Sweterek z popiołów

Mieszkańcy Borowa po raz pierwszy otworzyli drzwi przed Niemcem dopiero kilka lat temu. Ale też był to pierwszy Niemiec, który trafił do tej wioski w lubelskich lasach i chciał rozmawiać o tym, co tu się stało. Pierwszy od lutego 1944 r.

13.01.2014

Czyta się kilka minut

„Najsłynniejsza panna młoda z Borowa”: Feliksa Woźny dzisiaj. / Fot. Eliza Leszczyńska-Pieniak
„Najsłynniejsza panna młoda z Borowa”: Feliksa Woźny dzisiaj. / Fot. Eliza Leszczyńska-Pieniak

Feliksa Woźny żyje na godziny. Jest najstarszą mieszkanką wsi. Pamięta pacyfikację.

W 2013 r. skończyła 92 lata. Choć zimowy chłód zapędza do domu, chodzi o laskach po czystym podwórku. Idzie z trudem, a gdy zadaję pytania, muszę pochylać się nad jej uchem i krzyczeć.

W kaflowym piecu słaby ogień, na stole przykrytym ceratą zimna zupa pomidorowa. Dom jest mały, lecz trudno go ogrzać. Feliksa Woźny ubrała się grubo, na warstwę ubrań narzuciła granatowy serdak, bo na starość człowiek marznie.

– Akcja była w środę, na Matki Boskiej Gromnicznej – mówi. – Trzy dni wcześniej, w sobotę, brałam ślub. Ojca Szwaby przebili bagnetem. Matkę i siostrę zagnali do obory i zastrzelili.

Wcześniej Feliksa Woźny chwyciła czteroletnie dziecko siostry. „Tylko go nie daj na zmarnowanie!” – wołała siostra, trzymając w ramionach młodszego syna. Rozdzieliły się. Wtedy Feliksa Woźny widziała siostrę ostatni raz.

Pobiegła z Aleksandrem ku rzece. „Zabiją nas Niemcy, ciociu?” – pytał cicho, gdy siedzieli w szuwarach po pas, a w dali płonęła wieś.

– Ocaliłam mu życie, ale przeziębłam i dzieci potem nie było – powie dziś.

Głos więdnie jej w gardle. Patrzy na nas wypchany bażant, drewniany bocian, gipsowy kot i kogut: jedyni towarzysze samotnego dziś życia najsłynniejszej panny młodej z Borowa.

70 LAT TEMU

Akcja pacyfikacyjna, zorganizowana przez Niemców w Lasach Janowskich na Lubelszczyźnie, odbyła się 2 lutego 1944 r. i objęła kilka wsi: Borów, Szczecyn, Wólkę Szczecką, Łążek Zaklikowski, Łążek Chwałowski i okoliczne przysiółki.

Do dziś nie jest znana pełna liczba zabitych. Niebieska tablica postawiona przy wjeździe do Borowa, gdzie znajduje się dziś pomnik, mówi o 806 pomordowanych. Ale historycy szacują, że zginęło 1300 mieszkańców.

Choć śledztwo w sprawie pacyfikacji było najpierw w PRL, a potem także w wolnej już Polsce (prowadził je IPN), do dziś nie wiadomo, co było powodem tej okrutnej akcji okupantów. Badacze snują hipotezy, mieszkańcy spekulują – co też mogło ściągnąć na ich wsie 1. Batalion 4. Pułku policji SS, żandarmerię, gestapo, oddziały Wehrmachtu i jednostki pomocnicze, wspomagane przez Ukraińców i Kałmuków.

Dlaczego wsie ostrzelano z granatników, a ludność wymordowano – w okrutny sposób?

W aktach IPN można przeczytać np. świadectwo Marii Jagiełło z Wólki Szczeckiej, która widziała, jak „jakiś wojskowy niósł za rączkę nieduże dziecko ubrane w łachmanki, a drugi czymś (czym, nie zauważyłam) rozciął to dziecko, po czym rzucono go do palącego się domu”.

Jaka przewina usprawiedliwia podobne okrucieństwa? – pytają także dziś mieszkańcy Borowa i milkną, bo groza tego, co się zdarzyło, znów dociera do umysłów.

