Piosenka o końcu świata

Polska stoi przed podstawowym wyborem. Walczyć o jedność całej Unii, na co będziemy mieli mały wpływ, czy pogodzić się ze zróżnicowaniem tempa integracji? Za każdą decyzję zapłacimy.

17.04.2012

Czyta się kilka minut

W EUROPIE FEDERALNEJ CZY POZA NIĄ?
Przed dwoma tygodniami wywiadem z Radosławem Sikorskim zapoczątkowaliśmy cykl rozmów o kształcie i priorytetach polityki europejskiej naszego państwa. Szczególnie bowiem w sytuacji, kiedy ostry wewnętrzny konflikt zrujnował niedawny konsens w polskiej polityce zagranicznej, a pogrążona w kryzysie Europa stoi przed kluczowymi rozstrzygnięciami, warto zapytać, jaką politykę europejską chce prowadzić rząd, a o jakiej myśli opozycja.
Radosław Sikorski przedstawił powody, dla których uznał głębszą integrację UE i udział Polski w tym procesie za podstawowy element polskiej racji stanu. W kolejnej rozmowie Aleksander Smolar mówi o scenariuszu możliwego podziału Europy na „awangardę integracji” – czyli Europę federalną – i „kraje zewnętrzne, skonfederowane”. Pyta też, czy polskie państwo i polska polityka są gotowe do dokonania wyboru, który może przesądzić o naszych losach na dziesięciolecia.
W kolejnych numerach o politykę europejską będziemy pytać przedstawicieli różnych partii i obozów ideowych, a także ludzi, którzy w dzisiejszej polityce partyjnej w ogóle się nie zmieścili.



CEZARY MICHALSKI: Apokaliptyczne scenariusze są dziś w cenie: jedni straszą nimi po to, by się nie spełniły, inni na poważnie modlą się o wojnę narodów, bo im się ład liberalny w Europie nie podoba. Ja chciałbym prosić o bardziej bezinteresowną diagnozę. Co mogłoby naprawdę wywrócić polityczny i gospodarczy porządek naszego kontynentu?

ALEKSANDER SMOLAR: „Chcesz mieć pokój, szykuj się do wojny” – te hipotezy trzeba brać pod uwagę, aby destabilizacji przeciwdziałać. A może ona przyjść z paru stron i efekty tych czynników mogą się skumulować. Najbardziej zagrożony jest system wspólnej waluty, którego wady i jednostronność obnażył kryzys. Od początku część ekonomistów ostrzegała, że nie jest możliwa, pozbawiona historycznych precedensów, integracja monetarna bez odpowiadającej jej integracji politycznej.

Jakie mogą być konsekwencje destabilizacji euro?

Obecny kryzys manifestuje się po obu stronach europejskiego równania. Z jednej strony, kraje kredytobiorcy coraz gorzej znoszą narzucane im działania dyscyplinujące, które niosą za sobą bezrobocie i biedę, a nie stwarzają widocznych perspektyw wzrostu. W konsekwencji wcale nie jest pewne, do jakiego stopnia działania naprawcze będą rzeczywiście wprowadzane. Z drugiej strony, niewiadomą pozostaje zachowanie krajów finansujących projekt europejski, przede wszystkim Niemiec. Narasta tam opór przeciwko „unii transferowej”, sprzecznej zresztą z literą traktatu lizbońskiego i traktatu z Maastricht.

Jednak wymiar finansowy to tylko jedno źródło zagrożeń. Jest bowiem także polityczny wymiar kryzysu. W zgrabnej formule wyraził to Marc Leonard, pisząc, że dramat Unii polega na tym, iż to, co jest konieczne, jest jednocześnie niemożliwe: aby ratować Unię taką, jaka jest obecnie, konieczne jest więcej Unii, pogłębienie integracji poprzez unię fiskalną, aż do pewnych elementów unii politycznej.

Do czego nie ma ani legitymizacji demokratycznej, ani woli politycznej elit.

Tu mamy właśnie to, co niemożliwe. O ile problemy poszczególnych krajów stają się szybko problemami całej Europy, to ich polityczne rozwiązania pozostają na poziomie poszczególnych krajów członkowskich, bo tam wciąż rozgrywa się prawdziwa polityka. Jean-Claude Juncker, premier Luksemburga, jedna z czołowych postaci UE, powiedział, że wszyscy wiemy, co należy czynić, nie wiemy tylko, jak później wygrać wybory.

