Pan Jowialski na straży reform

Prezydent nie ma narzędzi, by państwem rządzić, ale ma narzędzia, by premierowi w rządzeniu państwem przeszkadzać. Pytanie brzmi: czy można chwalić polityka za to, że nie przeszkadza?

04.01.2014

Czyta się kilka minut

Końcówka 2013 r. zdecydowanie należała do Bronisława Komorowskiego. Prezydent przesłał do Trybunału Konstytucyjnego ustawę osłabiającą OFE i wyraził wobec niej dystans, jednak po wcześniejszym podpisaniu, aby nie demolować przygotowanego przez rząd budżetu na rok 2014 i nie rozpoczynać wojny z premierem. Elementem pakietu towarzyszącego podpisaniu ustawy o OFE było udzielenie „Rzeczpospolitej” wywiadu, którego najważniejsze ostrzeżenie – o „słabnięciu dziś w Polsce partii reform” – prezydent powtórzył w telewizyjnym programie Tomasza Lisa. Była wreszcie przedstawiona w noworocznym prezydenckim orędziu propozycja nadania dwóm sztandarowym inwestycjom infrastrukturalnym, autostradom A1 i A2, wciąż nieukończonym, ale mocno pociągniętym do przodu w czasie sześcioletnich rządów Platformy, nazw „Autostrada Wolności” i „Autostrada Solidarności”.

Te decyzje i gesty, koniecznie do rozważenia wspólnie, wpisują się doskonale w model tej prezydentury. Bez nadmiernej politycznej wyrazistości i bez nadmiaru inicjatywy, ale też bez politycznej szkodliwości, co każe traktować Bronisława Komorowskiego jako zdecydowanie najlepszego z prezydentów po roku 1989.

FATUM NAD BELWEDEREM

Zarówno bowiem polska konstytucja, jak też tradycja stosunków pomiędzy prezydentem i rządem po roku 1989 obsadzają głowę państwa w roli „psuja”. Oczywiście pierwszy prezydent III RP, Wojciech Jaruzelski, może być paradoksalnie zapamiętany jako głowa państwa wyjątkowo mało przeszkadzająca w rządzeniu, ale przede wszystkim dlatego, że już w momencie objęcia urzędu utracił on praktycznie całą legitymizację. Była to prezydentura najsłabiej umocowana: niezależnie od jego biografii, Jaruzelskiego wybierało Zgromadzenie Narodowe, a na wszystkich kolejnych prezydentów głosowano w wyborach powszechnych. Od początku nasi prawodawcy nie mogli się zdecydować (albo też nie byli w stanie z wielu powodów rozstrzygnąć), czy w Polsce będziemy mieli system konsekwentnie gabinetowy, czy też konsekwentnie prezydencki.

Prezydentura została w Polsce stworzona dla Jaruzelskiego, a raczej dla reprezentowanego przezeń „obozu postkomunistycznego”, żeby w ryzykownym dla niego okresie ustrojowej zmiany zagwarantować mu minimum poczucia bezpieczeństwa poprzez zrównoważenie pozostałej części władzy wykonawczej, która mogła wpaść w ręce „obozu postsolidarnościowego” (i szybko wpadła). Z kolei uprawnienia prezydenckie Wałęsy (łącznie ze wzmocnieniem legitymizacji prezydentury przez wybory powszechne) zostały dla niego stworzone przez ludzi, którzy byli pewni, że Polacy wybiorą na urząd Tadeusza Mazowieckiego. Później te uprawnienia były przez Wałęsę poszerzane na drodze faktów dokonanych i „falandyzacji” (czyli nadinterpretacji prawa, dokonywanej przez prezydenckiego prawnika Lecha Falandysza).