NA LUBELSZCZYŹNIE

Wśród możliwych powodów pacyfikacji jeden wraca często – i w wiejskich rozmowach, i w opracowaniach. Lubelszczyzna była wtedy obszarem szczególnie silnie nasyconym przez oddziały partyzanckie: Armii Krajowej, Batalionów Chłopskich i Narodowych Sił Zbrojnych. Akurat w okolicy Borowa zlokalizowany był oddział NSZ: 1. Pułk Legii Nadwiślańskiej Ziemi Lubelskiej, zwany „Kretowiskiem”. Przez liczne akcje dał się Niemcom we znaki.

Oddział powstał w listopadzie 1943 r., a mszę, podczas której poświęcono sztandar (z Matką Boską Częstochowską, orłem i napisem „Bóg, Honor, Ojczyzna”) odprawiono na ołtarzu polowym za borowskim młynem. Ale na zimę dowódca – rotmistrz Leonard Szczęsny Zub-Zdanowicz „Ząb” – rozformował oddział i wysłał chłopców do domów, w lasach zostawił jedynie 50 żołnierzy (była to zwykła praktyka w oddziałach partyzanckich na czas zimowy).

Takie siły nie mogły stawić czoła pacyfikacji. „Nikt nie stanął w naszej obronie” – powtarzają często mieszkańcy wsi. Ale „Ząb” był bezradny, wycofał się. W 1947 r., już w Anglii, stanął za to przed sądem polowym, ale sprawę umorzono – biorąc pod uwagę ogromną dysproporcję między siłami partyzantów i Niemców.

Ale jeśli Niemcy przyszli, by „oczyścić” Lasy Janowskie z „band” (jak zwali żołnierzy podziemia), nie osiągnęli celu. W pacyfikowanych wsiach nie znaleźli składów broni. Lista, którą dołączono do dziennego meldunku komendanta policji porządkowej dystryktu Lublin (z 3 lutego 1944 r.), wymienia skromną zdobycz: 3 pistolety, 3 karabiny, 1 rewolwer, 3 granaty ręczne, 3 magazynki do karabinów maszynowych, 172 naboje.

Oczywiście, wśród mieszkańców Borowa byli zaprzysiężeni żołnierze AK i NSZ. „Ząb” kwaterował w centrum wsi, jego ludzie zajmowali opustoszałe domy, w których wcześniej mieszkali tutejsi Żydzi, zamordowani przez Niemców.

Jeden z akowców, Marian Stępień, noc przed Gromniczną spędził jeszcze w pobliskim oddziale AK. Potem zdał broń i poszedł do domu, odpocząć. Obudziła go matka, gdy Niemcy otoczyli Borów. Uratował się w kobiecym przebraniu: Niemiec, który wszedł do domu, zlitował się i pozwolił mu uciec.

Ale to był wyjątek: Niemcy szczególnie okrutnie traktowali wsie wspierające partyzantów.

UCIECZKA NA BAGNA

Gdy niczego nieświadomi mieszkańcy Borowa zgromadzili się w drewnianym kościele ze świecami, by modlić się w święto Gromnicznej, Szczecyn już płonął.

Helena Delekta była na porannej mszy z rodzicami. Pamięta, jak do kościoła wbiegł ksiądz Władysław Stańczak, by ostrzec parafian. O swoich przeżyciach opowiadała w 2005 r. na Ogólnopolskiej Konferencji Przedstawicieli Samorządów Spacyfikowanych Wsi.

W białej bluzce i granatowej garsonce, nie przypomina tamtej przerażonej 13-letniej dziewczynki. Opowiadała spokojnie, jak tato ukrył się w krzakach (sądzili, że Niemcy będą szukać raczej mężczyzn), a ona z mamą próbowały ratować dobytek przed spaleniem. Jak potem całą dobę przesiedziały w dole, a z wioski dobiegały krzyki i swąd spalenizny. Gdy Niemcy odeszli, szli wśród trupów – do ciotki w Chwałowicach.

Nie wszyscy mieli tyle szczęścia. Z drugiej strony wsi, za rzeką, gdzie stał dom Feliksy Woźnej, śmierć zbierała żniwo. Niemcy niszczyli dom za domem, ludzi zabijali, podpalali budynki. Początkowo nie przypuszczano, że Niemcy będą strzelać do kobiet i dzieci – sądzono, że represje spadną na mężczyzn, dlatego oni pierwsi rzucili się do ucieczki. Ale szybko okazało się, mordowane są całe rodziny.