To najdalej idąca wątpliwość na temat demokracji, na jaką może sobie pozwolić demokratyczny polityk.

To, co kiedyś było ideałem ojców-założycieli – Stany Zjednoczone Europy – staje się dziś koniecznością (choć nie w tak radykalnej formie) dla ratowania obecnej Unii i wspólnej waluty. Tymczasem, szczególnie w sytuacji kryzysu, widać problemy krajów demokratycznych, niemających dziś wybitnych przywódców, z podejmowaniem decyzji strategicznych, które naruszają bieżące interesy lub poczucie bezpieczeństwa istotnych grup obywateli. Te same społeczeństwa, które są żywo zainteresowane ocaleniem Europy, zyskami wynikającymi ze współpracy, są równocześnie gotowe protestować, jeśli zada im się pytanie o wspólną politykę fiskalną czy o przeniesienie istotnych decyzji politycznych na poziom europejski.

To drugi poziom dramatu, polityczny. Trzeci to dramat społeczny, który może wybuchnąć z wielką siłą. W krajach takich jak Grecja i Hiszpania narasta niezadowolenie; to zrozumiałe, jeśli mamy tam bezrobocie sięgające 20 proc., a wśród młodzieży – 50 proc. Wcześniej Europa była dzielona na stare i nowe kraje członkowskie, co zresztą nie do końca minęło. Dziś dominuje linia podziału na Północ i Południe. Mówi się o „zderzeniu cywilizacji” w Europie. To może się przełożyć na bunty społeczne po obu stronach.

Populiści z Północy rosną pod sztandarem „nie chcemy więcej płacić”, oburzeni i strajkujący z Południa – pod sztandarem „nie chcemy ponosić wysokich społecznych kosztów kryzysu”.

W Grecji recesja, która przechodzi w depresję, może wypromować w najbliższych wyborach partie opowiadające się za natychmiastową deklaracją upadłości i wyjściem ze strefy euro. Także w Irlandii, Hiszpanii i Włoszech mnożą się protesty; akumuluje się resentyment przeciwko narzuconej polityce. Jednak nawet w Grecji zdecydowana większość wciąż opowiada się za pozostaniem w strefie euro i w UE.

Wciąż działa zatem mechanizm łagodzący, który można nazwać hipokryzją elit i społeczeństw. W Niemczech chadecja może stracić władzę tylko na rzecz jeszcze bardziej proeuropejskiego SPD. Włosi zaakceptowali technokratę „narzuconego przez Europę”, zamiast Berlusconiego, którego wcześniej wybrali.

W takich sytuacjach przeszłość jest marnym drogowskazem. Do niedawna społeczeństwa europejskie kojarzyły Unię z bezpieczeństwem i wzrostem dobrobytu, ale obecny kryzys po raz pierwszy stawia je wobec perspektywy, że dzisiejsze pokolenie młodych będzie w gorszej sytuacji materialnej niż pokolenie rodziców. Czy wynika z tego nieuchronność katastrofy? Jest piękny wiersz Miłosza „Piosenka o końcu świata”, który po idyllicznym opisie słonecznego dnia, pszczół krążących wokół kwiatów, kończy się słowami: „innego końca świata nie będzie”. Rozkład UE nie musi przybierać charakteru apokaliptycznego, czy nawet gwałtownego. Nie można wykluczyć prób „wyrównywania” Unii od dołu albo od góry. Od góry, to znaczy, że wychodzą ze strefy euro kraje najbardziej stabilne: Niemcy, Holandia, Finlandia... I one tworzą małą wspólnotę z bardzo wysokim poziomem integracji politycznej.

A „wyrównanie od dołu”?

Wówczas wychodzą – albo są wypychane – ze strefy euro kraje najsłabsze: Grecja, Portugalia, Hiszpania, może nawet Włochy. W obu wypadkach następuje pewne wyrównanie poziomu w obrębie krajów, które w strefie zostaną. Jeśli wychodzą najsilniejsi, mamy słabsze euro, które pozwala odzyskać konkurencyjność krajom członkowskim.

Sądzę jednak, że wystąpienie z Unii czy ze strefy euro krajów takich jak Niemcy jest dziś nieprawdopodobne. Zarówno ze względów finansowych, jak i politycznych. Nie można jednak wykluczyć „wyciśnięcia” krajów europejskiego Południa. Najpierw doprowadzenia do pewnego ustabilizowania sytuacji w Europie po to, żeby np. wyjście Grecji z euro nie pogrążyło wszystkich w chaosie. I dopiero wtedy spokojne wyprowadzenie Grecji, zamykanie banków na weekend, żeby uniknąć nadmiernej paniki, przedrukowywanie greckiego euro na drachmę, ustanowienie nowego kursu, zakaz wywożenia euro za granicę... Po czym UE idzie z masową pomocą dla Grecji, ale już jako kraju zewnętrznego.

