Po rozwodzie, bez rozwodu z Kościołem

Jerzy Sosnowski, radiowiec i pisarz: Kościół, stosując wobec rozwodników w nowych związkach surowe reguły, nie twierdzi, że zostaniemy potępieni. Mówi jedynie, że nie dysponuje uprawnieniami, by udzielać sakramentu takim skundlonym katolikom jak ja.

06.12.2014

Czyta się kilka minut

Jerzy Sosnowski / Fot. Tomasz Wiech
Jerzy Sosnowski / Fot. Tomasz Wiech

ALEKSANDRA DUDEK i MAREK ZAJĄC: Nie milkną echa Synodu, na którym biskupi dyskutowali m.in. o dopuszczeniu do Komunii rozwiedzionych, którzy żyją w nowych związkach. Jedni przyjęli to z nadzieją, inni pomstują na Franciszka. A Pan?

JERZY SOSNOWSKI: Nie umiem identyfikować się z żadną ze stron. Rzecz w tym, że przy całym moim entuzjazmie dla propozycji kard. Waltera Kasperarozumiem też opór przeciwników zmian. Sytuację ludzi takich jak ja komentatorzy z obu stron straszliwie upraszczają.

Na blogu postawił Pan pytanie, którego nikt w dyskusjach wokół Synodu nie zadał: czy sakrament małżeństwa jest w Kościele prawem, przywilejem czy pokrzepieniem?
Na poziomie ogólnych zasad moralność ufundowana przez chrześcijaństwo wydaje się jasna, ale w Kościele pojawia się silna pokusa, żeby etykę formułować w konwencji zapisów prawnych.
Nierozerwalność małżeństwa na tyle mocno osadzona jest w tekście Ewangelii, że trudno się o nią spierać. Ale weźmy przykład rozpadu małżeństwa, kiedy w miarę jednoznacznie można wskazać osobę porzucającą i porzucaną. Pierwsza naruszyła normę, druga stała się biernym przedmiotem decyzji partnera. Sumienie podsuwa pytanie: czy sformułowana w duchu prawniczym norma ogólna, że obie strony mają taki sam zakaz zawarcia nowego związku, ma w tym przypadku sens?

Pan wie, co odpowiedzieliby polemiści?
Oczywiście. Gdybyśmy wprowadzili zasadę, że porzuceni mogą wchodzić w nowe związki sakramentalne, lawinowo przybyłoby ofiar. Kłopot w tym, że tak się już dzieje.

Gdzie?
Przed sądami kościelnymi, które mogą orzec, że małżeństwo było nieważnie zawarte. Ta procedura stała się...

...by-passem?
Objazdem drogowym, z którego ostatnio korzysta niepokojąco wielu kierowców. Sam nie próbowałem tamtędy jechać, ale od innych nasłuchałem się wystarczająco dużo. Mogą mi kościelni sędziowie dziesięć razy powtarzać, jak starannie przestrzegają procedur – i tak są kompletnie bezradni np. wobec prostego mechanizmu, że człowiek, który porzucił współmałżonka, miewa silne poczucie winy. Dlatego przed sądem skłonny jest wszystko powiedzieć, byleby swą ofiarę zwolnić z przysięgi. Jasne: moralista powie, że delikwent bierze na siebie dodatkową winę, bo popełnia krzywoprzysięstwo. Ale z ludzkiego punktu widzenia jego zachowanie można zrozumieć. Porzucający nie są potworami bez serca.

Na wzór prawa świeckiego Kościół ma brać pod uwagę okoliczności łagodzące?
Tu wracamy do kwestii przywileju, prawa czy pokrzepienia. Niektórzy twierdzą, że możliwość zawarcia małżeństwa jest przywilejem, który można stracić. Pytanie, czy wyłącznie tak mamy patrzeć na sakramenty.

