Urodzić po swojemu

O tym nie ma spokojnej rozmowy. Zwolenniczki cesarskiego cięcia, tak samo jak te od porodów naturalnych, bronią swoich racji pod ostrzałem oceniających spojrzeń.

19.05.2014

Czyta się kilka minut

Narodziny Róży: 33 godziny przed. Warszawa, 30 sierpnia 2013 r. / Fot. Adam Palenta
Narodziny Róży: 33 godziny przed. Warszawa, 30 sierpnia 2013 r. / Fot. Adam Palenta

Musimy dyskutować o porodach publicznie, bo przestaliśmy robić to prywatnie. Jeszcze w rocznikach 1961-62 można znaleźć wiele osób urodzonych w domu, zdarzają się urodzeni w domu w roku 1965, ale nie później. Przekaz się urwał.

Poród, podjętą wówczas decyzją władz PRL, wyprowadzono z prywatnej przestrzeni, a tym samym odebrano go ludziom jako doświadczenie codzienne, do nich należące. Owszem: od zawsze związany z niepokojem o życie matki dziecka, był jednocześnie elementem życia. Dziś z pokolenia na pokolenie kobiety przekazują sobie tylko lęk. Wypierany z codziennego doświadczenia, zamykany w szpitalu, oddawany w ręce profesjonalistów, poród stał się „niczyj”. Społeczna dyskusja na jego temat to próba, trochę od drugiego końca, przywrócenia nam naszych narodzin. W tym roku, w dziesiątą rocznicę pierwszej edycji akcji „Rodzić po ludzku”, pełnym głosem przemówiły położne. Właśnie ukazały się: „Położna. 3550 cudów narodzin”, autobiograficzna opowieść Jeannette Kalyty, prekursorki „ludzkiego” położnictwa w Polsce po 1989 r., i „Mundra”, rozmowy Sylwii Szwed z polskimi położnymi z czasów od Powstania Warszawskiego po dzisiejsze.

Obie książki pozwalają ułożyć w całość historie znajomych matek i matek znajomych: ogromna większość, w zasadzie wszystkie porody z lat 60., 70. i 80., miała miejsce w poczuciu osamotnienia i zagrożenia. Bez pytania o zgodę przy wykonywaniu zabiegów, bez informowania, jakie leki są podawane i dlaczego, obowiązkowo na leżąco, w nieprzyjaznej atmosferze (popularne wśród ówczesnych położnych było zwracanie się do rodzącej z powiedzeniem: „Cierp ciało, skoroś chciało”, w niejednej opowieści powraca scena, gdy personel szpitala zwraca się do pacjentki, która rodzi, „ty krowo”...).

Z ograniczaniem intymności (konieczność przejścia przez cały nieraz oddział w kusym stroju do łazienki, obowiązkowe golenie itd.). Bez bliskich osób, za zamkniętymi drzwiami szpitala, z partnerem czy mężem stojącym gdzieś daleko za oknem, i koniecznością porozumiewania się z nim na migi – jakby chodziło o więzienie, nie miejsce narodzin.

Kiedy w połowie lat 80. Jeannette Kalyta pierwszy raz pracowała na sali porodowej, mało brakowało, żeby był to też jej ostatni raz w tej roli. Zapytała rodzącą kobietę, czy zechciałaby zaraz po porodzie przytulić swoje dziecko. „Jak to, to tak można?” – nie dowierzała kobieta. Kiedy malutki synek wylądował na jej brzuchu, w pełnej personelu medycznego sali zaległa złowroga cisza. Moment konsternacji przerwał ordynator, i były to słowa, które Kalyta do dziś pamięta: „Fizyki się nie uczyłaś? O naczyniach połączonych nic nie wiesz? Gdzie kładziesz dziecko? Na brudną kobietę? Pięknie!”. Na szczęście w tłumie asystujących znalazła się też neonatolożka, wówczas uważana za dziwną, która zamiast odebrać dziecko matce, pomogła przystawić je do piersi. Wkrótce potem zaczęły się czasy kładzenia na brzuch kobiety specjalnych podkładów lub przecierania skóry środkiem dezynfekującym przed podaniem jej dziecka. Wieści z Europy dochodziły powoli. Najpierw o dobroczynności kontaktu skóra do skóry, już od pierwszej chwili po urodzeniu, dla psychiki matki i dziecka, potem o naturalnym szczepieniu, jakim jest dla noworodka kontakt z bakteriami rodzicielki.

Skoro taka była kultura szpitali tamtych czasów, a wszystkie porody odbywały się w szpitalach, to nie będzie przesadą twierdzenie, że kilkanaście procent społeczeństwa – kobiety rodzące przez prawie kilkadziesiąt lat – doświadczyło traumy, powiązanej z bardzo ciężkim, naruszającym ich godność osobistą przeżyciem jednego z najintymniejszych momentów życia. Jak, obarczeni takim dziedzictwem, mamy mówić o tym bez uprzedzeń?