Ilość energii politycznej i środków rzuconych na front w celu uniknięcia tego rozwiązania jest tak ogromna, że czyni je mniej prawdopodobnym niż utrzymanie strefy euro w jej obecnym kształcie.

To, co wydaje się nam niemożliwe dzisiaj, już za najbliższym zakrętem może się okazać możliwe, a nawet konieczne. Europa może się znaleźć w sytuacji, w której istniejące już dzisiaj zróżnicowania wewnętrzne Unii zostaną sformalizowane i będzie się nimi próbowało w sposób bardziej sterowny zarządzać.

Słynna „Europa dwóch prędkości”.

Jest choćby wyłożona stosunkowo klarownie koncepcja Sarkozy’ego, że Unię trzeba podzielić na federalną i skonfederowaną. Unia federalna – państwa strefy euro poza krajami, które nie mogą spełnić minimalnych warunków przynależności – pójdzie w kierunku budowania ściślejszej wspólnoty politycznej. Inne kraje pozostaną z nią skonfederowane w ramach Unii; będą to jednak więzi o zdecydowanie słabszym charakterze.

Polska znalazłaby się na zewnątrz?

Polska, ze względu na swój rosnący potencjał i rolę, może być faworyzowana i zachęcana – również dzięki coraz silniejszym związkom z Niemcami – aby wejść do twardego jądra integracji, zwłaszcza jeśli w nieodległej perspektywie będzie w stanie przyjąć euro. Ale nie dotyczyłoby to większości krajów znajdujących się dziś poza strefą euro.

I to jest scenariusz prowadzący do uniknięcia katastrofy, gwarantujący sterowność politycznych, społecznych i gospodarczych procesów na kontynencie?

Wydaje mi się, że to dzisiaj scenariusz najbardziej prawdopodobny, choć jego realizację może poprzedzić poważny kryzys w Unii.

Oznacza to oczywiście zakwestionowanie obecnej, formalnie obowiązującej zasady równych praw wszystkich krajów członkowskich UE. Ale i dziś jest ona w dużym stopniu fikcją. Nawiązując do pana wcześniejszego pytania o pozytywną rolę hipokryzji w europejskiej polityce, można wspomnieć sławne słowa Rochefoucaulda, że „hipokryzja jest hołdem składanym cnocie przez grzech”. Nawet dziś, kiedy wciąż mówi się o równości wszystkich krajów członkowskich, są kraje w strefie euro i poza, kraje w strefie Schengen i poza, kraje, które uznają kartę praw podstawowych i które jej nie uznają. Ten podział może ulec znacznie bardziej radykalnej instytucjonalizacji.

To dla Polski scenariusz optymistyczny, jeśli bylibyśmy w stanie powalczyć o udział w „klubie północnoeuropejskim” (co nie jest pewne, skoro tylko 12 proc. obywateli popiera przyjęcie euro w jakimkolwiek terminie, a konsensus w obszarze polityki zagranicznej został zdemolowany). Ale to także scenariusz egoistyczny, bo wymaga zostawienia „na zewnątrz” wielu państw regionu środkowoeuropejskiego, nie mówiąc już o krajach na wschód od nas.

Warto obserwować zachowanie Francji, która – przy zachowaniu proporcji – znajduje się w sytuacji nieco analogicznej. Dokonanie cięcia, po którym poza wąską Unią znalazłyby się niektóre kraje południa, byłoby traumatyczne dla tych krajów, dla całej Unii, ale dla Francji to nie jest nawet problem wąsko pojmowanych interesów; to problem tożsamości. Francja jest pomiędzy tymi światami – Północą i Południem – i tak radykalny projekt nie byłby dla niej do zaakceptowania.

