Sułtan Bliskiego Wschodu

Po 11 latach na stanowisku premiera Recep Erdoğan – najpotężniejszy polityk turecki od czasów Atatürka – przeprowadza się do pałacu prezydenckiego. Nikt nie ma wątpliwości: stamtąd też będzie rządził.

23.08.2014

Czyta się kilka minut

Plakat wyborczy Recepa Erdoğana. Ankara, 8 sierpnia 2014 r. / Fot. Cui Xinyu / XINHUA PRESS / CORBIS
Plakat wyborczy Recepa Erdoğana. Ankara, 8 sierpnia 2014 r. / Fot. Cui Xinyu / XINHUA PRESS / CORBIS

Yenikapı w Stambule, ogromny teren nad morzem Marmara, od niedawna miejsce politycznych manifestacji, marzec 2014 r. Tłumy po horyzont (grubo ponad milion ludzi), niczym gęsty, zwarty dywan. Za tydzień wybory lokalne pokażą, czy popularność premiera Recepa Tayyipa Erdoğana przetrwała zawirowania minionych miesięcy – wielkie demonstracje przeciwników, zarzuty korupcyjne wobec ministrów i jego samego.

Premier przemawia: „Nigdy nie zgodzimy się na demokrację bez urny wyborczej. Ci, którzy nami pogardzali, którzy przez sto lat rządzili dzięki puczom wojskowym i pomocy wąskich elit, wiedzą, że w drodze wyborów władzy nie zdobędą. Mówią więc: Wybory to nie wszystko. (...) Gardzą głosem ludu”.

Podzielony kraj

Dziś Erdoğan ma powody do zadowolenia. Bezapelacyjne zwycięstwo w wyborach prezydenckich 10 sierpnia (a wcześniej wygrana jego ugrupowania – Partii Sprawiedliwości i Rozwoju, AKP – w wyborach lokalnych), i to już w pierwszej turze, dowodzi, że zachwianie jego pozycji było przejściowe. Przy ponad 70-procentowej frekwencji zdobył 52 proc. głosów. To poparcie pokazuje, jak bardzo podzielona jest Turcja. A także – że dotychczasowy premier sztukę uwodzenia wyborców opanował do perfekcji. Co przyszło mu tym łatwiej, że jego zwolennicy sami chcą być uwodzeni.

Dowód? Znaczna część Turków gładko przeszła do porządku dziennego nad zarzutami, które w większości demokratycznych krajów wysadziłyby z siodła najmocniejszych polityków. Zwolennikom Erdoğana nie przeszkadzają jednak ani jego arogancja, ani nagminne wykorzystywanie instytucji państwowych do dławienia opozycji. Doskonale za to przyjmują specyficzną retorykę premiera: obelgi pod adresem przeciwników łączone z deklaracjami pojednania i współpracy.

Oczko w głowie

Właśnie w Stambule Erdoğan czekał na wyniki ostatnich wyborów prezydenckich, a gdy je podano, nie zwlekając udał się do meczetu. Wymowny był wybór świątyni. Erdoğan wszedł do meczetu Eyüpa, gdzie w czasach osmańskich odbywały się uroczystości koronacyjne sułtanów.

Czy był to przejaw pokory wobec wielkich władców i dawnej chwały imperium, czy też manifestacja własnych aspiracji, pycha człowieka, który widzi się w roli następcy sułtanów? Erdoğan przecież od dawna już nie ukrywa, że epoka osmańska jest o wiele bliższa jego sercu niż świecka republika Mustafy Kemala Atatürka. Wygórowane ambicje i chęć odgrywania dominującej roli na Bliskim Wschodzie, wśród sąsiadów i dawnych poddanych Turcji, przyniosły mu złośliwy i wcale nieprzypadkowy przydomek „sułtana Bliskiego Wschodu”.

Stambuł to ukochane miasto i oczko w jego głowie. W drugiej połowie lat 90. był jego burmistrzem i nawet obecni przeciwnicy prezydenta elekta przyznają, że wiele dla miasta zrobił, zaprowadzając w nim ład i porządek. Choć urodzony w Rize nad Morzem Czarnym, wychował się w tutaj, w skromnej dzielnicy Kasimpaşa, dokąd jego rodzina przeprowadziła się, gdy Recep miał 13 lat. Kasimpaşa to do dziś bastion AKP, Erdoğan cieszy się sympatią dawnych sąsiadów.

Rodzina była niezamożna. Recep zarabiał sprzedając wodę, lemoniadę i sezamki na ulicach oraz podczas imprez sportowych. Ukończył średnią szkołę religijną, tzw. szkołę. İmam Hatip (potem, jako premier, mocno wsparł te szkoły, zrównując je w prawach z liceami świeckimi), a później zarządzanie na uniwersytecie Marmara. Jednocześnie grał w piłkę nożną – i to na tyle intensywnie, że otarł się nawet o karierę piłkarza zawodowego. Piłka przegrała jednak z polityką.

Na tym polu pierwsze kroki stawiał u boku Necmettina Erbakana, przywódcy kolejnych partii islamskich – delegalizowanych i wskrzeszanych – i pierwszego w republice premiera-islamisty (urząd ten sprawował w latach 2006-07). To doświadczenie okazało się bezcenne dla młodego Erdoğana, który sam został zresztą – za publiczne głoszenie idei islamskich – skazany na osiem miesięcy więzienia (odsiedział cztery). Pojął bowiem, że w ortodoksyjnie świeckiej Turcji partia islamska, aby istnieć, musi udawać, że islamska nie jest. Ubrał więc AKP w strój konserwatywnej partii prawicowej.

