Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Opublikowana w „Tygodniku Powszechnym” rozmowa ks. Andrzeja Draguły z Marią Peszek spełnia oczekiwania jako dialog (bo nim rzeczywiście jest), ale jednocześnie rozczarowuje szablonowością. Peszek to wielki znak zapytania. Występuje jako kto? Jako przedstawiciel młodego pokolenia? Popularna piosenkarka? Ateistka? Do nikogo w tej rozmowie nie pasuje. Mota się w swoich wywodach, kategoryzując określenia „Bóg”, „wiara”, „Kościół”. Z żalem opowiada o okresie dzieciństwa, który (co później sobie uświadomiła), tylko z pozoru był szczęśliwy. „Przez długi czas wydawało mi się, że jestem szczęśliwą osobą, towarzyszyło mi pasmo sukcesów (...), a potem, gdzieś pod koniec liceum, wszystko to po prostu odeszło. Zgubiło się”. Dalej mówi: „Ja go opuściłam i nie bolało mnie to. Przeciwnie”. Czyli boska absencja w codziennym szczęściu stała się wygodna, kiedy nie pojawiła się potrzeba boskości namacalnej?
Peszek nie precyzuje, jaki Bóg jest (byłby? był?) jej potrzebny. Sprawia wrażenie miotającej się pomiędzy agnostycyzmem a wiarą w Boga usilnie praktycznego, namacalnego w swojej obecności. Między Bogiem, który, kiedy pojawia się problem, pędzi na sygnale, by „uleczyć” nas od odpowiedzialności, a Bogiem, który funkcjonuje jako bezimienne tło.
Zresztą sam „Tygodnik” daje złapać się w pułapkę „boskiej odpowiedzialności” za człowieka, zadając przy różnych okazjach wiecznie żywe pytanie o Holokaust i korporalne przyzwolenie ze strony Boga. „To zrobiliśmy my, ludzie”. Prościej już nie można.