To napięcie między życiem a przepisami odzwierciedla Kodeks Prawa Kanonicznego. Sążnista księga, która w ostatnim kanonie stanowi, że i tak najwyższym prawem jest zbawienie dusz.
W kwestii zbawienia wolę się nie wypowiadać, bo jestem mało kompetentny.
Ale doniosłość zmiany, której Ewangelia dokonała w moralności, polega na tym, że w kazuistyczną etykę ówczesnej religii żydowskiej Chrystus wniósł miłosierdzie. To nie był relatywizm, ale zrozumienie, że losy indywidualne toczą się niekiedy według niepowtarzalnych scenariuszy. Trzeba pamiętać o zasadach, ale stosować je do konkretnych przypadków. Tego nie zagłuszy wezwanie, że musimy wiernie trwać przy fundamentach. Tak, brońmy fundamentów, ale nie miażdżmy nimi człowieka.
Przez ostatnie dwa tysiące lat średnia życia ludzkiego znacznie się wydłużyła. Spójrzmy na człowieka, który po rozpadzie małżeństwa przez 25 lat nie mnoży nowych związków, nie korzysta z agencji towarzyskich, żyje przyzwoicie. Mija ćwierć wieku i spotyka kogoś, w kim się zakochuje, chce zawrzeć małżeństwo. Mówimy mu, że nie?! Nie czarujmy się: ilu ludzi uzna, że skoro raz już przysięgali, to aż do śmierci muszą żyć jak mnisi? Większość powie: trudno, będę katolikiem gorszego sortu, ale to cywilne małżeństwo zawiążę. I co Kościół ma dla nich?

Białe małżeństwo.
To mnie okropnie irytuje. Z góry przepraszam, choć i tak postaram się nie wyrażać zbyt dosadnie. Otóż seks, o czym wreszcie mówią dziś nawet duchowni, nie jest takim modułem, który można sobie włączać albo wyłączać, gdy jesteśmy w bliskości z drugim człowiekiem. To jeden z istotnych elementów więzi. Granica między erotyką i czułością jest subtelna; bez erotyzmu czułość usycha i związek się rozpada. A my ludziom, którzy już raz w życiu małżeńskim zawiedli, mówimy: wybierzcie drogę najtrudniejszą, najbardziej ryzykowną! Żyjcie jak brat z siostrą!
Na tym jednak nie koniec. Tym, którzy zdecydowali się na białe małżeństwo, Kościół zaleca, żeby do komunii przystępowali w innym kościele niż parafialny…

…żeby nie siali zgorszenia.
Gdzie my żyjemy?! Albo mamy do ludzi zaufanie, albo… Jasne, że parafianie mogą plotkować, ale może to właśnie im trzeba uświadomić, że w Dekalogu jest nie tylko szóste, ale i ósme przykazanie? To jest uczenie ludzi… No, inne słowo niż hipokryzja byłoby nieadekwatne.

Chodził Pan do duszpasterstw związków niesakramentalnych?
Nie. Bo przeczuwałem coś, co potem potwierdziło się w rozmowach z tymi, którzy chodzili.
Tam często się sugeruje, że trzeba wrócić do tych prawidłowych związków. Sakrament sakramentem, ale przecież namawianie człowieka, żeby odszedł po raz drugi, to coś okropnego! I znowu, niestety, wiem, o czym mówię, bo mam sporo na sumieniu.

Mówił Pan, że tekst Ewangelii nie pozostawia wątpliwości. To nie do końca tak. Kontrowersje budzi fragment u św. Mateusza, tzw. klauzula Mateuszowa, gdzie wprawdzie mowa o nierozerwalności małżeństwa, ale z wyjątkiem – jak mówi Pismo – nierządu. W uproszczeniu: Kościół katolicki nie przywiązuje do tego zastrzeżenia wiele wagi, a prawosławny dopuszcza kolejne związki.
Być może wszystkich rozczaruję, ale ja naprawdę nie widzę dobrego rozwiązania. Gdzie nie spojrzeć, same sprzeczności.
W moim położeniu każde rozstrzygnięcie Kościoła muszę przyjąć kiwnięciem głowy. Ja już dość narozrabiałem, a winny nie powinien formułować oczekiwań wobec sędziów.
To jednak nie zmienia faktu, że współczuję tym, którzy cierpią. I fascynują mnie rozstrzygnięcia Kościoła prawosławnego, nie tylko zresztą w tym względzie. Jego wielka mądrość bierze się stąd, że niezwykle wnikliwie, duchowo potrafi zrozumieć zjawisko przemijania uczuć w związkach. Niepielęgnowana miłość obumiera, a tym samym obumiera sakrament. Dlatego prawosławie daje kolejną szansę, ale zarazem nie udaje, że nic się nie stało. Jak w historii rosyjskiego reżysera Andrieja Tarkowskiego, który miał drugą żonę. W ramach pokuty mówili do siebie per pan, pani. To trochę śmieszne, ale i wzruszające.