W Polsce z jednej strony chcemy być w centrum Unii, wśród wielkiej szóstki, ale z drugiej strony nasze więzi regionalne, zarówno z krajami, które weszły do UE, jak też z tymi, które są na wschodzie – poza nią, mogą przez to osłabnąć. Już wejście do Schengen miało wpływ na nasze stosunki z Białorusinami i Ukraińcami, dla których Polska nagle się oddaliła, choćby ze względu na problemy wizowe. Polska stoi dzisiaj przed zupełnie podstawowymi wyborami. Walczyć o jedność całej Unii, na co będziemy mieli zresztą mały wpływ, czy pogodzić się ze zróżnicowaniem tempa integracji. Walczyć o miejsce w twardym jądrze federalizującej się Europy (jeśli to nastąpi), rozluźniając więzy regionalne, czy z tego zrezygnować? Opowiedzieć się po stronie „liberalnej” czy „protekcjonistycznej” i „interwencjonistycznej” w sporze o model unijnej polityki gospodarczej?

Jak Pan ocenia w tym kontekście politykę europejską rządu? Sikorski jest trochę przez Tuska „wypuszczany” na czołowego euroentuzjastę. Przyjęcia przez Polskę euro broni Rosati, którego pozycja w PO jest jednak marginalna, podczas gdy minister Rostowski opowiada o strefie euro jako o źródle zagrożeń, od których pozostajemy wolni dzięki wysiłkom rządu...

Z wielkim zainteresowaniem słucham ministra Sikorskiego i nie sądzę, żeby był „wypuszczany”. Sądzę, że jego ewolucja i proeuropejskie stanowisko są wyrazem świadomości głębokich tendencji występujących w Europie.

Zgoda, ale ostateczną instancją jest akceptacja lub polityczne ścięcie głowy przez premiera. Na razie mamy ostrożną, ale jednak akceptację.

Post factum premier potwierdził, że berlińskie wystąpienie było zgodne ze stanowiskiem rządu, ale głosy w PO były zdystansowane. Odniosłem nawet wrażenie, że pomiędzy wystąpieniem berlińskim Sikorskiego a jego ostatnim exposé był moment wahań, kiedy sam Sikorski interpretował projekt federacji, którego bronił w Berlinie, w sposób daleko odbiegający od tego, co się w Unii przez federację rozumie.

Ale moja wątpliwość dotyczy zupełnie czegoś innego: myślę, że nawet to wykrystalizowanie poglądów u ministra Sikorskiego nastąpiło jednak na razie na poziomie bardzo ogólnym, filozoficznym i geopolitycznym. Podjęcie poważnej debaty narodowej na ten temat wymaga przejścia do konkretów.

Co mogłoby być takim konkretem?

Zarysowanie polskich wyborów na tle możliwości, które faktycznie mamy. Ja np. rozumiem, jakie były przyczyny wyboru dokonanego przez władze polskie w sprawie CO2, skoro nasza energetyka jest oparta na węglu. Mamy prawo i obowiązek bronić swego interesu. Ale jeśli tak żarliwie deklarujemy przywiązanie do projektu integracji europejskiej i obrony mechanizmu wspólnotowego, to powinniśmy umieć odpowiedzieć, jakie jest wyjście z tej oczywistej sprzeczności. Jak władze Polski przygotowują się do koniecznych zmian?

Są też problemy na poziomie bardziej trywialnym. Donald Tusk wygłosił istotne przemówienia otwierające i zamykające polską prezydencję. Pierwsze charakteryzował dynamizm i optymizm, drugie przeciwnie: zawierało elementy apokaliptyczne, przestrzegało przed upadkiem Unii. W międzyczasie, w okresie kampanii wyborczej, premier mówił – dosłownie – że dla Polski najważniejsza w stosunkach z Brukselą jest „kasa”. To prawda, że pieniądze pozyskiwane przez Polskę dzięki członkostwu w UE odgrywają istotną rolę w rolnictwie i w inwestycjach infrastrukturalnych, szczególnie przy niskim poziomie oszczędności wewnętrznych, co charakteryzuje wszystkie kraje postkomunistyczne. Ale w ramach demokratycznej pedagogiki powinno się umieć powiedzieć społeczeństwu, jaka jest hierarchia celów, jeśli chodzi o Unię, co jest priorytetem, co możemy poświęcić w imię ocalenia wspólnoty, a czym płacić nie chcemy. Dziś już można np. mówić społeczeństwu o zyskach i kosztach naszego przystąpienia do euro w sposób bardziej spokojny i bezinteresowny niż w momencie podejmowania tej decyzji. Takiego języka ze strony rządu nie słyszymy.

Nie tylko Tusk w kampanii wyborczej sprowadza sens UE do „kasy” – podobnie zachowują się Sarkozy i Merkel.

