Pustynny fanatyzm kontra reszta świata

Pod bokiem Europy, w sercu Sahary, powstało nowe terrorystyczne El Dorado, swego rodzaju „afrykański Afganistan”. Jak do tego doszło?

21.01.2013

Czyta się kilka minut

Zanim w piątek, 11 stycznia, francuskie lotnictwo zaczęło naloty na pozycje „malijskich talibów”, minęły miesiące jałowych dyskusji. O międzynarodowej interwencji w Mali zaczęto bowiem mówić w gabinetach rządów Afryki i Europy już w pierwszej połowie 2012 r. Ale długo nikt się nie palił do wysyłania żołnierzy na pustynię. W końcu, gdy w grudniu Rada Bezpieczeństwa ONZ uchwaliła rezolucję pozwalającą na użycie siły, prezydent Mali poprosił świat o pomoc, a prezydent Francji podjął (samodzielnie) decyzję.

REBELIA TUAREGÓW

Jak to się stało, że na Saharze wyrosło quasi-państwo zbrojnych islamistów?

Nieco ponad rok temu, w grudniu 2011 r., na północy Mali – kraju dwukrotnie większego od Francji, ale mającego tylko 15 mln mieszkańców – wybuchło powstanie Tuaregów: niepokornych nomadów, którzy zawsze czuli się dyskryminowani przez władze z dalekiego stołecznego Bamako, położonego na samym południu kraju. Buntowników było zaledwie kilka tysięcy, ale umieli się bić. Wielu z nich służyło wcześniej w najemnych jednostkach Kaddafiego; gdy dyktator Libii zginął, wrócili do domu. Po drodze zabrali z libijskich magazynów, co się dało: od wozów terenowych po wyrzutnie rakiet. Działając pod banderą Narodowego Ruchu Wyzwolenia Azawadu (MNLA), Tuaregowie miażdżyli kolejne oddziały malijskiej armii.

Jej żołnierze – słabo wyposażeni, źle dowodzeni i często zdemoralizowani (będący większym postrachem dla własnej ludności niż rebeliantów) – winą za swe porażki obarczali rząd. W końcu postanowili się go pozbyć: w marcu 2012 r. wojsko przeprowadziło zamach stanu. Malijska demokracja, uważana za wzór w Afryce Zachodniej, umarła w ciągu kilku godzin.

Nie poprawiło to sytuacji na froncie. Tuaregowie wykorzystali chaos w Bamako i szybko dokończyli podbój północy, zajmując teren o rozmiarze Francji. Armia uciekała na południe. A kłopoty Mali miały się dopiero zacząć.

TO IDZIE SZARIAT

Tuż za partyzantami z MNLA kroczyli ekstremiści powiązani z Al-Kaidą Islamskiego Maghrebu. Początkowo bojownicy Ansar Dine (Obrońców Wiary) i Ruchu na Rzecz Jedności i Dżihadu (MUJAO) pomagali swym tuareskim kompanom orężem i pieniędzmi. Ale prędko wbili im nóż w plecy. Gdy Tuaregowie bezskutecznie przekonywali świat do idei niepodległego, świeckiego Azawadu, islamiści stopniowo odbierali im ich zdobycze. W sierpniu 2012 r. to oni byli już władcami północy – i od razu zabrali się za urządzanie świata po swojemu. Dla wyznających łagodną wersję islamu Malijczyków nadchodzące porządki były koszmarem.

Radykałowie, zapatrzeni w bliskowschodni salafizm, wprowadzili szariat i surowe kary, w tym amputacje i kamienowanie. Zaczęli niszczyć zabytki, m.in. mauzolea sufickich świętych w Timbuktu – uznali je za bluźniercze, podobnie jak słuchanie muzyki rozrywkowej, tańczenie i palenie tytoniu. A zakazów i nakazów przybywa. Religijna milicja chłoszcze Malijki odmawiające zakrywania twarzy. Organizacje praw człowieka donoszą o gwałtach i małżeństwach, do których islamiści zmuszają nastolatki.

Wszelako, aby obraz nie był czarno-biały: Malijczykom mogą nie podobać się rządy radykałów, ale jak wszyscy chcą żyć i zarabiać. Tymczasem na południu żywność jest droga, a pracy nie ma. Dżihadyści przyjmują za to rolę dobroczyńców: nie pobierają opłat za wodę i prąd, rozdają zapasy zrabowane z magazynów Światowego Programu Żywnościowego, biczują piekarzy, którzy zawyżają ceny. Wielu mężczyzn (kobietom nie wolno pracować) dostaje od nich pracę – pensje wypłacają organizacje pomocowe z Półwyspu Arabskiego.