Na blogu rozważał Pan możliwość odpokutowania winy, okresu kwarantanny.
W komentarzach zarzucano mi, że w ogóle nie piszę o łasce, tylko psychologizuję sprawy duchowe. Ale moja intencja była inna. Siłą tradycji duchowych chrześcijaństwa jest właśnie to, że nie są sprzeczne z wiedzą psychologiczną. Ba: nieraz ją wyprzedzają. Idea okresu pokuty pokrywa się z okresem – powiedziałbym – nieodpowiedzialności u porzucanego. Znowu wiem, o czym mówię. Nie chcę odpowiadać za obie płcie, ale bycie porzuconym przez kobietę boleśnie uderza w męskie ego. Facet stara się udowodnić, że pozostał atrakcyjny. Jeżeli w tym czasie podejmie nowe zobowiązania, mogą być niemądre i nietrwałe. Dlatego niewierzący psychologowie i spowiednicy, cokolwiek ustali się w końcu w Kościele, powinni mówić jednym głosem: weź, człowieku, na wstrzymanie, zanim rozpoczniesz nowe życie.

Kościół zna taki mechanizm w przypadku księży, którzy zrzucili sutannę i związali się z kobietami. Po wielu latach, gdy konkubinat okaże się trwały, pojawią się dzieci – można prosić Stolicę Apostolską o dopuszczenie do Eucharystii.
To jest tak okropne, że mój umysł wyparł tę informację. Myślę, że nawet lepszemu ode mnie katolikowi ciśnie się na usta pytanie, czy swojacy mają większe prawa?! Jeżeli porzucisz kapłaństwo, po latach możesz liczyć na miłosierdzie. Jeżeli potargasz sakrament małżeństwa, nawet niekoniecznie ponosząc winę, to choćby krew się z kamienia lała, choćbyś żył jeszcze lat 80 z tą samą konkubiną – nie ma przebaczenia?!
Nic dziwnego, że ludzie często pytają: dlaczego, gdy kogoś zabiję, mogę się wyspowiadać, dostać rozgrzeszenie i przystąpić do komunii, a jeżeli się rozwiodłem i żyję w nowym związku – to już nie?

Pan zna odpowiedź Kościoła. W pierwszym przypadku mamy do czynienia z pojedynczym czynem, w drugim – z trwaniem w grzechu.
Prawdziwym wstrząsem była dla mnie rozmowa, którą prowadziłem kiedyś w radiu z przedstawicielem środowiska tradycjonalistycznego. Powiedział on, że Kościół nie może się zgodzić, aby człowiek, który złamał przysięgę, odbył jakąś błahą pokutę i żył potem jak wszyscy inni. Nie zdzierżyłem i zapytałem, dlaczego błahą? Odpowiedź mnie zaszokowała: „A jaka byłaby nie błaha, gdy chodzi o złamanie szóstego przykazania?”. Przyjmuję do wiadomości tę logikę, tylko niepokoi mnie idea, że wobec pewnych przekroczeń żadna pokuta nie jest wystarczająco straszliwa.
Ale – powtarzam – rozumiem też przeciwników zmian. Gdybym miał spośród moich znajomych wymienić, czyje pierwsze małżeństwo okazało się trwałe, nie znalazłbym łatwo przykładu. Mam wrażenie, jakby wszyscy się już rozwiedli albo właśnie rozwodzili. To jest katastrofa kulturowa i mówię to jako podwójny rozwodnik. Naturalnie mogę się tłumaczyć, że przez kilkanaście lat nie chodziłem do kościoła i to przez ten czas w moim życiu stało się, co się stało. Ale to nie jest tak, że przestajesz chodzić na niedzielną mszę i nagle dostajesz inną tożsamość. Nie, to wszystko zrobiłem ja. I rozumiem, że Kościół jako instytucja ładu cywilizacyjnego powiada: Hola, hola! Jeżeli wprowadzimy dodatkową pokutę, nawet dosyć ostrą, ludzie mogą to potraktować jako zgodę na seryjną monogamię.