Kto mógł, uciekał – do lasu lub na bagniste brzegi Sanny, jak Feliksa z siostrzeńcem.

Nad rzekę pobiegł także Zygmunt Grabiec – prosto spod ołtarza, bo akurat służył do mszy jako ministrant. Po latach, już jako ksiądz, nieraz odprawi mszę za pomordowanych.

Jego przyjaciel Gustaw Kozłowski tego dnia też służył do mszy, ale zamiast na bagna pobiegł do domu. Może chciał pomóc matce i bratu ratować dobytek? Tego już się nie dowiemy. Wpadł prosto na Niemców. Wepchnęli go z rodziną do obory i zastrzelili.

Z kościoła ostatnie wyszły Honorata Kozłowska wraz z Barbarą Pietruszką. Gdy Niemcy niszczyli już wieś, babcia Barbara Pietruszka pospiesznie chowała opłatki do tabernakulum.

Z kościoła pobiegła do domu, do Łążka Chwałowskiego. Ale nie było już kogo ratować: Niemcy zabili jej męża, syna, synową i wnuczkę. Nikt nie wie, co się działo w duszy Barbary Pietruszki. O czym myślała, patrząc na ciała, których nie miała siły pochować.

Tydzień później staruszkę zastrzelił niemiecki patrol.

Kozłowska przeżyła: ukryta wraz z matką w kopcu ziemnym, słyszała, jak umiera wieś.

GDY BRAKUJE SŁÓW

Maria Żądło ma kłopot: nie może znaleźć słów. Od lat przygotowuje część artystyczną na uroczystości rocznicowe – i zawsze ma kłopot ze scenariuszem. Dziś emerytowana nauczycielka, długo kierowała miejscową szkołą. Choć przyjeżdżam nie w porę – właśnie wróciła ze szpitala, gdzie leży jej mama – częstuje herbatą i zaprasza.

Maria Żądło wertuje książki, zapisuje piękne zdania usłyszane w telewizji, szuka odpowiednich utworów. To niełatwe. Wiersze, uporządkowane w zgodne wersy, zwykle nie pasują do tego, co 70 lat temu działo się w Borowie. Mówią cicho, a tu trzeba krzyczeć. Pokazać twarz stolarza, który rozpoznał spalone dzieci po strzępkach sweterków, które żona zrobiła na drutach. Opisać oczy dziewczyny patrzącej z ukrycia, jak Niemcy wrzucają w ogień jej siostrę. Nie ma takich wierszy. Marii brakuje słów. Prosi o pomoc córkę Agnieszkę. Może ona będzie umiała spojrzeć innym okiem?

Maria Żądło urodziła się już po wojnie. To jej ojciec, Karol Ksiądz, rozpoznał po zrobionych na drutach swetrach swoje córki i pierwszą żonę. Tego dnia rankiem poszedł na tzw. Rakówkę, do felczera – chciał zmienić opatrunek. Został postrzelony przez Niemców w lipcu 1943, gdy uciekał z pociągu wiozącego więźniów na Majdanek. Gdy wrócił od felczera, nie było już ani rodziny, ani domu.

– Stracił zmysły z rozpaczy – mówi Maria Żądło. – Siedział tylko w ziemiance, odtąd nabawił się gruźlicy. Na szczęście kolega z Janiszowa zabrał go do siebie i wciągnął do roboty stolarskiej.

Po trzech latach Karol Ksiądz ożenił się ponownie, z 18-letnią córką organisty. Nigdy w domu nie mówił o zabitych, pierwszej żonie i córkach. Niechętnie chodził na mogiłę. Zapamiętał się w pracy. Do dziś w wielu domach Borowa zostały po nim drzwi, meble, podłogi.

– Małżeństwo było z miłości – opowiada Maria Żądło. – Choć dziadkom nie był w smak taki związek. Mama była wypieszczoną jedynaczką, a tato miał już 34 lata i dziury w płucach. Na szczęście siostra z Ameryki przysyłała mu leki na gruźlicę.

OSIEMSET WSI

Pacyfikacja to tłumienie lub uśmierzanie powstań narodowych i buntów. Przewrotne określenie: łacińskie „pacificatio” oznacza przywracanie pokoju.