BOMBA W PIASKU

Tymczasem dramat Mali szybko stał się problemem całego regionu. Wojna i rządy „talibów” skłoniły do ucieczki pół miliona ludzi. Połowa trafiła do obozów poza granicami kraju, reszta uciekła na południe, w okolice Bamako. A w stolicy nie działo się dobrze. Choć międzynarodowa presja zmusiła wojsko do oddania władzy cywilom, mundurowi zachowali znaczne wpływy. Kraj coraz mocniej odczuwał kryzys gospodarczy, na ulicach wybuchały protesty. Podczas jednego z nich demonstranci rzucili się na p.o. prezydenta Dioncoundę Traoré; nieprzytomny 70-latek trafił do szpitala.

ONZ i Wspólnota Gospodarcza Państw Afryki Zachodniej (ECOWAS) od początku uważały, że północ Mali nie może pozostać w rękach islamistów. Ekstremiści, wymieszani z pospolitymi bandytami, od lat sprawiali problemy w tej części kontynentu: atakowali rządowe oddziały, porywali zachodnich turystów, przemycali narkotyki i broń. Dysponując teraz quasi-państwem, swego rodzaju „Malistanem”, rośliby w siłę i mogliby udzielać schronienia dżihadystom z całego świata – jak afgańscy talibowie przed 2001 r. (zachodnie wywiady donosiły w 2012 r., że na północ Mali przedostało się kilkuset zagranicznych bojowników – w tym paru z europejskimi paszportami).

Ale choć reakcja zdawała się konieczna, inicjatywa rozbijała się o ścianę pytań. Kto miałby posłać żołnierzy, kto dowodzić, kto płacić? Po kampanii w Libii, Zachód nie palił się do nowej interwencji w Afryce. Z kolei Nigeria, regionalny mocarz, zmaga się z islamistami u siebie; Wybrzeże Kości Słoniowej jest osłabione po wojnie domowej; Ghana brała już udział w czterech misjach ONZ; Sierra Leone, Liberia i Gwinea to wojskowi słabeusze. Algieria, sąsiad Mali od północy, ma własny problem z ekstremistami – w minionym tygodniu uprowadzili oni kilkudziesięciu obywateli krajów zachodnich, zatrudnionych przy wydobyciu gazu, domagając się zaprzestania interwencji w Mali.

CZY TO SIĘ UDA?

Impas irytował zwłaszcza Francję. Paryż uważa ten region Afryki (tzw. Sahel) za swą strefę wpływów, a poza tym islamiści przetrzymywali grupę Francuzów. Tracący popularność prezydent François Hollande chciał pokazać, że potrafi chronić francuskie interesy. To Pałac Elizejski naciskał w ONZ na przyjęcie stosownych rezolucji. I to wreszcie Hollande, zniecierpliwiony niemożnością stworzenia sprawnej koalicji, zadziałał w końcu samodzielnie – zapewne z nadzieją, że gdy stworzy fakty dokonane (tj. francuscy żołnierze zaangażują się w walkę), wtedy kraje regionu i państwa zachodnie dołączą do „koalicji chętnych”.

Jeśli takie były kalkulacje Hollande’a, to na razie się sprawdzają: wsparcie wojskowe zadeklarowało wiele krajów Afryki Zachodniej i Zachodu. Być może również Unia Europejska, jako całość, pośle żołnierzy – choć zapewne w misji szkoleniowej, a nie na pierwszą linię.

Tylko – czy to się uda? W latach 90. ECOWAS musiała wysłać do ogarniętej wojną domową Liberii 12 tys. żołnierzy. Unia Afrykańska potrzebowała 17 tys. wojskowych, aby zatrzymać (bo nie pokonać) trzęsących Somalią bojowników ruchu Al-Szebab. Jeszcze większa misja ONZ od lat nie może zaprowadzić pokoju we wschodnim Kongo. Tymczasem „Malistan” jest rozleglejszy. Zagranicznych żołnierzy jest na razie mało, a malijskie wojsko jest w fatalnym stanie. Możliwe więc, że „interwentów” czeka wojna długa i wyczerpująca.  


MICHAŁ STANIUL jest dziennikarzem serwisu konflikty.wp.pl, gdzie pisze m.in. o Afryce. Ukończył War and Security Studies na brytyjskim University of Hull. Prowadzi blog: bliznyswiata.bloog.pl.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 04/2013