Największa przygoda w dziejach

„Myślę, że lecimy na Księżyc dlatego, że w ludzkiej naturze leży stawianie czoła wyzwaniom – powiedział kiedyś. – Musimy robić takie rzeczy, tak jak łosoś musi płynąć pod prąd”.

28.08.2012

Czyta się kilka minut

Pomniki ludzkiej potęgi, pomysłowości i wytrwałości same są komicznie nietrwałe. Wieża Eiffla? Za dwa-trzy stulecia doszczętnie zje ją rdza. Wielki Mur? Gdyby nie pieniądze milionów turystów, dawno zostałby rozebrany na cegły. Piramidy? Przetrwały cztery tysiąclecia, ale wiatr, woda i kwaśne deszcze mogą je zmielić w drobny, pustynny piasek, zanim upłyną kolejne millenia.

Ale jeden pomnik, jeden ślad, jaki na Wszechświecie odbił człowiek, przetrwa kolejnych dziesięć, dwadzieścia czy sto tysięcy lat. Ślad buta rozmiaru czterdzieści trzy. Odbity w księżycowym pyle, w miejscu pozbawionym wiatru, deszczu czy jakiegokolwiek wpływu człowieka, pozostanie niezmieniony. Wieczny.

Człowiek, który ten ślad pozostawił, Neil Armstrong, zmarł w ubiegłą sobotę, 25 sierpnia. W takich chwilach łatwo popaść w banał, pisząc marną hagiografię, pisząc o drodze, którą prosty chłopak z Ohio pokonał w drodze na Srebrny Glob, pisząc o roli, jaką w ludzkim losie odgrywa przypadek. Ale prawda jest taka, że w historii Neila Armstronga nie było przypadkowości. Była determinacja, ciężka praca, było nieludzkie opanowanie i cierpliwość. To nie historia o przypadkowym bohaterze. To historia o człowieku, który znał doskonale swoje miejsce w historii, który zdawał sobie sprawę z wagi swojego osiągnięcia – ale który oparł się pokusie żerowania na własnym sukcesie, który u szczytu wycofał się, by nie rozmieniać na drobne własnej legendy.

„THE RIGHT STUFF”

Nazywali go „Lodowym Dowódcą”. Trzy razy otarł się o śmierć, trzy razy wyszedł z tarapatów dzięki krwi wyjątkowo zimnej, nawet jak na zawodowego pilota doświadczalnego.

Raz, nad Koreą, wrócił do bazy, mimo że ogień przeciwlotniczy urwał mu dwa metry skrzydła.

Raz, już w kosmosie, podczas misji Gemini 8 uratował życie swoje i drugiego pilota. Awaria jednego z silników sterujących sprawiła, że kapsuła wpadła w niekontrolowane obroty. I chociaż pojazd obracał się 60 razy na minutę, a przeciążenie dziewięciokrotnie przekraczające ziemską grawitację wciskało go w fotel i odcinało dopływ tlenu do mózgu, chociaż nikt na Ziemi nie wiedział, co właściwie jest przyczyną awarii, on zdiagnozował problem, wyłączył wadliwy system i sprowadził kapsułę na Ziemię. Od tej chwili wszyscy wiedzieli, że nikt inny nie może zostać pierwszym człowiekiem na Księżycu. Nikt inny nie miał, jak mawiali astronauci, „the right stuff” („tego czegoś”).

Raz, podczas treningów przed lądowaniem na Księżycu, latający symulator, którym sterował, wymknął się spod kontroli. Pająkowata konstrukcja składająca się ze stalowych belek, silników odrzutowych i fotela gwałtownie przechyliła się na bok. Armstrong katapultował się na sekundę przed uderzeniem o ziemię. Przeleciał na spadochronie przez strzelające w niebo płomienie eksplozji, otrzepał się i wrócił do biura. Gdy godzinę później wpadł tam astronauta Alan Bean, Armstrong spokojnie kończył jakąś zaległą robotę papierkową. Spytany, czy na pewno czuje się dobrze, człowiek, który właśnie otarł się o śmierć, odpowiedział tylko: „mhm”. Bean nie wspomina, czy Armstrong znalazł czas, żeby podnieść wzrok znad papierów.

To wszystko za 30 tysięcy dolarów rocznej pensji rządowego urzędnika.

Armstrong był, oczywiście, człowiekiem na szczycie gigantycznej piramidy, twarzą programu, w który zaangażowane były setki tysięcy pilotów, naukowców, inżynierów i robotników. Gdyby nie on – miejsce na jej szczycie zająłby kto inny. Ale gdyby ktoś inny, ktoś pozbawiony jego nadludzkiego chłodu i talentu znalazł się 20 lipca 1969 r. za sterami pokracznego, kruchego lądownika zbliżającego się do księżycowej powierzchni, ten dzień, zamiast dniem tryumfu, mógłby się okazać dniem tragedii.

To były czasy sprzed kamer wysokiej rozdzielczości, sprzed mapowania 3D, sprzed laserowych dalmierzy i komputerów nawigacyjnych. Tuż przed lądowaniem okazało się, że wybrane z góry miejsce lądowania, które na zdjęciach wyglądało na gładkie jak stół, w rzeczywistości było usiane ogromnymi głazami. W słuchawkach miał tylko odliczanie. Dwie minuty paliwa. Minuta. Trzydzieści sekund.

Wylądował w trzydzieści pięć sekund po tym ostatnim komunikacie.

PUNKT ZWROTNY

„Houston, tu Baza Spokoju, Orzeł wylądował” – powiedział przez radio.