Dziś używając tego terminu, mamy na myśli częściowe lub całkowite zniszczenie jakiegoś miejsca, połączone z mordowaniem ludności. Na terenie tzw. Generalnej Guberni podczas II wojny światowej Niemcy zniszczyli tak ponad 800 polskich wsi, w tym 87 poddali całkowitej zagładzie (liczby nie obejmują wsi na Kresach ani na terenach włączonych do Rzeszy).

Przykładem takiego działania był najazd na wieś Rajsko na Białostocczyźnie 16 czerwca 1942 r. – w odwecie za ostrzelanie przez sowiecką partyzantkę niemieckiego samochodu, tę prawosławną wieś zrównano z ziemią. Niemcy zabili 149 mieszkańców, zniszczyli chaty, wycięli sady, zasypali studnie, spalili cerkiew. Rajsko przestało istnieć.

Na Lubelszczyźnie mocno dotknięty represjami był Aleksandrów (powiat biłgorajski): Niemcy najeżdżali wieś pięć razy. Najokrutniejsza pacyfikacja zdarzyła się tu 4 czerwca 1943 r.: jednego dnia zginęło 464 mieszkańców.

Nie tylko mordowano – także gwałcono. W czerwcu 1944, gdy front był coraz bliżej, Niemcy – wspomagani przez oddziały pomocnicze, złożone z byłych jeńców sowieckich – przeprowadzili akcję „czyszczenia” Puszczy Solskiej z oddziałów AK, BCh i partyzantów sowieckich. Przy okazji pustoszyli okoliczne wsie. Po tej akcji do kilku szpitali powiatowych zgłosiło się kilkaset kobiet; ich obrażenia wskazywały na gwałt (ile się nie zgłosiło?).

Historią pacyfikacji zajmuje się dziś Muzeum Martyrologii Wsi Polskiej w Michniowie w Kieleckiem. Przedstawiciele zniszczonych osad stawiają tam krzyże upamiętniające ofiary.

Ale mimo wielu publikacji i miejsc pamięci wiedza o tych co najmniej 800 polskich wsiach spacyfikowanych przez Niemców nie wykracza poza granice Polski. Europa wie o czeskich Lidicach, wie o francuskim Oradour-sur-Glane (w 2013 r. to miasteczko odwiedził po raz pierwszy w historii prezydent Niemiec; o jego spotkaniu z ocalonymi i z prezydentem Hollande’em pisała cała prasa niemiecka). Borów czy Michniów nie są znane w Europie.

ETAP W ŻYCIU KONRADA SCHULLERA

Gdy w 2004 r. Konrad Schuller przyjechał do Polski – jako stały korespondent dziennika „Frankfurter Allgemeine Zeitung” – nie wiedział, że Niemcy dokonali tu takich spustoszeń. – Znałem Oradour i Lidice, ale nie wiedziałem, że to wydarzyło się na stokrotnie większą skalę. Gdy dowiedziałem się, że setki takich przypadków miały tam miejsce w Polsce, postanowiłem o tym napisać. Borów wybrałem z powodu przypadkowej znajomości z berlińskim adwokatem Stefanem Hamburą, który skontaktował mnie z tym miejscem – wspomina dziś Schuller.

Dotarł do świadków. Słuchał ich historii. Chciał zrozumieć nie tylko, co tego dnia przeżywali, ale też dlaczego do tego doszło. Efektem pracy Schullera stała się książka „Der letzte Tag von Borów” („Ostatni dzień Borowa”), wydana w RFN w 2009 r. (później ukazało się też polskie tłumaczenie). Schuller zadaje w niej pytanie: „Jak to się dzieje, że narody upadają tak nisko?”.

Dziś Schuller uważa, że pisanie tej książki było także ważnym etapem w jego życiu. Wspomina: – Praca ta zmieniła mój sposób myślenia. Zrozumiałem, jak bardzo w polskim społeczeństwie obecna jest jeszcze pamięć o niemieckich zbrodniach i jak straszne były te zbrodnie. Ogromne wrażenie wywarł na mnie fakt, że mimo to ludzie w Borowie byli gotowi rozmawiać szczerze ze mną, Niemcem. Nawet zostałem zaproszony na wesele w Borowie. Ludzie byli gotowi widzieć we mnie nie tylko Niemca, lecz człowieka.

