5 lat temu zmarł Krzysztof Kozłowski

Był z krwi i kości państwowcem. Polskie państwo stanowiło jego najważniejszy ziemski punkt odniesienia. „Tygodnik” był równie ważny, ale dlatego, że przez lata stanowił dla Krzysztofa najlepszą formę tej służby.

01.04.2013

Czyta się kilka minut

 / Fot. Danuta Węgiel
/ Fot. Danuta Węgiel

Budził nasz, zaczynających pracę w piśmie na przełomie lat 80. i 90., najwyższy respekt. Wiedzieliśmy, że Krzysztof Kozłowski był przed 1989 r. oddelegowany w „Tygodniku” do spraw najtrudniejszych – nieomylnie wyczuwał, kiedy należy negocjować, a kiedy twardo powiedzieć „nie” – władzy, cenzurze, służbom.

Nienagannym manierom towarzyszyła siła, serdeczności – duma, anegdocie – powaga. W nim te żywioły stapiały się w niesprzeczną całość. Był ciekawy ludzi (nawet jeśli czasem tracił do nich cierpliwość), stąd pewnie na mocy niepisanego prawa zajmował się redakcyjną młodzieżą, jako przyjaciel i wyrocznia zarazem.

Jeśli „Tygodnik” był dla niego przed 1989 r. zastępczą formą uprawiania polityki w zniewolonym kraju, to tylko w tym sensie słowa „polityka”, które oznacza służbę ojczyźnie. W historii szukał – wbrew sceptykom i ignorantom – nauki. Najpełniejszy wykład polskiej historii i własnej biografii dał w książce „Historia z konsekwencjami” – rozmowie rzece napisanej wspólnie z Michałem Komarem. Znaliśmy te opowieści, dzielił się nimi chętnie, czasem nawet bez okazji – tutaj jednak ułożyły się w spójny przekaz.

Krzysztof opowiadał Komarowi o żywej, nieuśmierzonej pamięci. Pol­skiej pamięci, chciałoby się powiedzieć, lecz coś wzbrania przed takim uogólnieniem. Nie dlatego, że ta pamięć jest niepolska, lecz właśnie dlatego, że jest żywa, pełna pytań podważających powszechne, obiegowe odpowiedzi. Historyczne procesy konfrontował z losami swoimi, rodziny, przyjaciół i wrogów... Ta historia była opowiedziana przeciwko wszelkim schematom. Kończyła się niemal wczoraj, dotykając aktualnych sporów i pytań, lecz zaczynała w okolicach powstania styczniowego. Nieprzypadkowo, bo tam gdzieś kryją się jej gorzkie źródła.

Redaktor „Tygodnika Powszechnego”, uczestnik obrad Okrągłego Stołu, solidarnościowy senator, minister spraw wewnętrznych w rządzie Tadeusza Mazowieckiego, przypominał zawsze, czym w polityce i wszelkiej działalności obywatelskiej jest zdrowy rozsądek. W książce rozmów z Komarem historia PRL-u i pierwsze lata III RP opowiedziane są przez człowieka, który doskonale wie, że polityka jest sztuką skutecznego kompromisu. Zawsze niepewnego, bo wyznaczenie jego granic jest weryfikowane dopiero ex post. W tym sensie każde działanie polityczne, czy to będzie spór z cenzurą, czy weryfikacja esbeków, zakładają element ryzyka, niepewności albo tego, że założonych celów nie uda się w pełni zrealizować. Tak pojęty realizm w ogóle zrezygnować musi z mówienia o pełni. Pyta raczej, co jest możliwe, niż daje się ponieść idealizmom. Oczywiście są zjawiska w historii, które podlegają jednoznacznej ocenie. Krzysztof nie miał co do tego wątpliwości, lecz zastrzegał: „Dużo trudniej jest, gdy chcemy osądzać zjawiska niejednorodne, złożone, trwające przez pokolenia. Myślę tu np. o sądzie nad PRL-em, nad niekończącą się listą przestępstw i zbrodni na różnych etapach tego okresu – a równocześnie nie jestem w stanie ot tak przekreślić losów i wysiłków dwóch pokoleń, mówiąc, że to się właściwie nie liczy, że zasługuje jedynie na pogardę. Ponieważ nasz świat nie jest czarno-biały. Ani świat, ani nasze życie”.

