Modny Drobiazg

Monika Drożyńska swoją sztuką czyni świat trochę bardziej znośnym.

16.03.2015

Czyta się kilka minut

Monika Drożyńska, Kraków, marzec 2015 r. / Fot. Grażyna Makara
Monika Drożyńska, Kraków, marzec 2015 r. / Fot. Grażyna Makara

Kiedy dowiedziała się, że osiedlowy Dom Kultury stracił lokal, uszyła mu nowe schronienie – wielki spódnico-namiot. Ze znienawidzonych topornych budynków, które wyrosły przed jej oknem, zrobiła stateczek unoszący się na wodzie. A pewnego dnia chwyciła za tamborek, żeby wyhaftować na słodkich makatkach hasła nabazgrane na murach i klatkach schodowych.

Wstrząsające buty

Monika Drożyńska skończyła krakowską ASP. Mieszka i tworzy w Krakowie, ale nie lubi, kiedy mówi się o niej „krakowska artystka”: – Dużo podróżuję. Nie czuję się związana z żadnym miejscem. Jeśli już, to z Gorlicami – miastem mojego dzieciństwa.

Kiedy w swojej pracowni założyła wypożyczalnię sukienek, nazwała ją tak jak butik z gorlickiego osiedla – Modny Drobiazg. Jako dziecko niemal codziennie mijała szyld z inicjałami „MD” – jak Monika Drożyńska.

– Myślałam, że Modny Drobiazg to ja.

– I jaki był ten modny drobiazg?

– Sklep?

– Nie, ty.

– Byłam strojnisią. Pamiętam, jak siedziałam u babci, czekałam na powrót mamy, która obiecała, że coś mi przywiezie, i marzyłam, żeby to były szelki w gwiazdki. Bardzo chciałam mieć szelki w gwiazdki. Albo jak wracałam ze szkoły, przebierałam się w kolorowe legginsy, na to zakładałam kostium kąpielowy, na głowę opaskę, i tak wystrojona ćwiczyłam aerobik.

Mówi o sobie fashion victim. Kocha modę vintage, ma 140 par butów.

– Wielu ludzi nie zdaje sobie sprawy, jakie absolutnie wstrząsające buty robiło się kiedyś – mówi, pokazując bordowe skórzane kozaki na wysokim obcasie ze swojej kolekcji. – One bardzo często miały metalowe fleki i te metalowe fleki są zupełnie nie do zdarcia. Ale co ważne: jak się idzie w tych metalowych flekach, to się po prostu wybija rytm dla całej ulicy – uśmiecha się. Usta ma pomalowane pomarańczową szminką, kontrastującą z niebieskimi oczami.

Na studiach zaczęła szyć i przerabiać ubrania, po studiach założyła sklep Punkt, gdzie sprzedawała zaprojektowane przez siebie ciuchy i dodatki. Po zamknięciu Punktu zostało jej trochę sukienek. Dołożyła jeszcze kilka ze swojej vintage’owej kolekcji i rozkręciła wypożyczalnię.

– Chcę, żeby ludzie mnie tu odwiedzali. Nie tylko znajomi. Sukienkę może pożyczyć każdy, włożyć na imprezę, oddać. Tylko żeby jej nie zarzygać i nie zeszmacić.

Wiszą na wieszaku pod ścianą: kraciaste spódnice, sukienki z regularnymi dziurami, pomarańczowo-zielona z wyhaftowanym na plecach napisem „Polka męczennica”. Nad nimi wielka tkanina malowana w barwne zwierzęta: na środku kula ziemska strzeżona przez małpkę i potwora, do której ławicami płyną różnobarwne homary, ryby-miecze, chrząszcze i stonki. To dzieło Moniki i jej pięcioletniego syna Tymona.

Łódź z balkonu

O problemach lokalowych Domu Kultury na Woli Duchackiej dowiedziała się z gazety. Wymyśliła, by wspólnie z mieszkańcami uszyć wielką spódnicę z różnych ubrań. Każdy mógł podarować ubranie, za którym kryje się jego wspomnienie, historia, emocje; albo po prostu coś, co zalega w szafie.

Przez pół roku przyjeżdżała do osiedlowego Domu Kultury i szyła razem z innymi. Pomagała jej pani Maria z Klubu Seniorów, Maks i Jaro – gospodarze miejsca; czasem ktoś zajrzał zobaczyć, co się dzieje, trochę pomógł, a trochę posnuł się po kątach; czasem Monika wychodziła na balkon, gwizdała i wołała kręcące się na dworze dzieciaki. Wiosną, w finale projektu, ubrana w pstrokatą spódnicę artystka zawisła na grubych linach.

– Wisiałam, z dołu przyglądali mi się z lekką rezerwą mieszkańcy osiedla. Czy uczestniczyli w tym razem ze mną? Czy wspólne działanie ich zjednoczyło? Szycie, oprócz solidarności, pokazało też, że coś tu nie gra. Jakby ta kultura przyszła z zewnątrz, jak nieproszony, panoszący się gość.

– Czy Dom Kultury dostał nowy lokal?

– Nie zrozum mnie źle. Nie jestem aktywistką, nie zrobiłam tego po to, żeby zmieniać rzeczywistość.

Jej prace nie tyle mają zmienić świat, co uczynić go trochę bardziej znośnym. Tak jak „Dywanik”, który rozłożyła na jednej z wąskich i dziurawych uliczek w Lublinie.