To prawda, że teraz, w czasie kampanii wyborczej, Sarkozy mówi różne rzeczy, które Unii mogą zaszkodzić, np. o Schengen > > czy koniecznym protekcjonizmie. Ale to jest czas – jak mówią Anglicy – „łowienia głosów”. Zarówno u niego, jak i u Merkel mamy jednak wyraźne koncepcje dalszej integracji politycznej. Sarkozy otwarcie mówi o konieczności integracji politycznej w strefie euro, choć mniej chętnie mówi o reformach finansowych i ekonomicznych. Merkel mówiła wielokrotnie o wspólnocie politycznej jako celu, podkreślając zarazem warunki, które muszą być spełnione. Zarówno we Francji, jak w Niemczech problemy przyszłości Unii, jej kształtu instytucjonalnego są przedmiotem intensywnej debaty, a głos politycznych liderów jest w niej wyraźny.

W Polsce tej debaty prawie nie ma. Nie wiem nawet, jakie stanowisko zajmuje rząd w sprawie tak zasadniczej jak wybór koncepcji wychodzenia Europy z kryzysu. Niemcy mówią: dyscyplina, cięcie wydatków, liberalizacja rynku pracy i wydłużanie jej czasu. Natomiast koncepcja, za którą opowiada się większość instytucji międzynarodowych, ale też większość rządów europejskich – broniona dziś choćby przez Maria Montiego – poza tamtymi koniecznymi, rygorystycznymi działaniami widzi niezbędność aktywniejszego wspierania szans rozwojowych, zwłaszcza krajów pogrążonych w recesji. Nie wiem, jakie jest stanowisko polskiego rządu w tej debacie. Tu zresztą przechodzimy do innego tematu: zaplecza intelektualnego ludzi sprawujących władzę.

Od dłuższego czasu, bez powodzenia, próbuję się np. dowiedzieć, kto premierowi doradza w polityce zagranicznej.

Jak premier pojawi się z Orbánem, jest sojusznikiem Orbána. Jak się pojawi z Montim, to budujemy oś z Włochami, żeby się przeciwstawić dominacji francusko-niemieckiej. Jak spotykał się z Merkel, to z kolei Niemcy byli naszym najlepszym sojusznikiem w UE. Jest w tym poczucie przypadkowości.

Ja bym nawet pokazał logikę każdego z tych wyborów, tyle że wobec części z nich mam zastrzeżenia. Poparcie dla Orbána nie ma związku – mam nadzieję! – z prowadzoną przez niego polityką wewnętrzną, będącą spełnieniem snów Jarosława Kaczyńskiego o IV RP.

PiS Węgry interesują z przyczyn ideologicznych, a PO nie interesują w ogóle?

Sądzę, że na stanowisko premiera wobec Orbána wpływ miała obawa, że możemy mieć do czynienia, ze strony pewnych sił europejskich, z taktyką „salami”: próbą odcinania poszczególnych krajów naszego regionu od Unii. I że coś podobnego nas może spotkać przy innej okazji.

Moim zdaniem, to myślenie krótkowzroczne, niebezpieczne, również ze względu na politykę wewnętrzną. I z zadowoleniem dostrzegłem w exposé Radka Sikorskiego zdanie, że opinia na temat respektowania reguł demokratycznych, a nawet praw człowieka w naszym regionie, w znacznym stopniu zależy dziś od Budapesztu. Chociaż niewiele wcześniej w wywiadzie dla „Le Monde” minister jednoznacznie wsparł stanowisko premiera.

Jeżeli chodzi o Rzym, wszystko polegało – jak sądzę – na kompletnym nieporozumieniu. Nasz premier istotnie zaproponował Montiemu oś Warszawa–Rzym jako przeciwwagę dla ścisłej współpracy Berlina z Paryżem, tylko że akurat w tym momencie Monti zacieśniał więzi z Sarkozym przeciw Berlinowi! Oba kraje podzielają bowiem opinię, iż polityka europejska powinna być bardziej aktywna w pobudzaniu wzrostu gospodarczego w krajach zagrożonych recesją. Zatem proponowanie Montiemu osi Rzym– –Warszawa było nieporozumieniem i później już nie słyszeliśmy ani słowa na ten temat. To był właśnie moment, w którym szczególnie mocno pojawiła się u mnie wątpliwość co do zaplecza intelektualnego premiera.

Natomiast jeżeli chodzi o Niemcy, zdaje się to być obecnie podstawowy priorytet naszej polityki międzynarodowej. Jest tu świadomy wybór strategiczny, z którym osobiście sympatyzuję, chociaż też nie znam wszystkich przesłanek rządu i oczekiwanych konsekwencji. Wiemy na ten temat stanowczo zbyt mało.