Polityka – prawdziwa polityka – jest więc tu permanentnym eksperymentem, którego granice wyznacza wyczucie moralne i wiara w cel, jaki chce się osiągnąć. A ów werdykt to osąd historii, czyli nas wszystkich, współobywateli, którzy stanowią trybunał. Jak wiadomo, jego wyroki są najczęściej pospieszne, niecierpliwe, czasem dające posłuch demagogom, czasem mściwe po prostu. W „Historii z konsekwencjami” roi się od przykładów i rozważań: tu mogliśmy więcej osiągnąć, tu byliśmy zbyt miękcy, tutaj istniała realna groźba tragedii i... dobrze, że nie sprawdzaliśmy, czy była to groźba realna. Nie chodzi w nich tylko o czystą kalkulację.

Tytuł książki można rozumieć dwojako. Przypadki Tadeusza Kościuszki („Wywołanie wojny w 1794 r. z trzema zaborcami naraz było pomysłem obłędnym. Gdyby formalnie istniejące wtedy jeszcze Królestwo Polskie – przecież z Warszawą, Wilnem i Krakowem – przetrwało parę lat dłużej, inaczej musiałby traktować »kwestię polską« Napoleon, inaczej by wyglądała na kongresie wiedeńskim...”), postać Aleksandra Wielopolskiego, pamięć powstania styczniowego i warszawskiego są bowiem tylko nieodległym tłem dla współczesnych rozważań i wyborów. Dostajemy przeniesioną ponad czasem (i mimo niego) lekcję doświadczenia i poczucia tożsamości. Tak jak nie przeminęła namiętność do babki drożdżowej, którą pożerał panicz Krzysztof w Przybysławicach („grubo posmarowaną masłem”!), tak i kanon przeklętych polskich problemów pozostał kluczem do rozważań o tym, co dobre, a co złe dla współczesnej ojczyzny. Powracająca w opowieściach Krzysztofa kwestia daniny krwi, zbanalizowana i współcześnie lekceważona, zdaje się być podskórnym nurtem jego historycznego wywodu. Również jako element polityki i jej ostateczny – często nieunikniony – wymiar.

Ale w jego rozważaniach krew nie była politycznym towarem. W polemice z Jerzym Giedroyciem i Gustawem Herlingiem-Grudzińskim – którzy uważali, że w stanie wojennym potrzebna jest danina polskiej krwi, bo „bez krwi nie będzie symbolu, nie będzie mitu do przekazania dalszym pokoleniom” – wyczuwa się ton gorzkiej ironii czy wręcz pobłażania, jakby autor wolał przypisać ten koncept przejściowemu szaleństwu, w które skłonni są wpadać – jak widać – nawet najwięksi realiści. Wezwaniu Tadeusza Mazowieckiego nie mógł odmówić. „Takie są nauki wyniesione z domu” – mówi w książce Komara.

Dom, nawet jeśli w swoich wyborach politycznych wychylał się czasem na prawo, był przede wszystkim pozytywistyczny. Jakkolwiek by bohater tłumaczył ową przemienność pokoleń: „po generacji popowstańczej, zachowawczej, pozytywistycznej następuje pokolenie aktywistów, romantyków, demokratów...”, to wciąż do poetyki pozytywistycznej powracał jak do swojego naturalnego języka. Romantyczna wersja historii pozostaje kwestią historycznych rewizji i ważenia racji, lecz pozytywistyczna misja, cywilizacyjne posłannictwo pozostaje dla niego poza wszelką dyskusją. Podobnie jak pojęcie „instynkt państwowy”, „bez którego nie byłoby Polski Niepodległej, a które – niestety – zohydził Bolesław Piasecki w 1956 r.” – jak mówił.

W instynkt państwowy wyposażeni są niemal wszyscy bohaterowie Krzysztofa. Odmienność ich wyborów ideowych (są wśród nich i endecy, i piłsudczycy) okazuje się drugorzędna, bo, jak mówi narrator, „fascynuje mnie, jak wiele było dróg do niepodległości”. Ten zachwyt jest oczywiście nieco polemiczny, bo Kozłowski chce nam ową prawdę uprzytomnić również po to, byśmy nie wierzyli, że istnieje jedynie słuszna wersja biografii w całkiem współczesnej Rzeczypospolitej. Przygląda się losom swoich przyjaciół z lat młodości i rozważa, jak by się potoczyły jego własne losy, gdyby go – jak Ryszarda Bendera – trzymał do chrztu Roman Dmowski, lub: jak potoczyłyby się losy nieprzejednanego wobec komunistów i zagrożonego wyrzuceniem z Gimnazjum im. Nowodworskiego kolegi, któremu w 1946 r. sam przemówił do rozumu, zalecając mniej radykalne środki walki z reżimem. Ten kolega – Andrzej Kurz – u szczytu swej kariery wylądował na stanowisku członka Biura Politycznego KC PZPR.
Niczego nie relatywizował, przypominał jednak, by czcząc biografie niepokalane, nie stać się ślepym na skomplikowane ludzkie losy. „Ja się bardzo dobrze czuję z pytaniami, na które nie znajduję odpowiedzi. A naprawdę boję się ludzi, którzy nigdy nie mają wątpliwości. Uważam, że nie wszystko trzeba wiedzieć, nie wszystko trzeba zrozumieć”.