– Gdy zwiedzałam okolicę, ubłociłam buty i spodnie. Zdałam sobie wtedy sprawę, że jedyną brakującą tu rzeczą jest chodnik. Chciałam zabezpieczyć ubrania mieszkańców oraz skomponować piękny obraz, przeprowadzając przez środek dzielnicy czerwoną linię.

Albo jak „łódź/boat”: wielkoformatowe zdjęcie morza, którym okleiła barierki swojego balkonu, gdy widok przysłoniły nowe toporne budynki.

– Morze zasłoniło wszystko, czego nie chciałam widzieć. A to, co zostało, nazwałam łodzią i cały czas liczę, że odpłynie.

Promocja wulgaryzmu

Przez okno wpadają promienie słońca. Odbijają się od białego blatu. Monika wysypuje na stół serwetki. Na jednej z nich, w otoczeniu świerkowych gałązek i złocistych gwiazdek, równym ściegiem wyhaftowała napis: „Mam dość”. Na innej, łańcuszkiem: „W życiu liczy się lans i dobry wygląd”. Na jeszcze innej, wśród krzyżykowych serduszek: „Atrakcje dla turystów, eksmisje dla mieszkańców”.

Wszystkie te hasła znalazła gdzieś nabazgrane na murach. Fotografowała je, gromadziła. Potem przepisała po swojemu. Haftując.

– Nie wyszywam, ale haftuję. Lubię dwuznaczność tego słowa. Haftowanie uważam za zajęcie polityczne. Zwłaszcza wtedy, kiedy pojawia się w przestrzeni publicznej, zdominowanej przez białego heteroseksualnego mężczyznę.

Te hasła oddała z powrotem ulicy. W oswojonej formie. W Krakowie, Warszawie, Wrocławiu, Legnicy i Opolu na multimedialnych ekranach pojawiły się jej hafty – co miesiąc inny. Tak powstał miejski kalendarz. Miał być zabawny, trochę ironiczny. Nie wszyscy jednak tę ironię zrozumieli. Kiedy w lutym pojawił się haft z okolonym baziami napisem „Zimo wypierdalaj”, na artystkę posypały się gromy. Główny zarzut: że promuje wulgaryzm w przestrzeni publicznej, i to za rządowe pieniądze (projekt realizowała ze stypendium Ministra Kultury). Dostawała pełne bluzgów maile od obrońców czystości języka polskiego i moralności.

Monika rozwija na stole białe płótna z fragmentami libretta „Halki”, które miały towarzyszyć premierze spektaklu w reżyserii Natalii Korczakowskiej w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej. Na jednym z nich słowom „Z odpustu ludu siła” towarzyszą loga jednej z sieci marketów, ułożone w symetryczny ornament.

– Firma napisała do mnie z żądaniem, żebym usunęła ten motyw z projektu, bo inaczej wytoczą mi proces. To byłby precedens: hafciarka pozwana przez sieć sklepów wielkogabarytowych.

Na makatce z napisem „Jakoś tak dziwno w tem wielkim mieście / Jakoś tak straszno wiejskiej niewieście!” pojawiają się czerwone gwiazdy oraz sierpy i młoty. Słowa: „On rzekł: Mieć muszę! / I spojrzał raz i jegoś ty” zostały wpisane w nadgryzione jabłko budzące jednoznaczne skojarzenie ze znanym producentem sprzętu komputerowego. Bez wyjaśnienia przyczyn teatr wycofał się ze współpracy.

W projekcie „Wyhaftuj się” haft służył do wylewania frustracji. „Bezsilność, głupota, lenistwo, Facebook” – głoszą gęsto usiane ściegi. Na kawałku tkaniny każdy może wyhaftować to, co go złości. Od 2010 r. wyhaftowało się blisko 1,5 tysiąca osób. Pojawiają się napisy w języku tureckim, węgierskim, słowackim, czeskim, niemieckim, polskim, francuskim, angielskim, japońskim, rumuńskim, słoweńskim i greckim.

– Chciałabym, żeby tych haftów było tyle, aby stały się nieczytelne. Aby pojedyncze utonęły w morzu frustracji i powstała abstrakcyjna tkanina.

Złote rączki

Raz na jakiś czas w Modnym Drobiazgu robi się tłoczno. Na podłodze i stole lądują kawałki tkanin i kolorowe nitki. Monika Drożyńska prowadzi szkołę haftu ręcznego na tkaninie dla pań i panów „Złote rączki”.

– Utrzymuję się z robienia sztuki, co oznacza, że jestem zależna od pieniędzy ze stypendiów. Chciałam rozkręcić coś swojego. Jedną z rzeczy, które potrafię robić naprawdę dobrze, jest haftowanie. Stąd pomysł.

Niedawno odbyły się tu warsztaty haftowania aktu męskiego.

– Pomysł się spodobał, znaleźli się chętni, znalazłam modela. Przyszłam wcześniej przygotować pomieszczenie. Najpierw wyniosłam stół, żeby zrobić więcej miejsca. Ale potem pomyślałam, że ten pokój jest taki mały. Z jednej strony ten chłopak, z drugiej grupa haftujących. Wniosłam stół z powrotem – może model trochę się za nim schowa – opowiada. Chwilę milczy i dodaje: – Czujesz stres, mimo że wiesz, że tego chcesz, że innym też się podoba. A potem, gdy to już się dzieje, przychodzi błogość. Że to jest ze mnie. Że to ja taka jestem. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 12/2015