Nareszcie!

Najbardziej wyczekana książka w historii literatury polskiej. I zarazem dzieło olśniewające, którego wartość zasadza się nie na języku mówionym, lecz na jedynym i niepowtarzalnym języku białoszewskim.

23.01.2012

Czyta się kilka minut

Nareszcie... – bo jest to najpewniej najbardziej wyczekana książka w całej historii literatury polskiej. Owszem, czekało się w przeszłości na różne rzeczy, zarówno konkretne, jak i te znacznie mniej wyraźne. Od na przykład październikowego numeru „Twórczości” z roku 1966 rozpoczęło się zatem wielkie wyczekiwanie „Miazgi” Jerzego Andrzejewskiego. Jeśli zaś idzie o spodziewania mgliste, to jeszcze na początku lat 90. słychać było wołania o wielką epicką powieść naszych czasów. Jasne, czeka się również na następne tomy dobrych pisarzy. Zważywszy jednak i na rangę autora, i na dekady, które upłynęły od pojawienia się pierwszych wieści o tym, że Białoszewski pisze diariusz – właśnie ukazującemu się teraz „Tajnemu dziennikowi” należy przyznać pierwszeństwo; spokojnie, acz zdecydowanie.

Było na co czekać

W drugiej połowie lat 70. Białoszewski sporadycznie czytał fragmenty swojego dziennika, lecz tylko na spotkaniach nieoficjalnych, dla wybranych słuchaczy. Nie sądzę, by autor zmuszał ich do deklaracji milczenia, tak że o powstawaniu diariusza wiedziało coraz więcej osób. Już w latach 90. Anna i Tadeusz Sobolewscy, którym Białoszewski przekazał prawa autorskie do tego dzieła, zaczęli mówić o nim publicznie i ciut więcej. Co zresztą ciekawe, w kolejnych wypowiedziach Sobolewski modyfikował swoje sądy, wprost zresztą przyznając się do zmiany zapatrywań w tej kwestii. W dużym skrócie: od wątpliwości do pełnego przekonania.

W 1997 r. w „Gazecie Wyborczej” po raz pierwszy ogłoszone zostały fragmenty dziennika. Inne wyimki pojawiały się w następnych latach (aż do roku 2009) w różnych periodykach, najwięcej tych publikacji było w „Odrze”. W sumie ukazało się szesnaście niedługich urywków (w tym jeden w internecie). No i już trochę dokładniej – ale jakie to „trochę”! – było wiadomo, o jakie dzieło chodzi. Pro domo sua dorzucę jeszcze, że namówiłem przyjaciół z wrocławskiej polonistyki do przygotowania zbiorówki na temat Mironowego diariusza, wyłącznie na podstawie drukowanych fragmentów („Białoszewski przed dziennikiem”, red. W. Browarny i A. Poprawa, Universitas, Kraków 2010).

Premierę całości „Tajnego dziennika” zapowiedziano na rok 2010, ale i w roku następnym nie ujrzał on światła dziennego. Podobno ktoś z wydawnictwa uznał, że limit wydarzeń na rok bieżący został już wyczerpany... Nie wiem, może to tylko złośliwa plotka. W każdym razie, po dubeltowym poślizgu, potężny tom, liczący dziewięćset stron z okładem, trafia wreszcie do księgarń.

Było na co czekać, i to jak bardzo!

Pierwszy dziennikowy zapis pochodzi z 20 listopada 1975 r., ostatni z 22 kwietnia 1983. Potem są jeszcze „Listy do Eumenid”, czyli adresowane do Marii Janion, Marii Żmigrodzkiej i Małgorzaty Baranowskiej zapisy wielogatunkowe: epistolarne, diarystyczne oraz poetyckie, pochodzące z okresu 16 lutego – 28 maja 1983. W nocy z 17 na 18 czerwca Białoszewski zmarł.

Mity z mówienia

Autor podzielił dziennik na trzy części: „Dokładane treści”, „Nadawanie” i „Pogorszenie”. Niestety, dużej partii dzieła brakuje, nie ma zapisów z czasu między 30 grudnia 1980 a 17 maja 1982 r. Jak informuje Marianna Sokołowska, Leszek Soliński posiadał cztery zeszyty z autografem „Tajnego dziennika”, których nie odszukano. Nie zostały ani przepisane na maszynie, ani nagrane. Edytorka przypuszcza najgorsze, to znaczy zniszczenie tych zeszytów.