Zbyt lekko

Jednym ze sposobów poradzenia sobie z widmem totalitarnego porodu, wlokącym się za nami wszystkimi, jest odcięcie się od niego: cesarskie cięcie na życzenie. Oficjalne statystyki podają, że w Polsce przez cesarkę przychodzi na świat ok. 30 procent dzieci, od kilkunastu lat co roku więcej. Czy to tendencja odwracalna?

Znawcy tematu apelują: „Poród drogami natury to złożony proces biochemiczny – tłumaczy na portalu e-dziecko prof. dr hab. n. med. Maria Katarzyna Borszewska-Kornacka – podczas którego w ciele dziecka następuje wyrzut szeregu substancji. Są one, upraszczając, niezbędne do tego, żeby noworodek prawidłowo zaadaptował się do życia pozamacicznego. Podczas przeciskania się przez kanał rodny jego płuca przygotowują się do podjęcia oddychania (...) Poza sytuacjami nagłymi, decyzja o cesarskim cięciu powinna być głęboko przemyślana. Mam wrażenie, że niektóre kobiety traktują ją zbyt lekko”.

Przekonywanie jednak nie pomaga. Dlaczego? Po pierwsze w samym środowisku lekarzy zdarza się słyszeć przeciwne głosy. Dobitnie podsumowuje je Małgorzata Łukowiak, autorka książki „Projekt: Matka” i bloga „Zimno”: „Kobieta po cięciu jest jak... kobieta, która nie rodziła nigdy, co szczególnie cenią sobie panowie (ale ciiiicho sza...), dlatego tak często ginekolodzy swoim żonom polecają cięcie”. Po drugie: czy w sprawie takiej jak wybór sposobu rodzenia w ogóle można kogoś do czegoś za pomocą racjonalnych argumentów przekonać? Wydaje się, że nie tyle sama cesarka, co możliwość zadecydowania o niej oferuje spokój. Łukowiak: „Przyśniła mi się recepta na cesarkę. Wypisana równym, czytelnym pismem, po łacinie i ze stosowną ryciną w stylu dziewiętnastowiecznych podręczników medycyny. Ciąć w poprzek, nisko, nie robić szkód. Obudziłam się głęboko uspokojona”.

Lęk przed porodem jest ogromny. I myliłby się ten, kto by utożsamiał go tylko z lękiem przed nieznanym bólem. To także lęk o dziecko i lęk przed konfrontacją z systemem, o którym przez lata opowiadano legendy. Można by powiedzieć, że to lęk fundamentalny. Bo poród, jak żadna inna życiowa sytuacja, może poza umieraniem, konfrontuje z najgłębszymi sferami naszej natury. Stosunek do porodu to tak naprawdę stosunek do swoich przodków, do swojej roli jako kobiety: w rodzinie, w związku miłosnym, w społeczeństwie. Także do swojego ciała.

W pełni naturalnie

Pod koniec lat 80., po 25 latach pracy w zawodzie położnej, Irena Chołuj po raz pierwszy naprawdę zobaczyła poród.

Opowiada: „Na podłodze stała maleńka lampka z abażurem w dół, jedyne oświetlenie. Jola biegała tam i z powrotem, bo miała bardzo dynamiczne skurcze. Widziałam, co się z nią dzieje. Jak jej się brzuch napina. W szpitalu nigdy tego nie zaobserwowałam. Widziałam, jak dziecko się obniża – po jej oddychaniu, po jej zachowaniu. Jakby wąż połknął jakieś stworzenie i ono przesuwało się w środku...”. To był pierwszy poród domowy, jaki przyjęła Chołuj, jeden z pierwszych w Polsce po roku 1962. Dziecko po urodzeniu nie zapłakało i odtąd położna, która do dziś przyjęła ponad 12 tys. porodów szpitalnych i 500 domowych, powtarza, że dziesięciopunktowa skala Apgar, w której ocenia się stan dziecka po urodzeniu, nie ma zastosowania do sytuacji rodzenia w domu: nie można dawać dwóch punktów za krzyk, bo dzieci rodzone w domu rzadko po przyjściu na świat płaczą.

Porody domowe, dopuszczone prawnie dzięki nowym standardom opieki okołoporodowej, zyskały wąskie, lecz gorące grono zwolenników. Aby się wspierać w wyborze, spotykają się w szkołach rodzenia, na kursach świadomego rodzicielstwa i zajęciach jogi dla ciężarnych, gdzie promuje się naturalne rodzenie. Powstają inicjatywy takie jak „Vivat Poród”, portal, który w założeniu ma być miejscem „przyciągającym pozytywne opowieści porodowe, opowieści o porodach wzmacniających, radosnych, może nawet mistycznych, a na pewno w pełni naturalnych”.