Tu ścierają się dwie opcje: etyka zobowiązań kontra przekonanie, że człowiek ma prawo do szczęścia.
Ten dylemat przedostał się do wspólnoty Kościoła z zewnątrz, i to całkiem niedawno. Bo nie mam wrażenia, by chrześcijaństwo kiedykolwiek nauczało o prawie do szczęścia. Oczywiście jest w Ewangelii słynne Kazanie na Górze, w którym greckie makarioi, tłumaczone jako „błogosławieni”, tak naprawdę oznacza: „szczęśliwi”. Tu zresztą widzimy cały paradoks nauki Jezusa, bo szczęśliwi są ci, którzy płaczą, cierpią itd.
To może jest prawo do szczęścia, tyle że trudnego. Ale cały się jeżę, gdy spotykam się z tą psychoterapią z supermarketu wciskającą mi, że zawsze i wszędzie mam prawo do szczęścia, mimo że całe moje doświadczenie podpowiada, że to fałszywe uroszczenie. Krzysztof Zanussi opowiadał kiedyś, jak amerykański student zapytał Tarkowskiego: „Mistrzu, jak być szczęśliwym?”. Na to reżyser zaczął po rosyjsku krzyczeć, co to w ogóle za kwestia! Że ci Amerykanie mają siano w głowie, skoro zadają tak kretyńskie pytania! Zanussi próbował uspokoić Tarkowskiego i tłumaczył: „Andriej, on chciał się dowiedzieć, jak żyć godziwie. Oni to tylko tak śmiesznie nazywają”.
Tu nie chodzi o kult cierpienia, bo męczennictwo jest patologią religii, tylko o realizm. Pytanie nie brzmi: etyka obowiązku czy prawo do szczęścia? Prawdziwy dylemat to wybór: etyka kodeksowa czy bez kodeksu?

Albo: kodeks czy sumienie?
U Tomasza z Akwinu, choć rzadko powołuję się na tego świętego, jest słynny wywód: gdyby sumienie mi podpowiadało, że Chrystus nie jest Synem Bożym, nie miałbym prawa mówić przeciwnie. To bardzo jasne postawienie sprawy. Natomiast Kościół – sądzę, że z przyczyn organizacyjnych – wciąż podkreśla, że sumienie musi być poprawnie sformatowane. To znaczy: wierni mają oceniać wydarzenia dokładnie tak, jak tego nauczamy z ambon.

W 1993 r. trzech niemieckich biskupów – Kasper, Lehmann i Saier – sugerowało, żeby w przypadku rozwiedzionych w nowych związkach zdać się też na głos ich sumienia. Ale Watykan to zdecydowanie odrzucił. Dziś niektórzy sugerują, by do Eucharystii dopuścić tych, co zostali porzuceni i są przekonani, że zrobili wszystko, aby pierwsze małżeństwo uratować.
Powiem to w imieniu wszystkich porzuconych: kto z nas miałby zuchwałość, by powiedzieć, że zrobiliśmy wszystko? Zawsze można uczynić więcej. Jeżeli w czymś dla nas ważnym ponieśliśmy klęskę, to stwierdzenie, że zrobiło się wszystko – zdradza uschnięcie sumienia. Ale też prawdą jest, że w takich sytuacjach każdy, najmniejszy nawet gest bywa heroizmem. Po latach, gdy emocje już opadną, pozostaje tylko gdybać, że mogłem jeszcze na wycieraczce u tego kochanka, gdzie była żona, leżeć i łkać…