Pozostaje jeszcze jedna kwestia, jeszcze jeden leitmotiv rozmów z Krzysztofem. Rozmowa zaczyna się od powstania styczniowego... Zostaje tam przytoczony długi fragment „Wiernej rzeki” Stefana Żeromskiego. Powstaniec, który cudem uszedł żywy z bitwy, prosi chłopów o pomoc i tłumaczy: „– Puśćcie mnie wolno, bo przecież ja za waszą swobodę i za wasze dobro się biłem, i takie mam na sobie rany”. Oczywiście oddają go w ręce Moskali. Jest też opowieść o ojcu odznaczonym Virtuti Militari, który nie zdążył do Piłsudskiego na Oleandry, „więc przyszło mu maszerować śladami Kompanii Kadrowej przez Miechów, Jędrzejów, aż do Kielc. I dramat! Bo miast okrzyków niepodległościowego entuzjazmu, słyszał trzask zamykanych okiennic”. Są obszerne fragmenty poświęcone straszliwej demoralizacji społeczeństwa podczas II wojny światowej.

Jest wreszcie wygłoszony na zebraniu redakcji i współpracowników „Tygodnika Powszechnego” w 1975 r. referat. Czasy były niby mniej dramatyczne, ale jakże dramatyczna jest zawarta w nim diagnoza społeczna: „Defensywa w okresie stalinowskim polegała na rozpaczliwej obronie przed narastającym totalitaryzmem. Była to obrona w oparciu o znane i cenione przez społeczeństwo tradycyjne wzorce, hasła, wartości. Obrona na obecnym etapie to obrona tego, co w ludziach pozostało niezapomniane, niezdemoralizowane, i niewypaczone. Totalizm daje w efekcie miazgę społeczną. Żyjemy wśród ludzi, którzy są stale i z wszystkiego niezadowoleni, którzy źle się czują w rodzinie, w szkole, w zakładzie pracy i poza pracą, w Kościele, w kraju. (...) Pojawił się znów stary, podstawowy problem tożsamości narodowej, naturalnego związku obywateli z krajem”.
I jeszcze intrygujący, bo nietypowy zapis uczestnika obrad Okrągłego Stołu: „wbrew temu, co się dzisiaj może wydawać, Okrągły Stół nie budził wielkiego entuzjazmu społecznego. Owszem, klaskano, ściskano nam dłonie, staliśmy się postaciami telewizyjnymi, ale miałem gorzkie wrażenie – i mam do dzisiaj – że w gruncie rzeczy byliśmy osamotnieni”. A wcześniej prawie nic nie ma o pierwszej Solidarności.

Państwowa misja i społeczne (bo przecież nie prywatne) osamotnienie – w taki ciąg układa się opowieść Krzysztofa. Słodkie i gorzkie. Niesprzeczne doświadczenia, jak się okazuje. I żadnych skarg, żalów, żółci – satysfakcja z niepodległości jest największą zapłatą.

Tylko czasem – jak w życiu – słychać w wywodzie Krzysztofa nutę zniecierpliwienia, że Okrągły Stół, Konstytucję, czyszczenie szamba w przejmowanym przez rząd Mazowieckiego MSW trzeba tłumaczyć przed tym polskim małodusznym trybunałem. Najczęściej bronił przed nim innych, nie siebie. Ale myślę, że nieraz musiał gryźć się w język, by nie odpowiedzieć słowami ostatniej zwrotki „Pierwszej Brygady”: „Nie chcemy już u was uznania...”.

W tekście wykorzystałem swoją recenzję z książki „Historia z konsekwencjami”, opublikowaną w „Tygodniku Powszechnym” w 2009 r.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Redaktor naczelny „Tygodnika Powszechnego”, dziennikarz, publicysta, autor wywiadów, kierownik działu Kultura. W „Tygodniku” od 1988 r., Współtwórca telewizyjnych cykli wywiadów „Rozmowy na koniec wieku”, „Rozmowy na nowy wiek” i „Rozmowy na czasie” (TVP).… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 14/2013