Nauki aspołeczne

Brutalne, ale prawdziwe: profesorowie nauk społecznych porównują się z kolegami, którzy przeszli do biznesu czy polityki. Chcą utrzymać porównywalny z nimi styl życia i konsumpcji, więc pracują na drugi, trzeci, albo i czwarty etat.

31.12.2012

Czyta się kilka minut

Proponuję Czytelnikom „Tygodnika” wycieczkę do najbliższej publicznej uczelni i odwiedziny instytutu socjologii, politologii, psychologii albo stosowanych nauk społecznych. Postarajcie się, drodzy Państwo, zapukać do drzwi gabinetu któregoś z wykładowców. W większości przypadków odpowie Wam głucha cisza. Nie odbywają się tam na co dzień konsultacje ze studentami i doktorantami, nie są planowane nowatorskie badania, utytułowani naukowcy nie przygotowują ekspertyz czy raportów z badań. Wpadają raz-dwa razy w tygodniu, by poprowadzić wykład, posiedzą dwie godzinki na dyżurze, po czym ulatniają się ku lepiej płatnej pracy na konkurencyjnej uczelni albo w biznesie. A przecież to Wy zatrudniacie ich pełnoetatowo – jako dydaktyków i naukowców.

Dla porównania spróbujcie odwiedzić prywatny instytut badań rynkowych, gdzie absolwenci tych samych studiów prowadzą badania etnograficzne i socjologiczne dotyczące sprzedaży szczoteczek do zębów czy nowego logo producenta rajstop. W godzinach pracy i często po godzinach zastaniecie tu komplet zatrudnionych socjologów i etnografów, choć tematyka badań wydaje się przecież mało porywająca i o wiele mniej doniosła.

Na koniec – przy okazji wyjazdu zagranicznego – wpadnijcie na wydział socjologii czy psychologii dowolnej uczelni brytyjskiej bądź niemieckiej. Tu również zastaniecie wszystkich przy biurkach, a jeśli kogoś nie ma, to na pewno prowadzi właśnie wykład bądź badania terenowe.

Dlaczego polski podatnik nie potrafi wymusić od socjologa akademickiego choćby części tego, co udaje się akcjonariuszowi wymóc na socjologu zatrudnionym w instytucie badań rynkowych, albo podatnikowi niemieckiemu na pracowniku tamtejszej uczelni?


„Drugi etat pozwala socjologowi nie tylko podreperować wątły budżet domowy, lecz również podwyższa jakość pracy akademickiej w jednostce macierzystej” – taki jest sens tekstu prof. Ireneusza Krzemińskiego „Ile etatów dla profesora?” („TP” nr 51/2012). Teza to zdumiewająca i, jak sądzę, odległa od praktyki polskiej wieloetatowości.

Zatrudniony pełnoetatowo profesor zobowiązuje się do pracy dydaktycznej i naukowo-badawczej w macierzystej uczelni. Jak wygląda sytuacja, w której konkurencyjna uczelnia zwraca się do niego z propozycją drugiego etatu? W większości przypadków taki wykładowca zostaje zaproszony do prowadzenia wykładu identycznego z tym, jaki prowadzi w macierzystej jednostce. To rodzi konflikt interesów, albowiem uczelnie konkurują ze sobą o studentów – zatem pracownik taki obniża szanse macierzystej uczelni na rynku usług akademickich. Do tego dochodzi kwestia podwójnej sprzedaży tego samego produktu. Znaczna część wynagrodzenia polskiego profesora to wynagrodzenie z tytułu korzystania z praw autorskich – treści wykładów i konspekty są odpłatnie przekazywane macierzystej uczelni, dzięki czemu praca profesora jest częściowo zwolniona z podatku. Sprzedawanie dwóm instytucjom tego samego, choćby najlepszego konspektu wykładu, to działanie prawnie co najmniej wątpliwe.

Gdy zaproponowano mi swego czasu równoległą pracę w konkurencyjnej jednostce badawczej, przedstawiono mi również inne wymogi – dotyczące wyników moich prac naukowych oraz przekazania części uprawnień drugiej jednostce. Standardem w pracy na „drugim etacie” jest afiliowanie części swoich publikacji na drugiej uczelni. Często prowadzi to do sytuacji, w której profesorowie realizują granty i projekty badawcze na macierzystym państwowym uniwersytecie, ale już wyniki tych grantów publikują z afiliacją uczelni konkurencyjnej. Innymi słowy: państwowe uczelnie wkładają wielki wysiłek w pozyskiwanie i obsługę grantów, a prywatne uczelnie odcinają od tego kupony – wypłacając profesorowi comiesięczną pensję. Kwestia afiliowania publikacji stała się w ostatnich latach niezwykle istotna, gdyż to od liczby prestiżowych publikacji z afiliacją danej jednostki zależą środki na badania statutowe, które dana jednostka otrzymuje od państwa, a ostatnio również status tzw. naukowego ośrodka wiodącego (KNOW).