Ludzie Kościoła – nawet ci próbujący wyjść takim ludziom jak Pan naprzeciw – w gruncie rzeczy was nie rozumieją?
Nie chcę zmierzać do herezji, ale – żeby powiedzieć coś o grzechu – trzeba czasem grzechu posmakować. Życiowe zakręty przynoszą człowiekowi obfitą, choć niechcianą wiedzę. Coś, czego lepsi ludzie nie znają. Dlatego też istnieje pewna odmiana dobra, które nie rozumie tragedii. Naturalnie nie zalecam, żeby uczciwi nagle zaczęli się szlajać. Stwierdzam tylko z melancholią, że to jedno z licznych, dramatycznych ograniczeń w komunikacji między nimi a nami.

A może za sporem o rozwiedzionych kryje się inne, kluczowe dla Kościoła pytanie: na ile człowiek jest powołany do heroizmu? Jedni mówią, że po rozpadzie małżeństwa musisz zacisnąć zęby i wytrwać w samotności, drudzy – że tego nie można od ludzi wymagać.
Nie wątpię, że człowiek samemu sobie powinien lub choćby może stawiać cele heroiczne. Ale nie jestem już przekonany, czy może tego samego oczekiwać od bliźnich. Tak było np. z awanturą wokół prof. Chazana. Kobieta wiedziała, że urodziłaby dziecko, które nie będzie w stanie samodzielnie funkcjonować i zaraz umrze. Jeżeli nie zdecydowałaby się na usunięcie ciąży, uznałbym ją za świętą. Ale to nie znaczy, że mam prawo od wszystkich kobiet żądać tego samego, samemu – nawiasem mówiąc – nie będąc kobietą. Przypomnijmy sobie „Lorda Jima” Josepha Conrada. Czy siedząc bezpiecznie na brzegu i widząc „Patnę”, która za chwilę zapewne utonie, mam prawo mówić Jimowi: albo zachowasz się heroicznie i pójdziesz z pasażerami na dno, albo jesteś skończoną świnią? Jezus nie mówi w Ewangelii: musicie to zrobić albo czeka was ogień wieczny. Chrystus mówi: stać was na to!
Widzę za to inny problem. Moim zdaniem wielu z nas – na pewno więcej, niż czasem podejrzewamy w chwilach goryczy – jest gotowych do heroicznych zachowań. Pod jednym warunkiem: że dostrzegamy ich sens. I nie mam na myśli sensu utylitarnego, użyteczności. Chodzi o wartości, które mój czyn by potwierdził. Wracając do przykładu człowieka, który rozwiódł się w młodości, żyjąc potem wiele lat w związku niesakramentalnym – on ma problem nie z heroizmem, tylko z sensem. On niczego nie chce sobie ułatwić. Ale zostawić tę drugą kobietę, tego drugiego mężczyznę? Temu człowiekowi stawia się żądania, które po prostu nie mieszczą mu się głowie.