Jest coraz więcej ludzi, którzy przeżyli narodziny swojego dziecka w poczuciu bezpieczeństwa i bliskości. We własnym domu jest o to łatwiej, ale można i w szpitalu. Albo w miejscu pośrednim, jak np. warszawski Dom Narodzin Świętej Rodziny, który pozwala urodzić w przestrzeni intymnej i niezmedykalizowanej, gdzie rodzącej towarzyszy sama położna, bez niepotrzebnej tak naprawdę w większości przypadków aparatury medycznej i bez zespołu lekarzy.

Nie ma złych matek

Czy jedno zaprzecza drugiemu? Czy doświadczenie matki, która urodziła we własnym domu albo w domu narodzin, jest przeciwstawne wobec tego, co przeżyła matka, która miała cesarskie cięcie? A może to są po prostu inne doświadczenia, które wcale się nie unieważniają?

Obserwując okołoporodową debatę, można dojść do wniosku, że obie strony czują się wykluczone. Kobiety czują, że muszą bronić swoich racji. Okopują się na swoich stanowiskach: rodząca naturalnie czuje, że zagrożone jest najważniejsze doświadczenie jej życia, kiedy słyszy, że ktoś tak po prostu wybrał cesarkę. Podobnie kobieta po cesarce na życzenie, słysząc walczącą „naturalną” koleżankę, z trudem jest w stanie przyznać przed samą sobą, że mogła inaczej.

Czasem była to zresztą jedyna możliwość, by jej dziecko przyszło na świat (powiedzmy i to: nie zawsze i nie w każdej sytuacji poród w domu czy w domu narodzin jest możliwy – najpierw trzeba to rozeznać wspólnie z lekarzem).Im głośniej kobiety po cesarkach bronią swej decyzji, tym mocniej te, dla których poród naturalny jest wartością, będą obstawać przy swoim. W tej dyskusji nie chodzi o rację, tylko o emocje. Podobne ekstrema pojawiają się zresztą również w rozmowach o karmieniu piersią, naturalnym bądź sztucznym. Coraz głośniejsze powtarzanie „tylko karmienie naturalne” prowadzi tylko do tego, że kobiety, które nie chcą bądź nie mogą karmić naturalnie, czują się atakowane. Czują, że zarzuca im się, iż są złymi matkami.

„Pani, taka orędowniczka porodów naturalnych, uważa, że cesarka powinna być dostępna na życzenie?” – pyta Sylwia Szwed Katarzynę Oleś, położną i coacha, prezeskę stowarzyszenia „Dobrze urodzeni”. „Tak, bo jak kobieta bardzo nie chce urodzić naturalnie i ma w sobie głęboki opór, to i tak nie urodzi” – słyszy w odpowiedzi. Poród to bardzo precyzyjna gra hormonalna, a prawidłowe wydzielanie hormonów zależy na pierwszym miejscu od poczucia bezpieczeństwa. Jeśli kobieta nie czuje się bezpieczna, poród nie może się udać. Wtedy pozostaje interwencja medyczna. „Jeśli kobieta nie chce urodzić, a z jakichś powodów próbuje to jednak zrobić, to skończy się na gwałcie oksytocyną” – mówi Oleś.

Najlepsze, co można zrobić, to dać kobietom wybór. Wachlarz możliwości z rzetelną informacją i wsparciem. Żeby decyzje rodzących nie były podejmowane pod wpływem lęku. Żeby kobieta mogła wybrać świadomie to, co uważa za najlepsze dla siebie w tym momencie.

Wybierając sposób rodzenia, odpowiadam sobie tak naprawdę na pytanie, czy coś tam, w doświadczeniu porodu, jest. Wchodzi w grę również odpowiedź: „Może tam coś być, ale nie musi”. To tak jak z każdą inną możliwością w życiu: trzeba być gotowym, żeby ją wziąć. Ale jeśli już? Położna Katarzyna Oleś mówi, że może to być zaufanie do samej siebie, do swojej wewnętrznej siły. Siły, którą trudno zobaczyć w innych warunkach. Albo – kontakt ze sferą przeżyć, których nie da się jednoznacznie zdefiniować. Czy ta strefa w ogóle istnieje? O to trudno się spierać. Każdy, każda widzi to po swojemu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Nauczycielka, współzałożycielka Szkoły Demokratycznej w Krakowie, autorka tekstów i wywiadów publikowanych m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, dotyczących zwłaszcza problematyki wychowania oraz literatury dziecięcej.

Artykuł pochodzi z numeru TP 21/2014