zwłaszcza ustawy o ochronie zdrowia psychicznego oraz dotychczasowych regulacji prawa karnego. Do poważnej debaty nad sferami styku prawa z psychiatrią nawoływał prof. Józef Gierowski na łamach „Psychiatrii Polskiej” (6/2013) i „Tygodnika Powszechnego” (48/2013). Jego głos pozostał bez większego echa, podobnie jak protest środowisk psychiatrycznych i psychologicznych. Prof. Gierowski zwrócił uwagę, jak trudno jest wydawać tzw. sądy prognostyczne, czyli wobec prawdopodobieństwa popełnienia czynu w przyszłości, i zaapelował, by psychiatrzy i psycholodzy nie podejmowali się roli biegłych w tego typu sprawach.

Niestety, liczba wniosków wystosowanych przez dyrektorów zakładów karnych może wskazywać, że ustawa zacznie być po prostu stosowana. A to podważy dotychczasowe osiągnięcia polskiej psychiatrii sądowej.

Chyba że niesmak po sprawie Mariusza T. doprowadzi do refleksji na wysokich szczeblach.

ADWOKACI: OBJAW CHOROBY

Jednym z odprysków debaty wokół Mariusza T. była dyskusja o statusie pełnomocnika z urzędu, wyznaczonego przez sąd w Rzeszowie do reprezentowania Mariusza T. Fora prawnicze wrzały od komentarzy dotyczacych wywiadu (przyznam – dość niefortunnego), którego tygodnikowi „Wprost” udzielił adwokat Mariusz Lewandowski. Podkreślał on, że jego klientem jest Polska i delikatnie dystansował się od samego Mariusza T. Dość otwarcie postulował też za­ostrzenie kar.

Mediom oraz środowisku umknęło jednak, że Lewandowski przyjął sprawę po tym, jak kilku jego kolegów nie chciało mieć z nią nic wspólnego. Czy to nie objaw choroby, gdy adwokaci odmawiają podjęcia się spraw, w których chodzi o obronę podstawowych wartości demokratycznego państwa? Środowisko pominęło też milczeniem fakt, że Lewandowski świetnie wykonał swoją pracę, skutecznie reprezentując T. przed sądem, a także odważnie i godnie – w mediach. Okazało się, że można być pełnomocnikiem z urzędu i zapewnić porządną obronę.

PREZYDENT: MIEĆ I ZJEŚĆ CIASTKO

Prezydent mógł przed podpisaniem ustawy o tzw. zaburzonych skierować ją do Trybunału Konstytucyjnego i tym samym powierzyć rozstrzygnięcie wątpliwości jemu. Spowodowałoby to jednak, że ustawa nie weszłaby w życie i nie miałaby natychmiastowego zastosowania do Mariusza T. Dlatego prezydent postanowił „zjeść ciastko i mieć ciastko“ – zastosować strategię znaną już z wcześniejszych tego typu sytuacji, np. ustawy o OFE: podpisał ją, ale jednocześnie zapowiedział zwrócenie się do TK. Taka strategia jest sama w sobie wątpliwa co do zasad konstytucjonalizmu – bo skoro ma się wątpliwości, o których mówi się publicznie, to czy można ustawę podpisywać?

Ale prezydent na tym nie poprzestał. Zadeklarował, że państwo polskie na pewno poradzi sobie z problemem Mariusza T. i postanowił poprzez milczenie nie przeszkadzać w tym „radzeniu sobie”. Minęły już ponad dwa miesiące, a wniosek do TK nie trafił. Przedstawiciele Kancelarii Prezydenta deklarują, że jest „przygotowywany”, ale nietrudno się domyślić, że prezydent nie chce, aby w oczach opinii publicznej wniosek ten powiązany był z postępowaniem w sprawie Mariusza T.

Tylko że w efekcie postawa prezydenta rodzi pytanie, czy faktycznie jest on strażnikiem konstytucji.

RZECZNIK PRAW OBYWATELSKICH: MILCZENIE

W całej tej wielomiesięcznej debacie praktycznie w ogóle nie uczestniczyła prof. Irena Lipowicz, Rzecznik Praw Obywatelskich, a także przedstawiciele jej Biura. Ogólną zasadą funkcjonowania urzędu Rzecznika jest nieangażowanie się w proces legislacyjny. To dość zrozumiałe, że RPO nie powinien być bieżącym recenzentem prac rządu, bo może to utrudniać mu późniejsze działania. Tylko że w tym przypadku nie chodziło o bieżące komentowanie kolejnej nowelizacji prawa o ustroju sądów powszechnych czy innej typowej ustawy mającej wpływ na prawa i wolności. Chodziło o ustawę, która podważa podstawowe wartości konstytucyjne: zakaz działania prawa wstecz oraz zakaz podwójnego karania. Nie wyobrażam sobie, że gdyby np. parlament na poważnie debatował nad „ustawą o zakazie propagandy gejowskiej” – a taki projekt się przecież w parlamencie pojawił w 2007 r. – to RPO czekałby do uchwalenia ustawy, by dopiero wtedy wyrazić stanowisko.