A jaki jest potencjał prowadzenia polityki europejskiej poza partią rządzącą?

Obie partie lewicowe głosowałyby prawdopodobnie za przyjęciem euro i głębszą integracją Unii. PiS i formacja Ziobry będą się radykalizować w kierunku antyeuropejskim, snując wizję budowania alternatywy geopolitycznej z Waszyngtonem i Londynem. Zupełnie jednak inny czynnik może ochłodzić pozytywny stosunek Polaków do dalszej integracji europejskiej. W przyszłości może być znacznie mniej środków, które Polska będzie otrzymywała od Unii. To właściwie pewne, niezależnie od propagandy PO w czasie wyborów. Grozi recesja, nastroje w różnych krajach bardzo się popsuły, jest presja na pomaganie krajom zagrożonym, do tego dochodzi problem pomocy dla krajów arabskich. Czy nasz euroentuzjazm przetrwa wysychanie strumienia środków unijnych? Opozycja będzie to eksploatowała...

Nawet jeśli kolejny budżet UE będzie o 10 proc. mniejszy, i tak pozostaniemy największym beneficjentem.

A jeśli to zmniejszenie się strumienia środków europejskich będzie zauważalne, jeśli przełoży się na niższy poziom inwestycji, do których wielu obywateli jest przywiązanych, jako do czegoś gwarantowanego przez naszą obecność w UE? To może wpłynąć na poziom rozczarowania Polaków całym europejskim projektem. I wtedy możemy retrospektywnie uznać, że błędem było nieprzyspieszenie procesu zbliżania Polski do euro, nierozmawianie na ten temat ze społeczeństwem. Czekanie wyłącznie na to, aż się koniunktura w Europie poprawi, to wybór całkowicie bierny. Konieczne jest stworzenie narodowego brain trustu europejskiego i przekładanie wypracowywanych tam diagnoz na język konkretnej polityki. A przede wszystkim ciągła rozmowa ze społeczeństwem. Dotychczasowe doświadczenia są jednak złe. Była znakomita grupa młodych analityków przy premierze, stworzona przez Michała Boniego, ale jak się obserwowało efekty jej pracy, to można powiedzieć, że jedynym politykiem, który korzystał np. z dokumentu „Polska 2030”, był Jarosław Kaczyński. I to wyłącznie do tego, żeby atakować Tuska.

Ostrzeżenie przed dryfem rozwojowym, zawarte w tym opracowaniu, zostało obecnie rozwinięte przez Jerzego Hausnera i jego zespół. Dziś można już powiedzieć, że jako państwo jesteśmy w sytuacji dryfu, nie tylko zresztą w obszarze polityki europejskiej. Nie jesteśmy kierowani jakąś strategiczną wizją, której podporządkowane byłyby działania władz. Nie jest pozbawiona podstaw obawa, że samo przeprowadzenie reformy „67”, czyli podwyższenia wieku emerytalnego, tak zmęczy rząd, że będzie to ostatnia reforma, której się w ogóle podejmie. Byłoby to dramatyczne.

Jerzy Haunser w wywiadzie dla „TP” powiedział, że polska debata publiczna została skanalizowana przez retoryczny spór, czy za dużo, czy za mało suwerenności delegujemy do Unii. A nie ma przekonującej wizji zagospodarowania tego obszaru suwerenności, który nie może być delegowany, bo nikt go nie chce od nas brać.

Polityka u nas często spala się w retoryce. Wolność, suwerenność, ale na jakie suwerenne decyzje chcemy to przełożyć? Jeżeli suwerennością jest możliwość determinowania losów wspólnoty narodowej zgodnie z jej priorytetami, to wspólne zarządzanie potencjałem wielkiej Unii stwarza nam bez porównania większe możliwości, co widać gołym okiem.

Tylko że to działa też w drugą stronę. Sprawność w zarządzaniu własnym państwem powiększa możliwości wpływania na politykę europejską. Także od tego będzie zależała zdolność podjęcia decyzji, czy chcemy się znaleźć w awangardzie europejskiej integracji, w klubie najbardziej ekspansywnych i konkurencyjnych państw, kiedy taka możliwość się otworzy. 

ALEKSANDER SMOLAR jest politologiem i publicystą, prezesem Fundacji im. Stefana Batorego.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 17/2012