Może teraz my ocieramy się o herezję, ale współczesny świat, także Kościół, często nie rozumie, że czasem człowiek staje przed wyborem tragicznym. Żyjąc w drugim związku – trwałym, z dziećmi – stoi przed dylematem: odpowiedzialność za nową rodzinę albo tęsknota za sakramentem. Jeżeli wybierze pierwsze, nie brak w Kościele tych, którzy powiedzą, że nie był prawdziwie wierzący i wyszło szydło z worka. A to nie tak.
Dotykamy tu czegoś naprawdę fundamentalnego, co wypowiedziane na głos brzmi jak herezja, ale mam nadzieję, że nią nie jest. Czy chrześcijańska wizja świata wyklucza się z tragizmem? Jest taka teza, że po narodzinach chrześcijaństwa tragedia grecka przestała się rozwijać, bo odwoływała się do konieczności, fatum – sytuacji, z których nie ma dobrego wyjścia. Tymczasem, jak mawia pewien wybitny i niewątpliwie szlachetny duszpasterz, zawsze jest dobre wyjście. Jeżeli człowiek ma inne wrażenie, to znaczy, że źle patrzy. To na szczęście nie jest prawda wiary... Gdyby nią była, musiałbym się z Kościoła wypisać. Oczywiście nie wiem, jak to wszystko wygląda z perspektywy Boga, ale biorąc pod uwagę nasz, ludzki horyzont widzenia – nasza wiara w Jezusa nie zmienia faktu, że w życiu zdarzają się sytuacje, gdy trzeba wybrać mniejsze zło. Wiem, to nie jest przyjemna refleksja.
Znowu może ujawnię sentyment do prawosławia, ale wierzę, że żyjemy w świecie upadłym. Bo właśnie prawosławie – mówiąc o grzechu pierworodnym – wskazuje nie tyle na akt nieposłuszeństwa, ile na kosmiczną katastrofę, upadek świata. W nim nie da się cofnąć czasu, a bywa, że po kilku czy kilkunastu latach odkrywamy, że jakaś decyzja zawiodła nas w ślepy zaułek. Znam kogoś, kto twierdzi, że wystarczy wtedy intensywna modlitwa, a otworzy się ściana i wyjdziemy ze wszystkiego bez szwanku. Być może. Nie chcę wykluczać, że święci mają za życia specjalne przywileje u Boga. Obawiam się jednak, że my, nieświęci, możemy wybrać jedynie z tych możliwości, które realnie są. Często przychodzi mi do głowy – na zasadzie samoobrony, może smutnego żartu – fragment z książki Kurta Vonneguta „Śniadanie mistrzów”. Mianowicie jeden z jej bohaterów chciałby mieć na nagrobku napis: „Starał się”.

Myśli Pan o tym, jak zostanie osądzony przez Boga?
Tak. Nie powiem, że nieustannie, ale znacznie częściej, niż sądzą moi polemiści. Znalazłem się w sytuacji mentalnego protestanta.

To znaczy?
Teraz mogę wierzyć tylko w miłosierdzie Boże. Ja już nie odkręcę tego, jak wyglądało moje życie 15 lat temu i wcześniej.

Nie czarujmy się: kościelne młyny mielą wolno. Za Pańskiego życia nic się w nauczaniu nie zmieni. Pozostanie Panu jedno wyjście: wyspowiadać się przed śmiercią.
[śmiech]

To prawda!
Śmieję się, bo oczywiście lepsze to niż nic. Ale obawiam się układzików z Panem Bogiem. Mam złapać taki moment, żeby na finiszu się wyspowiadać i wszystko będzie ok? No, nie wiem… Pragmatycznie rzecz biorąc, może i tak zrobię, ale zarazem pamiętam, co pisał Tischner: księga zbawionych to nie jest to samo co księga parafialna. Zresztą Kościół, stosując wobec rozwodników w nowych związkach bardzo surowe reguły, wcale nie twierdzi, że na pewno zostaniemy potępieni. Mówi jedynie, że nie dysponuje uprawnieniami, by udzielać sakramentu takim skundlonym katolikom jak ja.

Lepsze sto procent miłosierdzia niż promil układzików?
Chciałbym wierzyć, że tak jest.

JERZY SOSNOWSKI jest dziennikarzem radiowej „Trójki”, pisarzem i publicystą, współpracownikiem „Więzi”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
JERZY SOSNOWSKI (ur. 1962) jest historykiem literatury, pisarzem, publicystą i dziennikarzem telewizyjnym i radiowym. Jest autorem kilkunastu książek, m.in. "Ach", "Apokryf Agłai", "Instalacja Idziego", "Wielościan", "Sen sów". Za esej "Co Bóg zrobił… więcej
Były dziennikarz, publicysta i felietonista „Tygodnika Powszechnego”, gdzie zdobywał pierwsze dziennikarskie szlify i pracował w latach 2000-2007 (od 2005 r. jako kierownik działu Wiara). Znawca tematyki kościelnej, autor książek i ekspert ds. mediów. Od roku… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 50/2014