Może jednak te rękopisy jeszcze się gdzieś odnajdą? Lub chociaż parę kartek z tego prawie półtora roku? Cóż, ten ubytek sprawia, że już na początku sytuacja staje się cokolwiek mityczna, „Tajny dziennik” zajmuje bowiem miejsce pośród wielkich dzieł niepełnych, fragmentarycznych, częściowo zaginionych. Skoro jednak nawet dzień urodzenia Białoszewskiego nie tyle skrywa się gdzieś w pomroce dziejów, ile ustalony został przez samego autora za pomocą obliczeń, wywiadu środowiskowego i krytycznej analizy podań... Źródła informują zazwyczaj, że był to 30 czerwca roku 1922. Taką datę podali ojciec i stryj Mirona, którzy – po jakimś czasie – wybrali się do urzędu, iżby zapisać nowo narodzonego. Drugiego imienia też zresztą nie pamiętali. Kiedy wrócili do domu,

Baby im przypomniały, że ksiądz mnie ochrzcił Miron Bogdan, a urodziłem się ostatniego lipca, w niedzielę. No, ale już trudno, tak musi zostać, jak podali. Kiedy miałem kilkanaście lat, przez dziecięcą manię czy z letniskowych nudów zacząłem obliczać daty w tył i nie zgodziła się w 1922 roku niedziela z ostatnim lipca. Pytam mamy

– ostatniego lipca?

– tak, bo przyniosłeś sobie Ignacego, ale nie chcieliśmy Ignacego, bo powiedział ktoś, że się mówi »głupi Ignac«

– ale, mamo, 31 lipca w 1922 roku nie wypadał w niedzielę

– tyś się urodził w niedzielę, w upał, była za pięć jedenasta w południe, ludzie szli do kościoła na sumę.

Stwierdziłem, że mogli zasugerować się Ignacym, który przypadał nazajutrz, a na pewno nie mogli pomylić niedzieli. I uznałem za datę swojego urodzenia 30 lipca.

Już ten fragment, jeśli go tylko z należytą uwagą przeczytać, daje niezłe pojęcie o walorach tego pisania. Tak więc niezwykła anegdotyczność (ze znakomitym pisarskim wyczuciem humoru), biorąca się zresztą z codzienności: ojciec, który nie pamięta o bardzo przecież niedawnych szczegółach przyjścia na świat jedynaka. Po drugie, zaskakująco precyzyjna relacja matki, dotycząca przecież momentu porodu. Czy można wtedy zauważyć, że jest dokładnie pięć przed jedenastą (i to w południe!), a ludzie za oknem zmierzają na konkretną mszę? Zapewne opowieść pani Kazimiery Białoszewskiej wzięła się z rodzinnych i sąsiedzkich gadań, tak jak i twórczość syna. „Powiedział ktoś, że się mówi”. Zgoda, ryzykuję tu spore uproszczenie (bo przecież pisanie Białoszewskiego brało się także z innych inspiracji, w tym wysokokulturowych), niemniej dziennik po raz kolejny każe się nad tą mówionością zatrzymać, potwierdzając jej wagę niekiedy również w sposób nader zaskakujący.

Podczas któregoś ze spotkań z Ludwikiem Heringiem i Ludmiłą Murawską w roku 1977 Białoszewskiego zastanowiło, że doświadczenia z warszawskiej młodości, przedwojennej, wojennej i późniejszej, ciągle jeszcze mają dla niego tak duże znaczenie. Hering stwierdza, że spowodowane jest to dojrzewaniem i pochodzeniem stamtąd języka (spełniającego rolę pierwszorzędną). Lu. przeciwstawia język życia literaturze, i Białoszewski tę hierarchię przejmuje: „Raz siedzę w pociągu do Otwocka, siedzą różne, otwierają gazety, książki, czytają, nie patrzą na siebie. I w tej jednej chwili doceniłem starą Orczyńską [przedwojenną sąsiadkę Białoszewskich na Lesznie], która wynosiła ławkę na korytarz, żeby patrzeć, komentować po swojemu. Jaka twórcza przy tych inteligentkach tamta baba”.

Taki aksjologiczny kontrast budzi dziś opór; dlatego zapewne, że owo „po swojemu” potwornie się tymczasem zestandaryzowało.

I inni, w tym zwierzęta

Powszechnie wiadomo, kim był dla autora wspomniany przed chwilą interlokutor, Hering. Zaskakuje przecież, a nawet niepokoi, że ta mentorska relacja istniała jeszcze w drugiej połowie lat 70. Białoszewski był wtedy, jako autor wcale sporej liczby książek wybitnych, pisarzem już spełnionym, cieszył się również istotnym uznaniem. Jak zresztą sam Hering komuś klaruje, autor „Obrotów rzeczy” (już) doczekał się tego, czego wielu twórców nie ma jeszcze długo po śmierci. Tymczasem Białoszewski ciągle jeszcze nie tyle liczył się z opinią Heringa, ile wręcz się go bał. Krytyka z jego strony groziła pisarskimi blokadami i zapaściami zdrowotnymi. W roku 1977, w trakcie spotkania bliskich znajomych, nagle „Ludwik zaczyna napadać na »Donosy«, że ich nienawidzi, że obrzydliwe, że łatwiocha. Na to Kirchner, że przecież w oryginale jest oprócz dialogu i od autora, i że to zmienia w ogóle sprawę. Ludwik zaczyna odkręcać całe napadanie i jej potakuje. Patrzę na niego z niepewnością, ze zdziwieniem”.