Rzecznik zabrał głos dopiero po burzy wokół wyjścia na wolność Mariusza T.: prof. Lipowicz spotkała się w tej sprawie z premierem, zgłosiła zastrzeżenia do ustawy (raczej kosmetyczne, bo nie kwestionujące jej idei), dokonała wizytacji ośrodka w Gostyninie, poprosiła o wyjaśnienia w sprawie znalezisk w celi Mariusza T.

Trudno zarzucić RPO, że nic w tym wzgledzie nie robi. Ale dlaczego dopiero teraz? Czy ustawa nie zasługiwała na zgłaszanie wobec niej fundamentalnych wątpliwości zaraz po wejściu w życie? Czy „znaleziska w celi”, a więc stosowanie praktyk z najmroczniejszych czasów, nie powinno się spotkać z ostrzejszym potępieniem?

MEDIA: NOWA MATKA MADZI

A co z samym Mariuszem T.? Wyobraźmy sobie, że Sąd Okręgowy w Rzeszowie jednak nie stwierdzi konieczności jego izolacji w Ośrodku w Gostyninie, i zostanie on tylko objęty nadzorem prewencyjnym. Może tak się stać również w przypadku uchylenia przez Trybunał Konstytucyjny przepisów ustawy pozwalających na izolację. Czy państwo polskie zapewniło jakiekolwiek warunki do przyszłego życia byłego więźnia specjalnego statusu? Osoby, która przez 25 lat nie miała kontaktu z rzeczywistością? Czy system pomocy postpenitencjarnej potrafi zminimalizować jej wykluczenie społeczne i ryzyko jej powrotu do przestępstwa? Ok. 14 mln zł przeznaczanych rocznie na funkcjonowanie całego systemu – tak istotnego dla poczucia bezpieczeństwa obywateli oraz przywracania byłych więźniów do społeczeństwa – to nie jest kwota zawrotna.

Media miały swój nowy show. Od czasu skazania Katarzyny W., czyli słynnej „matki Madzi”, nie zdarzyło się nic, co można byłoby przez tyle tygodni relacjonować. Tabloidy odliczały minuty do magicznej daty 11 lutego 2014 r., czyli dnia wyjścia Mariusza T. na wolność. Nad rzeszowskim sądem brakowało tylko helikoptera „Błękitny”, choć podobno był przygotowany, tylko warunki atmosferyczne nie pozwalały na dobre zdjęcia.

Media podgrzewały atmosferę strachu, napięcia, niebezpieczeństwa. Ale czy w trosce o obywateli, ich bezpieczeństwo, funkcjonowanie systemu wymiaru sprawiedliwości? Czy chodziło raczej o czerpanie garściami ze stworzonego naprędce przemysłu strachu? Wytknęli to znakomicie Kuba Wojewódzki i Mikołaj Lizut, urządzając prowokację sprzedaży pamiętników Mariusza T. jednemu z tabloidów.

Po wyjściu Mariusza T. media zaczęły nagle – ku zdziwieniu opinii publicznej – używać tylko inicjału jego nazwiska, jako osoby już wolnej, zgodnie zresztą z prawem prasowym. Jednak była to zaiste niezwykła delikatność po tym, gdy jego nazwisko odmieniano wcześniej przez wszystkie przypadki i stawiano przy nim najmocniejsze rzeczowniki. I gdy prasa publikowała plakaty z jego wizerunkiem. Czyżby media się zawstydziły? A może postanowiły przestrzegać prawa po prostu dlatego, że przestraszyły się procesów cywilnych i kierowały się tym samym kryterium, co wcześniej przy nakręcaniu spirali – zyskiem?

Może za pewną wartość należy mimo wszystko uznać, że przy całym szumie informacyjnym udało się kilka razy w mediach powtórzyć zasady procesu karnego, niedziałania prawa wstecz oraz przypomnieć funkcję kary. Może w mediach znalazło się przynajmniej trochę miejsca na dyskusję o psychiatrii sądowej czy zasadach konstytucyjnych.

SĄD: WĄTŁE POCIECHY

Na razie egzamin w tej sprawie zdał tylko Sąd Okręgowy w Rzeszowie. Orzekając w galicyjskim zamku, wyraźnie pokazał znaczenie hasła „są jeszcze sądy w Rzeczypospolitej”. Również prokuratura daleka była od podążania za nagłymi pomysłami i rzekomymi odkryciami zakładu karnego i ministerstwa. Przynajmniej to jest pocieszające w całej sprawie.

 Ustawa o tzw. zaburzonych pokazała zaburzone funkcjonowanie wielu instytucji. Najgorszym, co się nam teraz może przydarzyć, jest zapomnienie i przejście do kolejnych spraw bieżących. Wtedy sprawa Mariusza T. niczego nas nie nauczy. Zaszczepiony wadliwy gen stanie się nowotworem toczącym funkcjonowanie instytucji, które powinny nas chronić, dbać o stabilność i jakość prawa, strzec konstytucji oraz praw i wolności jednostki. Każdej jednostki.  


Dr ADAM BODNAR jest adiunktem w Zakładzie Praw Człowieka Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego oraz wiceprezesem zarządu Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 08/2014