Odrodzić dawną potęgę

Taktyka ta okazała się nad wyraz skuteczna, również dlatego, że umiejętne sprzedawanie nowego wizerunku partii (na co nabrał się także Zachód) Erdoğan połączył z bezwzględnym niszczeniem oponentów. Nie opozycji parlamentarnej (ta i tak była słaba) – lecz przeciwników mających realną siłę: przede wszystkim armii i opornych sędziów, a ostatnio policji i prokuratury.

Wojsko, od powstania świeckiej republiki stojące na straży jej ustroju i całej spuścizny Atatürka, wydawało się nie do pokonania. Tymczasem Erdoğan skutecznie je spacyfikował, oskarżając wielu oficerów o spiskowanie przeciwko rządom AKP.

Taktykę kija znakomicie równoważyła marchewka w postaci zapowiedzianych reform, w dużej mierze zrealizowanych – od zmian w prawie karnym po przywileje dla Kurdów. Ale prawdziwe uznanie Erdoğan zaskarbił sobie ustabilizowaniem stanu gospodarki. Pod jego rządami Turcja wkroczyła w okres bezprzykładnego rozwoju. Nawet jeśli władze obdarzały przychylnością raczej firmy kierowane przez gorliwych muzułmanów, kosztem tych, które pozostawały w rękach ludzi świeckich czasów, zwykły obywatel niespecjalnie się tym przejmował. Liczyły się dobrze widoczne przedsięwzięcia – budowa dróg, szybkiej kolei ze Stambułu do Ankary czy trzeciego mostu na Bosforze, nie mówiąc o miejscach pracy i wzroście płac.

Z drugiej zaś strony Erdoğan roztoczył przed rodakami kuszącą wizję odrodzenia dawnej potęgi Turcji, rekompensującą niemiłe poczucie, że Unia Europejska nie bardzo chce widzieć ją w swym gronie. Kraj, nie przestając być sojusznikiem Zachodu, intensywnie odnawiał więzy z państwami regionu, zarazem braćmi w wierze muzułmańskiej.

To zapewne jeden z ważnych czynników, dla których Erdoğan na swego następcę na czele AKP i rządu wybrał w minionym tygodniu ministra spraw zagranicznych Ahmeta Davutoğlu. Lojalny współpracownik, jakim Davutoğlu był zawsze, zagwarantuje Erdoğanowi kontrolę nad krajem – czego, przy całym splendorze, nie daje mu stanowisko prezydenta.

Demokracja na służbie

Wprowadzenie rządów prezydenckich to cel numer jeden dotychczasowego premiera. Ale Erdoğan ma też inne. Wśród nich szczególnie bliski sercu: pragnie, by w Turcji wyrosło pokolenie ludzi pobożnych.

Nie wiadomo, czy to kiedyś nastąpi, ale nie ulega wątpliwości, że na polu przywracania islamu Erdoğan również odniósł sukces. Wygrał batalię o chusty. Dzięki niemu Turczynki mogą przebywać w szkołach, na wyższych uczelniach i w urzędach z głową okrytą chustą, choć jeszcze niedawno było to zabronione jako przejaw islamizmu. Żona Erdoğana, Emine, z głową owiniętą chustą, ubrana po europejsku, ale szczelnie od stóp do głów, bez przeszkód uczestniczy w uroczystościach państwowych u boku męża.

Religijność premiera znajduje wyraz w codziennych zachowaniach (nie pije alkoholu) i pomysłach na życie (uważa, że mężczyzn i kobiety, na przykład studentów w akademikach, należy od siebie separować), ale także w symbolach i punktach odniesienia. Dla budowanego już trzeciego mostu na Bosforze wybrał on jako patrona XVI-wiecznego sułtana Selima I Groźnego. Dlaczego właśnie jego, a nie na przykład Sulejmana Wspaniałego, władcę wielkiego i nie tak kontrowersyjnego jak Selim, wódz i zdobywca, ale także okrutnik? Czy można domniemywać, że Selim „otrzymał” most, bo jako pierwszy sułtan został kalifem, duchowym przywódcą wszystkich muzułmanów?

Erdoğan zresztą sam postępuje tak, jak gdyby za wzór obrał sobie największych autokratów. Nie toleruje choćby najsubtelniej wyrażanych wątpliwości. Reaguje ostro i mało elegancko. Na parę dni przed wyborami bezceremonialnie potraktował dziennikarkę Amberin Zaman, która w programie telewizyjnym ośmieliła się postawić pytanie, czy społeczeństwo muzułmańskie jest w stanie sprzeciwić się władzom. „Bezwstydna kobieta, bojówkarka udająca dziennikarkę. Niech zna swoje miejsce!” – powiedział o kobiecie przyszły prezydent.

Bo wszyscy, którzy krytycznie oceniają jego rządy, po prostu nie rozumieją, na czym polega demokracja. Skoro został wybrany w demokratycznych wyborach – najpierw jako szef partii i premier, teraz jako prezydent – to znaczy, że może robić wszystko.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, współpracowniczka działu „Świat”.

Artykuł pochodzi z numeru TP 35/2014