Dodać warto i przystoi, że tenże Ludwik wskazywał na literackie, nie dokumentalne czytanie dzieł Białoszewskiego. Po ukazaniu się „Szumów, zlepów, ciągów” radzi autorowi, żeby wyjaśnił w wywiadzie, jak nie należy tej prozy czytać. Co więcej, jak odnotowuje pisarz, „częściowo ułożyliśmy tekst wypowiedzi”. Miałaby to być tedy wspólna propozycja autointerpretacyjna... Nie przeżywał chyba Białoszewski szczególnych przykrości, zapisując wyrażone przy innej okazji stanowisko Jadwigi: „Ja mam w dupie Ludwika”. Nie żeby dziennik miał pełnić funkcję kompensacyjną, niemniej wcale często dokumentuje pisarz krytyczne opinie na temat jego twórczości: a to proza słabsza od wierszy, a to za dużo publikuje.

Dopiero teraz, w „Tajnym dzienniku”, okazuje się, ile istnieniowego trudu wymagały od Białoszewskiego relacje z innymi. Zgoda, nie wszystkie wspomnienia o nim były afirmatywne, nie sposób jednak znaleźć takiej przyjaźni ani ważniejszej znajomości, które obyłyby się bez napięć. I nawet jeśli to wszystko zostało na kartach diariusza literacko zdystansowane, to właśnie w takim międzyludzkim żył Białoszewski. Ten samotnik traktował innych bardzo, bardzo serio. Ale pojawia się paradoksalna zasada: im bliżej, tym dalej – im intensywniej, tym więcej problemów. Dlatego też ekstatyczny uczestnik życia mógł być antropologiem. Widzi na przykład przygotowania przedświąteczne, które go przynajmniej co nieco dziwią i drażnią.

Jedni za drugimi, słychać, trzepią dywany. Boże Narodzenie. Muszą? Gdyby tak nie małpowali siebie tysiącami, toby nie było śladów kultur, które nas tak zajmują. Dogrzebujemy się właśnie tych trzepaczy. Małpowanie miliardami, to są te wielkie cywilizacje, loty do gwiazd.

Stare kultury obrosłe śpiewami, obrazami, żywe i uprawiane, mają w sobie zawsze dużo zabździałości.

Postrzega więc Białoszewski siebie i nas holistycznie, jako uczestniczących w czymś jednym. W innym miejscu widziany w telewizji jakiś sowiecki zjazd umieszcza pisarz w perspektywie kosmicznej. Dla ewentualnych przybyszów także ten zjazd odbywa się wewnątrz ziemskiej rodziny, nie da rady się wyprzeć. „A co zrobić ze wspólnotą z Hitlerem?”. Paralela komunizmu i faszyzmu nie była w 1976 r. mniemaniem powszechnym. Bywał więc pisarz, przy okazji, nowatorskim politologiem, aczkolwiek również zjawiska z tej dziedziny opisywał ze swojego punktu widzenia. Potrafił więc w marcu 1976 pójść na głosowanie i zauważyć, że urna jest „podobniejsza z kanciastości i drewnianości do arki przymierza”. Potrafił w stanie wojennym kłócić się z Sobolewskim o zaangażowanie w opozycję. Ale też, innym razem (myląc zresztą okres pomarcowy z rokiem 1964), przypomniał, że nie podpisał kontrprotestu w sprawie Listu 34. Wiedzieć warto, że jest jednym z nielicznych pisarzy, których nazwisko nie figuruje wśród setek publikowanych wtedy w prasie podpisów.

Brakuje wprawdzie fragmentu dziennika z czasów pierwszej Solidarności i stanu wojennego, ale można chyba pokusić się o pewne uogólnienie. Otóż zapisał kiedyś Białoszewski przekonanie, w myśl którego niemożliwe są w Polsce większe zmiany polityczne bez rozlewu krwi. Stąd pewnie jego polityczna wstrzemięźliwość, co piszę bez ironii: chodzi wszak o autora „Pamiętnika z powstania warszawskiego”. I, oczywiście, nie wyłącznie o to, że Białoszewski przeżył powstanie, lecz o to, jakie egzystencjalne i antropologiczne wnioski z tamtego czasu wysnuł.