Do tego wszystkiego dochodzi zapaść małych uczelni. W radach naukowych prowincjonalnych instytutów czy wydziałów zasiadają niemal wyłącznie profesorowie dojeżdżający na kilka dni w miesiącu. Czy w ten sposób można zbudować silne uczelnie, które rozbudziłyby gospodarkę i kulturę małych miast? O tym, jak czują się studenci tych uczelni, można wywnioskować z pełnych żalu komentarzy na forach internetowych. Na co dzień nie mogą oni wpaść do wykładowcy, by podyskutować przy herbacie o swoich wątpliwościach – a bardzo zdolni nieraz doktoranci pozbawieni są stałego kontaktu ze swoimi aspołecznymi mentorami, którzy nie dążą do budowania silnych zespołów naukowych w prowincjonalnych uczelniach. Pomimo pięknych budynków – wybudowanych dzięki europejskim środkom infrastrukturalnym – poziom akademicki na małych uczelniach jest nadal mizerny. Dzieje się tak głównie dzięki „dwuetatowemu” podejściu profesorów, którzy nie są w stanie zrezygnować z prestiżu warszawskiej uczelni dla niedużego ośrodka akademickiego. Szansa na polski Cambridge, Heidelberg czy Ann Arbor jest więc zaprzepaszczona.


O kryzysie polskich nauk społecznych napisano już bardzo wiele – i nie miejsce tu na zajmowanie się tą kwestią. Warto jednak dodać, że wśród nielicznych polskich psychologów, etnografów czy socjologów, którzy są cytowani w światowej literaturze z dziedziny nauk społecznych, znajdziemy zdecydowanie więcej „jednoetatowców”, silnie związanych ze swoją macierzystą instytucją i nietrwoniących czasu na wszelkiego rodzaju chałtury. Tylko taki model pracy pozwala tworzyć dorobek uznany międzynarodowo. „Dwuetatowcy” to głównie gwiazdy lokalnej sceny naukowej i krajowych periodyków – gdzie brak wymagających recenzji i poważnej naukowej rywalizacji, obecnej w anglojęzycznych pismach z tzw. listy filadelfijskiej (pisał o tym swego czasu na łamach „TP” prof. Marek Kosmulski). Wśród osób obecnych na łamach najważniejszych światowych czasopism z dziedziny nauk społecznych znajdziemy więc głównie „jednoetatowców”, choć stanowią oni zdecydowaną mniejszość w populacji polskich socjologów czy psychologów.

Pracując na uczelniach w USA i Niemczech nie spotkałem nikogo, kto łączyłby pracę na państwowym uniwersytecie z wykładami u konkurencji albo etatem w branży badań komercyjnych. U nas jest to notoryczne. Jedyny znany mi zachodnioeuropejski psycholog łączący pracę na państwowej uczelni z etatowymi usługami dla biznesu świadomie zrzekł się połowy etatu na uczelni – twierdząc, że uczciwość nie pozwala mu udawać, że dzień ma 48 godzin.


Przyczyny dwuetatowości naukowców są dla psychologa społecznego oczywiste. Po 1989 r. wielu absolwentów nauk społecznych zdecydowało się opuścić świat akademicki – to oni zbudowali najważniejsze instytuty badań rynkowych, agencje reklamy czy firmy consultingowe. Patrząc na naszych świetnie zarabiających kolegów, doznajemy dotkliwego poczucia relatywnej deprywacji: wydaje nam się, że jesteśmy znacznie biedniejsi, niż w rzeczywistości jesteśmy. Polscy profesorowie z nauk społecznych porównują się z kolegami, którzy przeszli do biznesu czy polityki, starając się utrzymać porównywalny z nimi styl życia i konsumpcji. Stąd potrzeba drugiego, trzeciego albo i czwartego etatu – który pozwoli osiągnąć wielokrotność średniej pensji krajowej. Dla amerykańskiego profesora jest oczywiste, że konsumpcją nie dorówna finansiście z Wall Street ani nawet politykowi. Jest częścią klasy średniej, ale nie klasy wyższej. Polski profesor nauk społecznych aspiruje do tej drugiej. Amerykański doktorant niemal zawsze wynajmuje mieszkanie wespół z kolegami – choć jego polski rówieśnik weźmie dziesiątki chałtur, by tylko pochwalić się własnym mieszkaniem kupionym na kredyt. Obecnie – dzięki rozlicznym stypendiom i grantom – sytuacja doktorantów uległa jednak poprawie. Pensje profesorów są też znacznie wyższe niż w latach 90., choć oczywiście – jak zauważył prof. Krzemiński – daleko nam do standardów europejskich czy amerykańskich. Dlatego też uczelnie i ich ciała kolegialne (choćby Senat UW) mają coraz większe prawo wymagać od swoich pracowników lojalności zawodowej.

Polskiej nauce potrzebny jest dziś kontrakt społeczny – taki pakt dla nauki, na wzór paktu dla kultury. Podwyżki pensji powinny pojawić się w nim dopiero wtedy, gdy naukowcy zrezygnują z chałtur. Związani z jedną, macierzystą uczelnią, powinniśmy być rozliczani z jakości efektów naszej pracy i lojalności wobec zatrudniającej nas instytucji. Tylko wtedy mamy prawo żądać godziwego wynagrodzenia. Wlewanie do dziurawego dzbana nie ma sensu – może co najwyżej zwiększyć frustrację podatników. 


Dr MICHAŁ BILEWICZ jest psychologiem społecznym i socjologiem, kierownikiem Centrum Badań nad Uprzedzeniami UW. Wcześniej stypendysta Fulbrighta w New School for Social Research oraz post-doc na Uniwersytecie w Jenie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 01/2013