Dla mieszkańców rozmowy z Schullerem nie były łatwe. Marianna Goleń wprost przyznała, że nie może słuchać języka niemieckiego bez nienawiści. Wiele osób zastanawiało się, czy otworzyć drzwi przed Niemcem.

Czy żałują, że otworzyli? Dziś mówią, że było warto. Schuller wykonał pracę, której nie podjął się żaden Polak. Co więcej, okazał się dobrym pisarzem: to książka świetnie napisana. Gdy więc Schuller przyjechał do wsi na spotkanie, ustawił się długi ogonek borowian z książkami w ręku.

WSTYD ZA OJCÓW

Niemieckie wydanie „Ostatniego dnia Borowa” przeczytała Barbara Phieler, pastorka Kościoła ewangelickiego z Ludwigshafen.

Znała już Polskę; była na Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej w Warszawie, na stypendium. Nauczyła się języka polskiego. Ale także ona nie wiedziała, że niemieckie pacyfikacje miały taką skalę. Najpierw trafiła do Rajska, później poznała los Borowa.

Barbara Phieler jest przekonana, że jeśli stosunki między naszymi krajami mają być poprawne, Niemcy i Polacy powinni rozmawiać o przeszłości. W 2013 r. odwiedziła mieszkańców Borowa. Napisała mi (po polsku) o tej wizycie w mailu: „Uważam, że to nasz obowiązek – posłuchać, co ludzie na tych wsiach mają do powiedzenia, poinformować się, co się stało, co najmniej pokazać wstyd, uczcić pamięć pomordowanych”.

Pastorka Phieler przesłała książkę Schullera do księdza doktora Hermanna Düringera, przewodniczącego organizacji „Znaki Nadziei. Inicjatywa ewangelicka dla lepszej przyszłości polsko-niemieckiej” (z siedzibą we Frankfurcie nad Menem). Pod wpływem lektury także on przyjechał do Borowa. Postanowił też, że chciałby wziąć udział w uroczystościach w 70. rocznicę, organizowanych 2 lutego tego roku.

– Co zamierza Ksiądz powiedzieć w Borowie? – zapytałam Hermanna Düringera.

– Chodzi mi o to, aby ludzie w Borowie i w ogóle w Polsce dowiedzieli się, że ich los pod panowaniem nazistów w czasie II wojny światowej nie został w Niemczech zapomniany. Nawet jeśli moje pokolenie, urodzone po wojnie, nie ponosi odpowiedzialności za to, co z ramienia Niemców uczyniono ludziom w Polsce podczas wojny. Chciałbym podkreślić, że wstydzę się za brutalne przestępstwa popełnione przez pokolenie naszych ojców na polskiej ludności.

CZY PODAĆ IM RĘKĘ?

Hermannowi Düringerowi zależało na tym, by tego dnia do Borowa przyjechali także przedstawiciele władz niemieckich. Jednak gdy Andrzej Rej – prezes Stowarzyszenia na rzecz Ekorozwoju Wsi Borów – rzucił na zebraniu propozycję, by zaprosić ambasadora Niemiec, we wsi zawrzało. Okazało się, że ludzie nie chcą Niemców na uroczystości.

– Jak to ma być? Mamy modlić się obok dzieci tych, co nasze domy palili? – mówi mieszkanka Borowa, spotkana na cmentarzu. – Mój ojciec by się w grobie przewrócił.

Stanęło na tym, że oficjalni przedstawiciele władz niemieckich nie będą zaproszeni, ale jeśli Niemcy chcą indywidualnie przyjechać na uroczystości, nikt przed nimi drzwi nie zamknie.

Tak jak nikt nie zamknął drzwi przed Konradem Schullerem czy Barbarą Phieler, którą latem 2013 r. po wsi oprowadzał Andrzej Rej. Pani pastor chodziła też samodzielnie, rozmawiała z ludźmi, pytała o zdrowie, wyrażała ubolewanie. W mailu napisała, że doświadczyła ogromnej otwartości i serdeczności.

Ale niektórzy w Borowie wciąż pytają: czego od nas chcą ci Niemcy? Po co przyjeżdżają? Z pokolenia na pokolenie opowiadano o mordzie, o tym, że Niemcom wierzyć nie można. A tu Barbara Phieler idzie od domu do domu i wyciąga rękę.