Wałęsa sądził, że zbuduje w ten sposób system prezydencki, w istocie jednak, po serii konfliktów z wszystkimi siłami politycznymi i wszystkimi premierami usiłującymi rządzić Polską w czasie jego pierwszej i jedynej kadencji, zdołał tylko całkowicie zdemolować macierzysty „postsolidarnościowy” obóz polityczny, aby wreszcie doprowadzić do powstania szerokiej, choć nieformalnej koalicji swoich przeciwników, sięgającej od Unii Wolności po SLD i PSL. W 1995 r. kolejnym prezydentem został silny lider obozu postkomunistycznego Aleksander Kwaśniewski, który – w przeciwieństwie do Wałęsy – sprawował tę funkcję przez pełne dwie kadencje.

Kiedy pisano Konstytucję z 1997 r., w zasadzie wszystkie siły polityczne uważały, że w Polsce powinno nastąpić przesunięcie władzy w stronę systemu gabinetowego. Pozostawał jeden problem: silna polityczna pozycja prezydenta Kwaśniewskiego. Nastąpiło zatem przesunięcie władzy w kierunku premiera, ale nie do końca: tak, aby Kwaśniewski – mający znaczny wpływ na przebieg prac nad Konstytucją – utrzymał minimum narzędzi pozwalających mu zachować polityczną inicjatywę.

W ten sposób „dwugłowa egzekutywa”, „rozszczepiona władza wykonawcza” (na co narzekali Jan Rokita, Leszek Miller i wszyscy politycy rozumiejący przekleństwo słabości władzy wykonawczej w całej tradycji naszej państwowości) stały się trwałą patologią polskiego ustroju, wytworzoną przez sytuację polityczną i utrwaloną w Konstytucji. Prezydentowi RP ustawa zasadnicza i uzus pozostawiły akurat tyle władzy (weto przy ustawach, tym silniejsze, im słabsze były parlamentarne większości wspierające rząd; niejasne konstytucyjne sformułowania dotyczące wpływu na politykę zagraniczną państwa; inicjatywa ustawodawcza, całkowicie jednak zależna od łaski aktualnej większości parlamentarnej...), aby nie mógł państwem rządzić, ale by mógł premierowi w rządzeniu państwem przeszkadzać.

Z tych fatalnych okoliczności jako pierwszy skorzystał Wałęsa, a następnie – w bez porównania bardziej eleganckim stylu – Aleksander Kwaśniewski. Ten drugi najpierw osłabiał rząd Buzka serią celnych i bolesnych wet, a później prowadził z Millerem wojnę na wyniszczenie po wybuchu afery Rywina.

Lech Kaczyński, jako prezydent praktycznie politycznie nieobecny w okresie rządów PiS i swego brata (brak inicjatyw ustawodawczych, nie mówiąc już o wetach, paraliż Rady Bezpieczeństwa Narodowego i praktyczne zaniechanie korzystania z jakichkolwiek formalnych uprawnień prezydentury, zastąpionych przez bezpośrednie lub telefoniczne „konsultacje z bratem”), dopiero w okresie „koabitacji” z premierem Tuskiem próbował wykorzystać cały patologiczny potencjał „dwugłowej egzekutywy” do blokowania rządów politycznego konkurenta swego obozu. Nie potrafiąc jednak korzystać z formalnych uprawnień prezydentury ani nie mając wokół siebie ludzi o kompetencjach porównywalnych do Lecha Falandysza czy Ryszarda Kalisza (w okresie prezydentury Kwaśniewskiego), był dla Tuska raczej uciążliwy niż politycznie niebezpieczny. Prawdziwie niebezpieczny, jako polityczne narzędzie w rękach brata, stał się po swojej tragicznej śmierci w katastrofie smoleńskiej – jako mit.

KTO KOGO

Dopiero na tak zarysowanym tle Bronisław Komorowski jawi się jako anioł. Nie wykorzystał jeszcze, i mam nadzieję, że nie wykorzysta, negatywnego potencjału polskiej prezydentury. Plotki, że spiskował z Grzegorzem Schetyną po wyborach 2011 r., pozostały bez poważniejszych politycznych następstw (nie licząc następstw dla Schetyny...). Tak jak później jego publiczne poparcie dla postawy Jarosława Gowina w sprawie związków partnerskich. Ostatecznie ostrzeżenia prezydenta, że Sejm rozpoczął w tej kwestii spór, z którego nie jest w stanie sensownie wybrnąć, nie okazały się wstępem do rozgrywania przeciwko premierowi „konserwatywnej frakcji PO”, ale naturalnym elementem ostrożnej polityki Komorowskiego, polegającej na adresowaniu się do centrum, które w naszym kraju tradycyjnie już przesunięte jest na prawo.