Powtórzę: jako ludzie, uczestniczymy w czymś jednym – społecznym, ale i przyrodniczym. Sporo w dzienniku zabawnych i znakomitych literacko opisów interakcji ze zwierzętami. Białoszewski uważnie i wręcz empatycznie obserwuje. Z braku miejsca tylko jeden cytat: „Sypanie proszku przeciw mrówkom jest o wiele lepsze niż walka z nimi wręcz”.

Arcydzieło

Tom jest dopełnieniem pisarstwa Białoszewskiego. Mironolodzy niejednokrotnie opisywali diarystyczny właśnie charakter jego wierszy i próz. Z „Tajnym dziennikiem” łączy je więc wiele podobieństw. Istotna odmienność polega na niedomknięciu, na narracyjnej ciągłości. Pojedyncze teksty i zbiory zostały przez autora zamknięte, tu zaś zapisów ciągle mogło przybywać. Zgoda, żaden diarysta nie wie, kiedy skończy pisać dziennik, Białoszewski jednakże (u)kształtował narratora otwartego, zmieniającego się w zależności od pisarskich potrzeb. Diarysta staje się więc niekiedy pamiętnikarzem, twórcą małych form prozatorskich, dramaturgiem, sporadycznie zbliża się do zapisów przypominających wiersz.

I jest to dzieło olśniewające. Bardzo dobrze się więc stało, że Sokołowska nie tylko opatrzyła tekst ponad tysiącem przypisów, ale i przypilnowała, aby zostawić w druku osobliwości języka Białoszewskiego, w tym jego interpunkcji. Autor starał się jak najwięcej zachować z języka mówionego, nie dla celów dokumentacyjnych, rzecz jasna. Ten rejestr polszczyzny był tworzywem – czy lepiej: składnikiem literackim, i cała wartość pism autora zasadza się nie na języku mówionym, lecz na języku białoszewskim.

Sokołowska stosowanie przez pisarza znaków przestankowych określa mianem swoistych didaskaliów. Doprawdy, warto wejść w ten dramat.

Mironowi ludzie

Wraz z „Tajnym dziennikiem” ukazuje się książka o Białoszewskim Tadeusza Sobolewskiego, autora wręcz predestynowanego do pisania o twórcy „Oho”. Zarazem jednak te szczególne względy, jak można przypuszczać, były niemałym utrudnieniem. Sobolewski, jako zafascynowany „Pamiętnikiem z powstania warszawskiego” student polonistyki, wybrał się do pisarza w roku 1970, i tak już zostało. To kolokwialne podsumowanie skrywa cały skomplikowany – a może i nie do rozplątania? – ciąg zdarzeń międzyludzkich, pisarskich, egzystencjalnych, codziennych, zasadniczych, edytorskich... O tym wszystkim traktuje, to wszystko zawiera „Człowiek Miron”. Tytuł został wzięty z „Mironczarni”. Jak bowiem dotrzeć do Mirona? Jak łączyć lub rozdzielać postać i tekst? Który Miron? A może też: ilu Mironów?

Sobolewski ewentualną monografię Białoszewskiego uznaje za zadanie karkołomne. Owszem, monografia poszczególnego problemu jest zadaniem poważnym i wykonalnym (o czym zresztą świadczy mironologiczna bibliografia przedmiotowa), ale napisać o „całym” Mironie, a zwłaszcza w sytuacji, gdy się jest świadkiem, uczestnikiem i bohaterem literackim? Nie wykluczam przecież, że zabierając się do „Człowieka Mirona”, Sobolewski, tak po cichu, zamachnął się na wszystko. I pochwycił mnóstwo.

Dla jak największych profitów poznawczych autor (pod pewnymi względami podobnie jak jego bohater w „Tajnym dzienniku”) posłużył się kilkoma gatunkami pisarskimi i badawczymi zarazem. Jest to więc pamiętnik, biograficzny reportaż przeplatany cytatami wypowiedzi innych, interpretacja literatury (w kontekstach filozoficznych i religijnych). W ostatnim rozdziale włączył autor fragmenty swojego dziennika z lat 1981-83. No i „Człowiek Miron” staje się również medytacją: od Mirona przez „ja” piszące – aż do wszystkich dzisiejszych czytelników Białoszewskiego. To jest podkreślane: autor istnieje dziś w tekście, przez tekst.

Cytuje Sobolewski również rzeczy Białoszewskiego dotąd niepublikowane. Znów jest więc na co czekać. 

Miron Białoszewski, „Tajny dziennik”, Znak, Kraków 2012.

Tadeusz Sobolewski, „Człowiek Miron”, Znak, Kraków 2012.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 05/2012