Staruszka, którą spotykam pod sklepem, też uścisnęła dłoń pani pastor. Ale mówi, że potem wycierała rękę w fartuch, jakby uścisk był zdradą wobec tych, co leżą na cmentarzu. – Wiem, że oni nie są winni – mówi Maria Żądło. – Ale to w ludziach głęboko siedzi. Mój tato też nie lubił mowy niemieckiej, on by tu Niemców nie zniósł.

Może to wszystko wyglądałoby inaczej, gdyby – prócz ludzi dobrej woli z Niemiec, jak Schuller, Phieler i Düringer – do Borowa przyjechał prezydent Niemiec, tak jak przyjechał do Oradour-sur-Glane?

GEST, KTÓREGO ZABRAKŁO

– Kontakty z Niemcami mają sens – uważa Andrzej Rej. Nazywa siebie łącznikiem między wsią i światem zewnętrznym. Boli go, że władze niemieckie nigdy nie przeprosiły za to, co działo się na polskiej wsi podczas II wojny światowej.

Rej z energią zaangażował się w sprawę odszkodowań dla ofiar pacyfikacji, ale nic z tego nie wyszło: prawo międzynarodowe nie przewiduje takich wypłat. Tymczasem ci nieliczni, którzy przeżyli pacyfikację i dziś mają ponad 90 lat, zwykle żyją skromnie, wymagają opieki, często nie stać ich na leki. Może choć dla tych ludzi można coś zrobić? – zastanawia się prezes Stowarzyszenia na rzecz Ekorozwoju Wsi Borów.

– Nie wiadomo, co jeszcze może się zdarzyć, kto jeszcze przeczyta książkę Schullera? A może zmieni się prawo międzynarodowe i państwa, które wyrządziły szkody, będą musiały ponosić odpowiedzialność?

Jednak stan prawny nie zostawia złudzeń co do dszkodowań. Jeśli coś miałoby się tutaj wydarzyć, to tylko jako gest dobrej woli.

Przykładem długiej i bezowocnej walki o odszkodowanie jest sprawa Winicjusza Natoniewskiego. Jego historię opisał Schuller: Natoniewski miał 5 lat, gdy Niemcy spacyfikowali Szczecyn. Ciężkie poparzenia na zawsze zdeformowały jego ciało. W 2007 r. złożył w polskim sądzie pozew przeciw państwu niemieckiemu. Został odrzucony; w 2010 r. Sąd Najwyższy orzekł, że pozew nie może być rozpatrywany ze względu na obowiązującą zasadę immunitetu państwa. Skłoniło to Natoniewskiego do wniesienia skargi do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu – przeciw Niemcom i Polsce. Na wyrok w jego sprawie czeka wiele ofiar – jeśli Natoniewski wygra, pewnie pójdą w jego ślady.

***

Zgubiłam drogę w lasach przed Borowem. Zatrzymałam się przy dwóch rolnikach. Tłumaczyli, że trzeba wrócić, potem jechać lasem i prosto, to trafię. Wreszcie jeden wsiadł do auta i postanowił zabrać się ze mną, do domu.

Henryk Chmura wyglądał na drwala. Podczas pacyfikacji zginął jego dziadek. Gdy tak jechaliśmy lasem, opowiadał, jak siadał przy piecu w domu odbudowanym po wojnie, a starsi opowiadali. Ludzie płoną żywcem, kobiety obejmują nogi Niemców, a oni nie mają litości, niemowlęta rzucone w górę giną od kul jak ptaki. Takie opowieści określały wyobraźnię kolejnych pokoleń urodzonych w spacyfikowanych wsiach.

Ile czasu musi upłynąć, by działalność Konrada Schullera, Barbary Phieler, Hermanna Düringera to zmieniła?

Gdy odjeżdżam, przy sklepie kręci się trzech wyrostków. Łamią kije na karabiny, będą bawić się w wojnę. Nikt nie chce być Niemcem.

Ale czy można im to mieć za złe, skoro we wsi Borów pojednanie polsko-niemieckie zaczęło się dopiero kilka lat temu – w chwili, gdy w lasy Lubelszczyzny przybył Konrad Schuller.  

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka i polonistka. Absolwentka teatrologii UJ i podyplomowych studiów humanistycznych PAN. Z „Tygodnikiem Powszechnym” współpracuje od 2013 roku, autorka reportaży i wywiadów o tematyce społecznej, historycznej i kulturalnej. Laureatka m.in. I nagrody… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 03/2014