Jego niechęć do wejścia w konflikt polityczny z premierem potwierdza ostatnia decyzja w sprawie OFE. Nawet ostrożnego Gowina spór wokół otwartych funduszy sprowokował do wyjścia z Platformy, mimo że cała jego wcześniejsza strategia była zorientowana na wyrzucenie go z partii przez Tuska. „Gratkę” taką jak konflikt o OFE wykorzystałby do „przypomnienia o sobie” i osłabienia władzy premiera nie tylko Lech Wałęsa (wobec każdego premiera) czy Lech Kaczyński (wobec każdego premiera niebędącego jego bratem) – wykorzystałby ją też Kwaśniewski.

Komorowski jednak postanowił zachować dystans. Zawetowanie ustawy byłoby wszak wypowiedzeniem wojny premierowi, a prezydent uważa – wbrew modzie panującej wśród wielu znudzonych rządami Tuska dziennikarzy i celebrytów – że potencjał polityczny premiera jeszcze się nie wyczerpał, zatem on sam nie powinien wchodzić do gry niosącej ryzyko zniszczenia macierzystej formacji. Zwłaszcza że stworzoną w ten sposób polityczną pustkę natychmiast wypełniłby Jarosław Kaczyński.

Jak jednak chwalić polityka za to, że nie szkodzi? Otóż można to robić wyłącznie w polemice z tendencją dominującą dzisiaj w polskim życiu publicznym, zgodnie z którą właśnie szkodzenie stało się jedynym kryterium politycznej siły. Właśnie dlatego nie przekonują mnie szyderstwa, że prezydent podpisując ustawę o OFE stał się „notariuszem Tuska”, powtarzane przez ludzi, którzy dawno już zapomnieli o polityce jako dobru wspólnym, narzędziu budowania siły państwa, dobrobytu społeczeństwa i społecznego pokoju. Którzy – bez względu na to, za jakich uważają się antykomunistów czy „konserwatystów” – rozumieją politykę wyłącznie w leninowskim sensie „kto kogo”.

DWA PAŁACE

Ciekawą wiedzę na temat potencjału prezydentury Bronisława Komorowskiego dostarczają przeprowadzone przez CBOS badania społecznego wizerunku głowy państwa z maja 2013 r. Wynika z nich, że Komorowski nie jest nadmiernie lubiany (choć akceptowany jako „mniejsze zło”) wśród młodego polskiego mieszczaństwa (wykształceni, majętni, poniżej 40. roku życia, mieszkańcy wielkich miast...), które, jeśli nawet opuści kiedyś PO, to nie dla PiS-u, ale dla Palikota lub jakiejś szerszej formacji liberalno-lewicowej. Jednocześnie prezydent cieszy się sporą popularnością w obszarach, do których nie tylko Tusk, ale cała Platforma nie mają dostępu. Jego wizerunek i model prezydentury akceptują osoby starsze, biedniejsze, gorzej wykształcone, mieszkające w mniejszych miastach – a zatem wyborcy, którzy ofertę i wizerunek PO odrzucają, chętniej głosując na PiS. Mamy zatem do czynienia z ciekawą komplementarnością oddziaływania Komorowskiego i Tuska, co nie jest zresztą wynikiem jakiejś cynicznej gry PR-owej, ale raczej konsekwencją „natury” prezydenta.

