Silly Love Songs

70-letni McCartney sprawia wrażenie wzruszonego czystością własnych intencji. W końcu te stare amerykańskie piosenki nagrał jako ktoś, kto nikomu niczego nie musi już udowadniać.

27.02.2012

Czyta się kilka minut

Jak ja to mówię: ciągnie wilka do lasu” – powiedział znajomy, wytrawny szofer, po wysłuchaniu nowego albumu Paula McCartneya „Kisses on the Bottom”. Była noc, wracaliśmy z występu w Łowiczu przez Brzeziny i Rokiciny. Jeszcze rano przeczesywaliśmy YouTube w poszukiwaniu najbardziej wiarygodnej wersji „Łowiczanki” i sprawdzaliśmy, czy „dunder świśnie” znaczy tyle co „szlag trafi”. A potem noc: za szybą auta odwiecznie rozpoczęta i równie odwiecznie nieskończona inwestycja zwana Ojczyzną, a z głośników – „It’s Only a Paper Moon”...

Można to oczywiście ciągnąć dalej: że kiedy byliśmy mali, a wokół naszego bloku błotniste wzgórza, i z teczką, pod wiatr i pod śnieg z deszczem, wracaliśmy zdyszani ze szkoły, to tam, w bloku, w grundigu, czekała kaseta magnetofonowa, wcześniej skopiowana z bezcennej płyty winylowej, a na niej ten sam, i prawie taki sam głos, co teraz, w busie, w drodze z Łowicza. I że ten głos ani wtedy, ani teraz nie kojarzył się z naszą polską wierzbą (o czym szumią wierzby?). Był głosem ze świata zabawniejszego; trochę z Peweksu, trochę z kosmosu.

Można dodać jeszcze, że „Honey Pie”, za którą tęsknił ów głos, była także i naszym marzeniem, i naszą tęsknotą, i naszym zaniedbaniem. Można przypominać sobie, jak pierwszy raz dopadła nas, niemęska podobno, łza – przy solówce waltorni w „For No One”, i że waltorniście też chodziło o tę koleżankę z klasy „B”, na sto procent. Można, można.

Gdzieś w okolicach Piotrkowa Trybunalskiego głos spoważniał: „Bye Bye, Blackbird”. Oczywista aluzja, „pożegnanie z publicznością”? Nic z tych rzeczy, „Get Yourself Another Fool” – zaswingował nasz bus koło Radomska. Ale już w Częstochowie, przy „My Valentine”, chłopcom z roczników 60. zrobiło się tak sercowo, że stanęli na stacji po zakupy.

„Kisses on the Bottom” to album ze słodkimi, nostalgicznymi coverami, umownie zwanymi „The Great American Songbook”, nagrany przez artystę, który nikomu nie musi już niczego udowadniać. Artystę, którego własny „songbook” nie zmieściłby się w Buckingham Palace.

Za oknem migała resztkami śniegu mazowiecka, potem częstochowska noc, a ja przypominałem sobie, od jak dawna i jak konsekwentnie, jak wieloma „długimi i krętymi drogami” Paul McCartney szedł do tego albumu. Od pianina ojca, który uwielbiał i grywał te piosenki w ich liverpoolskim domu, przez takie utwory jak „Martha My Dear”, „When I’m Sixty-Four” czy „Michelle”, aż do fortepianu Diany Krall, której po latach powierzył aranżację i wykonanie – wraz z zespołem – takich klasyków jak „Always”, „The Glory of Love” czy „More I Cannot Wish You”. To jedyny w dyskografii McCartneya przypadek, kiedy na niczym nie zagrał. Trudno nie zestawić tego z albumami „McCartney” (1970) i „McCartney II” (1980), na których wykonał partie wszystkich instrumentów. Zawsze pracowity, ambitny i – co tu kryć – uwielbiający splendor, genialny eks-Beatles tym razem nagrał tylko – i aż – swój głos.

Wystarczy sprawdzić w sieci, w jak dobrej formie estradowej jest niestrudzenie koncertujący i nagrywający (poprzedni album studyjny, „Memory Almost Full”, ukazał się w 2007 r.), 70-letni Sir Paul. Ja sprawdzałem organoleptycznie 9 lat temu, na jego świetnym koncercie w Wiedniu. Pisałem wówczas w „Tygodniku”, że da się ufarbować fryzurę, ale głosu nie. Dziś, po powrocie z Łowicza, i wysłuchaniu w drodze „Kisses...”, stwierdzam, że się da. Ale z jakim skutkiem!

McCartney śpiewając sprawia wrażenie autentycznie wzruszonego czystością własnych intencji. Śpiewa nad kołyską, śpiewa tak, żeby nie zbudzić, jeśli aniołek już zasnął. Śpiewa nad swoim własnym dzieciństwem, po prostu śpiewa nad samym sobą, siedzącym przy pianinie taty, poznającym dopiero tajemnicze energie w piosenkach drzemiące, nad sobą niemającym pojęcia o dalszym ciągu. Jeśli komuś brakuje w tym wykonaniu ironii, dystansu, pastiszu, cudzysłowu – niech nie szuka, bo nie znajdzie. Jeśli pewna staroświecka naiwność w głosie niemłodego już rockmana wydaje mu się pretensjonalna, niech sobie daruje. „Kisses on the Bottom” jest płytą dla tych, którzy wierzą w to, że nie wszystko w teatrze i kinie jest na niby, i ta wiara jakoś, częściowo, pomaga im żyć. Jak w „Cierpieniach młodego Wertera”: „powinniśmy z dziećmi postępować jak Bóg z nami, który nas czyni najszczęśliwszymi, gdy pozwala nam wędrować po świecie w miłym złudzeniu”.

Paul McCartney jest dożywotnim kustoszem muzeum Beatlesów, jak ktoś słusznie zauważył, ale równocześnie twórczym i z różnym skutkiem próbującym nadążyć za wartką, choć mętną rzeką mód artystą. Przez te wszystkie lata, które minęły od pierwszych olśnień, zapominałem o nim często, nie porywały mnie „Give My Regards to Broad Street” czy oratoria. Wydawało mi się, że robi dużo muzyki „z proszku”, muzyki „rozpuszczalnej”. Że jego współczesne rosoły gotują się za szybko.

Widziałem też jednak na własne oczy, jak wiele pozytywnej siły daje swojej widowni. I ile odbiera! A tak na dobrą sprawę zadaniem piosenkarza jest doprowadzenie do tego, żeby widz wyszedł z koncertu w lepszym humorze, niż przyszedł. Nie jest to, wbrew pozorom, aż takie łatwe.


You’d think that people would have had enough of silly love songs,

but I look around me and I see it isn’t so.

Some people want to fill the world with silly love songs.

And what’s wrong with that?

I’d like to know, ’cause here I go again:

I love you.

„Silly Love Songs” to McCartney z czasów Wings. Przyszła mi ta piosenka do głowy, gdy grałem sobie w domu „My Valentine” – jeden z dwóch premierowych, obok „Only Our Hearts”, autorskich utworów na „Kisses...”. Obie piosenki robią wrażenie takich, które już zawsze kiedyś były. I w tym także, a nie tylko w sile klasycznych refrenów i eleganckich solówek Claptona i Wondera, tkwi urok tej płyty.

Paul McCartney „Kisses on the Bottom”, Hear Music 2012

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 10/2012