„Przyjęliśmy, mnóstwo facetów na sali robiło się już fioletowych, możemy wreszcie oddychać” – odpowiedział astronauta Charlie Duke, który odpowiadał w Houston za komunikację z księżycową misją.

Nie tylko oni odetchnęli. Lot Apollo 11 śledził cały świat. Program Apollo był motywowany politycznie, miał pokazać wyższość Amerykanów nad Sowietami, ale w tym momencie nie miało znaczenia, że to właśnie Amerykanin stoi na Księżycu pierwszy. Z Armstrongiem identyfikowali się w takim samym stopniu jego krajanie z Ohio, jak i Polacy, oglądający transmisję z lądowania na żywo jako jedyni obywatele państw bloku wschodniego. W najczarniejszych dniach zimnej wojny, wśród zamieszek, terroru, wojen, mimo realnego widma nuklearnej zagłady, lądowanie stało się punktem skupiającym wszystko, co dobre, szlachetne, pozytywne w naszym gatunku. Latarnią optymizmu.

„Sukces Ameryki to sukces każdego żyjącego dziś człowieka”, pisała ukazująca się w suahili gazeta „Nguromo”.

Astronauci rozumieli to doskonale. „To było niezwykłe. Na krótką chwilę wszyscy czuli się zjednoczeni”, wspominał Michael Collins, który pozostał na orbicie Księżyca, gdy Armstrong i Aldrin zeszli na jego powierzchnię. „To było piękne, ulotne uczucie”.

Łatwo byłoby uznać samo lądowanie na Księżycu za ulotne osiągnięcie, za niespełnioną obietnicę lepszej przyszłości. W końcu po kilku krótkich wizytach nie wróciliśmy tam na dłużej. W końcu od 40 lat człowiek w kosmosie nie wykonał kolejnego wielkiego kroku. W tym sensie misja Apollo 11 nie okazała się przełomem. Ale była czymś znacznie ważniejszym. Jak pisał legendarny autor science fiction Arthur C. Clark, lądowanie na Księżycu było jednym z najważniejszych punktów zwrotnych w historii ludzkości. Było momentem, w którym rzeczywistość dogoniła fikcję. Od tej chwili wszystko było już możliwe.

Niewiele jest zdjęć tak dobitnie pokazujących nasze miejsce we wszechświecie jak sylwetka astronauty na pustym, lodowatym, szarym Księżycu, spoglądającego na zawieszoną na niebie Ziemię. Jedyny kolorowy obiekt w matematycznej, logicznej, zimnej pustce. Na jednym zdjęciu historia zbiega się z przyszłością, nasza przeszłość z naszym przeznaczeniem. A sam Armstrong, z jego chłopięcą urodą, stał się symbolem czegoś większego.

„Myślę, że lecimy na Księżyc dlatego, że w ludzkiej naturze leży stawianie czoła wyzwaniom – mówił w jednym ze swoich niezwykle rzadkich wystąpień publicznych. – To wynika z tego, co kryje się głęboko w duszy człowieka. Musimy robić takie rzeczy, tak jak łosoś musi płynąć pod prąd”. Armstrong zdawał sobie sprawę z potęgi symboli. Gdy jego koledzy korzystali z życia, zostawali gwiazdami, politykami, pacjentami odwyków i celebrytami z pierwszych stron gazet, on zniknął. Nie udzielał wywiadów, nie pokazywał się na czerwonym dywanie. Pozostał symbolem. Odległym, tajemniczym, niezszarganym. Pomnikiem za życia.

SYMBOL

„Neil Armstrong nie był tylko człowiekiem, duchową skarbnicą naszych marzeń o podróżach kosmicznych – napisał po jego śmierci amerykański astronom i popularyzator nauki Neil Degrasse Tyson. – Wraz z jego śmiercią umarła cząstka każdego z nas”. Śmierć Armstronga jest kamieniem milowym. Był ostatnim wielkim symbolem wielkiej przygody. Czasu, gdy ludzkość odważyła się wyruszyć ze swojej kolebki, nie bacząc na koszty i niebezpieczeństwa.

Jest jedno zdjęcie, które tego ducha oddaje lepiej niż jakiekolwiek inne. Zrobione tuż po pierwszym księżycowym spacerze, po pierwszym „małym kroku” człowieka. W ciasnym wnętrzu modułu księżycowego Armstrong, wyczerpany, nieogolony, patrzy w obiektyw aparatu, a na twarzy „lodowego dowódcy” rysuje się tylko wielki, chłopięcy uśmiech niezmiernego szczęścia. Uśmiech chłopca, któremu trafiła się największa przygoda w dziejach.

Potwierdzając informację o śmierci 82-let¬niego Armstronga, jego rodzina wydała krótkie oświadczenie: „Do tych, którzy pytają, co mogą zrobić, by uczcić pamięć Neila, mamy prostą prośbę. Uczcij jego wyjątkową służbę, jego osiągnięcia i skromność, i kiedy następnym razem wyjdziesz na spacer w jasną noc i zobaczysz Księżyc uśmiechający się do ciebie z góry, pomyśl o Neilu Armstrongu i puść do niego oko”.

Tej nocy księżyc nad Krakowem świecił wyjątkowo jasno.  


WOJCIECH BRZEZIŃSKI jest dziennikarzem Polsat News, stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz naukowy, reporter telewizyjny, twórca programu popularnonaukowego „Horyzont zdarzeń”. Współautor (z Agatą Kaźmierską) książki „Strefy cyberwojny”. Stypendysta Fundacji Knighta na MIT, laureat Prix CIRCOM i Halabardy rektora AON. Zdobywca… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 36/2012