W sporze o polską martyrologię, rozpoczętym dość brutalnym wpisem Radosława Sikorskiego na Twitterze w przeddzień kolejnej rocznicy powstania warszawskiego, Komorowski stanął po stronie kultu powstania. W innej swojej deklaracji „historycznej” powiedział, że Polacy „dwa razy wybili się na niepodległość, w 1918 i 1989 roku”. Obie te daty pokazują raczej zdolność polskich elit do wykorzystania sprzyjającej nam koniunktury geopolitycznej, gdyż faktyczne próby „wybijania się na niepodległość” (powstania w XIX w., powstanie warszawskie, rewolucja pierwszej Solidarności zakończona stanem wojennym i pacyfikacją lat 80.) kończyły się tragicznie. Prezydent o tym wie, jednak konsekwentnie próbuje wysyłać komunikaty do „wolnych Polaków”, przywiązanych do tradycji insurekcyjnej, martyrologicznej, symbolicznej – czyli znów do tej części społeczeństwa, którą PO utraciła, lokując się wyraźnie na „realistycznym” skrzydle polskiej tradycji, ze swoim mocno akceptowanym „zapadnickim” kierunkiem transformacji, z „autostradami i ciepłą wodą w kranach”, z niechęcią Tuska do wszelkich „salonowych” rewolucji i kontrrewolucji.

PREZYDENT NIE WSZYSTKICH POLAKÓW

Czy część Polski utracona przez „wychłodzoną” i „pragmatyczną” Platformę rzeczywiście słucha prezydenta? Po katastrofie smoleńskiej Komorowski przejmował władzę, przestrzegając wszystkich reguł formalnych, jednak nieco niecierpliwie: jeszcze jako p.o. prezydenta, przed potwierdzeniem swej legitymizacji przez powszechne wybory, wycofał z Trybunału Konstytucyjnego i podpisał ustawę o IPN-ie. Pozwoliło to później przedstawiać go jako człowieka, który dokonał czegoś w rodzaju puczu „nazajutrz po smoleńskim zamachu”.

Temu samemu izolowaniu „konserwatywnego prezydenta” od „prawicowej Polski” posłużył powtarzany przez polityków i publicystów „prawicy smoleńskiej” rzekomy cytat „jaki prezydent, taki zamach”. Te słowa miały być przez Komorowskiego wypowiedziane po incydencie na granicy Gruzji i Osetii z listopada 2008 r., kiedy to Lech Kaczyński przyjął niespodziewane zaproszenie prezydenta ­Saakaszwilego i udał się na granicę terytoriów kontrolowanych przez Gruzinów i Rosjan, a następnie w pobliżu kolumny wiozącej obu prezydentów nieznani sprawcy oddali kilka serii z broni maszynowej, prawdopodobnie w powietrze. Jak przypomniała w ogniu jednej z prasowych polemik Dominika Wielowieyska, był to cytat częściowo sfałszowany: Komorowski powiedział wówczas: „jaka wizyta, taki zamach”. W dodatku była to wypowiedź polemiczna, w apogeum kolejnej awantury, kiedy po gruzińskim incydencie politycy PiS i ministrowie Lecha Kaczyńskiego wzywali rząd Tuska nieomalże do zerwania stosunków dyplomatycznych z Rosją i potraktowania prezydenta jak bohatera wojennego (sam Lech Kaczyński powiedział w TVN24, że krytyki pod jego adresem dowodzą, iż w Polsce „istnieje prorosyjskie lobby, którym powinna zająć się ABW”).

Nie o język tu chodzi, ale o realną zdolność prezydenta do zapobiegania lub choćby łagodzenia rozdzierającego Polskę politycznego konfliktu. Faktem jest, że konfliktu wokół krzyża na Krakowskim Przedmieściu nie zdołał zażegnać. Ale nie potrafił tego zrobić także arcybiskup warszawski Kazimierz Nycz. Konflikt „wygasł” po wielu miesiącach, kiedy krzyż na Krakowskim Przedmieściu wykonał już całą niszczącą pracę: z jednej strony PiS zdołało zinstrumentalizować i upartyjnić ten religijny symbol, a z drugiej strony antyklerykalna mobilizacja przełożyła się na wysoki wynik Janusza Palikota w wyborach 2011 r.

