Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Ale kurorty budowane za dyktatury Mubaraka (zarabiała na nich także ówczesna „grupa trzymająca władzę”) to sztuczne enklawy. Prawdziwy Synaj – to egipski „Dziki Zachód”: biedny, wyjęty spod prawa i władzy Kairu, z ograniczoną wojskowo-policyjną obecnością władz egipskich (takie ograniczenia nakłada na nie traktat pokojowy z Izraelem z 1979 r.). Faktyczną kontrolę nad sporą częścią Synaju sprawowały „od zawsze” plemiona beduińskie – skonfliktowane z Kairem, korzystające ze słabości władzy centralnej i zarabiające na szmuglu, np. do palestyńskiej Strefy Gazy.
Jednak dopiero upadek Mubaraka i polityczny chaos w Egipcie sprawiły, że na Synaju zapanowała swoista próżnia – z takim skutkiem, że to jedno z najbardziej newralgicznych miejsc na Bliskim Wschodzie, gdzie stykają się interesy nie tylko krajów regionu, ale też Europy i świata (Kanał Sueski), najwyraźniej staje się nowym matecznikiem zbrojnych islamistów. Nie tylko geograficznie, także politycznie Synaj zaczyna przypominać takie miejsca, jak „terytoria plemienne” w Pakistanie.
Ale choć uwaga świata skupia się na Synaju właśnie teraz – po tym, jak w niedzielę 5 sierpnia niezidentyfikowana grupa zbrojna zaatakowała egipski posterunek na granicy z Izraelem, zabiła 16 Egipcjan i usiłowała następnie zaatakować terytorium Izraela – ewolucja Synaju w kierunku „małego Pakistanu” nie dokonała się z dnia na dzień. Już wcześniej wysadzano tu egipskie rurociągi eksportujące gaz do Izraela; był atak na kurort; były próby przenikania do Izraela – rok temu grupa z Synaju zabiła w Eljacie ośmiu Izraelczyków (dlatego państwo żydowskie buduje wzdłuż granicy z Egiptem 230-kilometrowy mur).
Jednak dopiero ostatni atak – i zamachy na dalsze egipskie posterunki w następnych dniach, choć już bez tylu ofiar – okazał się na tyle spektakularny i na tyle kłopotliwy politycznie dla Egiptu, że wymusił gwałtowną reakcję: armia egipska prowadzi dziś na Synaju pierwszą wielką operację militarną od 1973 r. (tj. od wojny Jom Kippur): przeciw „dżihadystom” (Egipt mówi o kilkuset bojownikach) rzucono lotnictwo, czołgi i siły specjalne.
Najbardziej frapujące pytanie brzmi: kto stoi za tymi „dżihadystami”? Znamienne: Synaj jako „drugi Pakistan” nie leży w interesie żadnego z lokalnych aktorów: ani Izraela (byłaby to kolejna gorąca granica), ani Palestyńczyków (eskalacja zakłóca dostawy i szmugiel z Egiptu do Gazy, gdy ta arteria podtrzymuje Strefę; co ciekawe, rządzący tam Hamas potępił zamach i uznał go rytualnie za izraelską prowokację), ani przede wszystkim Egiptu. W kłopocie jest zwłaszcza jego nowy prezydent Mohamed Mursi, wywodzący się z Bractwa Muzułmańskiego, czyli politycznego islamu. Saudyjska gazeta „Arab News” pisze, że to dla Mursiego „sygnał alarmowy”. Z jednej strony nie może on pozwolić, by „dżihadyści” zabijali egipskich żołnierzy, z drugiej musi brać pod uwagę, że część zwolenników Bractwa sympatyzuje z synajskimi bojownikami (bo atakują też Izrael). Prezydent-islamista, który ramię w ramię ze świecką generalicją zwalcza zbrojnych islamskich fundamentalistów – to konfiguracja niezwykła, ale najwyraźniej realna.
Geograficzna i społeczna specyfika Półwyspu Synajskiego podpowiadają jednak, że nawet zdecydowane akcje armii egipskiej nie zlikwidują problemu. Wygląda na to, że na Synaju rzeczywiście okrzepło kolejne ognisko radykalnego islamu. Ciągle otwarte jest pytanie, czy to „produkt” lokalny, czy nowe wcielenie Al-Kaidy, czy może jeszcze ktoś za tym stoi?