Podobnie było z pomysłem prezydenta, aby wszyscy obchodzili wspólnie, ponadpartyjnie, a nawet ponadideologicznie obchody Święta Niepodległości. Już dwa razy Bronisław Komorowski poprowadził swój ekumeniczny pochód pomiędzy pomnikami Piłsudskiego, Dmowskiego, Daszyńskiego i Wyszyńskiego, a jednak parę godzin później setki „patriotów” z „Marszu Niepodległości” demolowały stolicę, przekonane, że powtarzają rytuały z okresu stanu wojennego, tym razem walcząc z „reżimem Tuska”, „kondominium rosyjsko-niemieckim”, „okupantem brukselskim”.

Prezydent odbudował też Radę Bezpieczeństwa Narodowego, do której zaproszenie przyjęła cała prawica poza Kaczyńskim – tyle że prawica poza Kaczyńskim (Ziobro, Kowal itp.) nie posiada żadnej politycznej siły i autorytetu. Zatem Bronisław Komorowski, mimo swojej popularności (także w tradycyjnym elektoracie PiS), nie zapobiega konfliktom, nawet jeśli ma wpływ na pewne ograniczenie ich zasięgu i radykalizmu.

LEPSZY JOWIALSKI

Bodajże Kinga Dunin jako pierwsza nazwała Bronisława Komorowskiego „panem Jowialskim”, wyśmiewając w ten sposób jego język i wizerunek w kampanii prezydenckiej 2010 r. Fredro w swojej komedii tyleż zabawnie, co przerażająco przedstawił polskiego Sarmatę, arbitralnego, nieprecyzyjnego i chaotycznego w języku i zachowaniach, uciekającego w ogólne „kochajmy się” (słynny cytat z Komorowskiego: „jako katolik jestem za życiem, więc dopuszczam in vitro”, który pozwolił uciec przed rozstrzygnięciem, czy w sporze o in vitro rację mają biskupi, czy korzystający z tej metody leczenia bezpłodności bezdzietni rodzice).

Ja jednak chciałbym się odnieść nie do Fredry, ale do eseju Jerzego Stempowskiego „Pan Jowialski i jego spadkobiercy” z 1931 r., będącego nieco tylko zawoalowanym pamfletem na Piłsudskiego. Stempowski także piętnował irracjonalizm, a nawet pewien typ nihilizmu sarmackiego, ale poza rubasznością i „kochajmy się” widział w nim o wiele bardziej niebezpieczny potencjał: przemocy, gwałtowności, skłonności do łamania wszelkich reguł i praw ograniczających arbitralność władzy.

Pan Jowialski ma bowiem w dzisiejszym polskim wydaniu dwa oblicza. Pierwsze, Bronisława Komorowskiego: pana Jowialskiego w dobrym nastroju, rubasznego, przyjaznego, próbującego przekraczać – nawet jeśli nie zawsze skutecznie – granice osłabiającego polskie państwo i społeczeństwo konfliktu. Drugie oblicze pana Jowialskiego to Jarosław Kaczyński, równie irracjonalny i „stojący na straży tradycji”, ale raczej jako satrapa, tłukący porcelanę i wrzeszczący na służbę, a swoich przeciwników nie tylko nazywający, ale faktycznie uważający za „łże-elity” i „obóz narodowej zdrady”.

„Partii reform” Komorowski może nie stworzy. Choć przestrzega przed jej „słabnięciem”, sam nigdy nie był autorem radykalnych reformatorskich wizji. We wszystkich dotychczasowych politycznych formacjach (UW, AWS, PO) takie reformy jednak lojalnie osłaniał – zarówno swoją „jowialnością”, jak też realną skłonnością do politycznego dialogu. Z dwóch panów Jowialskich wolę już Komorowskiego. Tym bardziej że kiedy jego „jowialność” minimalnie łagodzi wpływ furii Kaczyńskiego, otwiera się przestrzeń na realną modernizację kraju.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 02/2014