Mała wojna o wielkim znaczeniu

Brytyjska premier Margaret Thatcher uważała, że wojna o te odległe wysepki jest testem dla Zachodu. Że jeśli ustąpi Argentynie, podobny los może spotkać inne sporne tereny – z Berlinem Zachodnim łącznie.

27.03.2012

Czyta się kilka minut

Demonstracja przeciwko brytyjskiej „okupacji” Falklandów/Malwinów z udziałem argentyńskich weteranów wojny. / Fot. Juan Vittori/ Corbis
Demonstracja przeciwko brytyjskiej „okupacji” Falklandów/Malwinów z udziałem argentyńskich weteranów wojny. / Fot. Juan Vittori/ Corbis

Członkowie brytyjskiej Izby Gmin nie mieli zwyczaju sobót spędzać w pracy. Być może grywali w golfa, być może spędzali czas z rodziną. Niewielu pamiętało nadzwyczajne, sobotnie posiedzenie Izby z 1956 r., zwołane z powodu kryzysu wokół Kanału Sueskiego.

A jednak w tamtą sobotę, 3 kwietnia 1982 r., zgromadzili się licznie w gmachu parlamentu. Wzburzeni, przejęci i wściekli. Oto dzień wcześniej Wielka Brytania została zaatakowana – przez argentyńską juntę wojskową, która dokonała inwazji na Falklandy, wyspy na Południowym Atlantyku, po hiszpańsku zwane Malwinami. Posłowie wiele nie wiedzieli, kontakt z oddalonymi o 13 tys. km wyspami nie był wówczas łatwy. Ale mieli świadomość, że Wielka Brytania została upokorzona.

Premier Margaret Thatcher zapamiętała tę debatę w parlamencie jako najtrudniejszą, w jakiej uczestniczyła – tak przyznała we wspomnieniach „Moje lata na Downing Street” (niedawno wydanych także w Polsce). Posłowie opozycji zarzucali rządowi, że dał się zaskoczyć. Popularna pieśń „Rule, Britannia!” („Rządź, Brytanio!”), sławiąca globalną potęgę brytyjskiego imperium, wydawała się tracić na aktualności. Tak jak pojęcie imperium.

Argentyńskie pragnienia

Źródeł brytyjsko-argentyńskiego konfliktu o Falklandy/Malwiny należy szukać oczywiście w trwających półtora wieku sporach o to, do kogo mają przynależeć wyspy. Ale w 1982 r. przyczyną bezpośrednią było pragnienie junty rządzącej Argentyną, by zmobilizować społeczeństwo i odwrócić jego uwagę od wewnętrznych problemów.

Buenos Aires już od jakiegoś czasu systematycznie wystawiało na próbę cierpliwość Londynu – choćby przez incydenty związane z rzekomymi handlarzami złomu, którzy pojawiali się na różnych wyspach należących w tym regionie do Wielkiej Brytanii, by rozmontowywać pozostałe tam instalacje. Jak ci, którzy wylądowali pod koniec marca 1982 r. w Południowej Georgii: mieli argentyńską flagę i zachowywali się tak, jakby dokonywali aneksji.

Londyn przeczuwał, że coś się święci, ale był w trudnym położeniu. Odległość robiła swoje. W pobliżu wysp przebywał tylko patrolowiec HMS „Endurance”, który dla Argentyńczyków nie mógł stanowić przeszkody. Wysłanie dodatkowych sił oznaczało trzy tygodnie morskiej podróży. Thatcher mogła na razie jedynie liczyć na to, że sława brytyjskiej floty wyprzedzi wysłane tam 30 marca atomowe okręty podwodne.

Ale już nazajutrz stało się jasne, że ku Falklandom zmierza argentyńska flotylla. Buenos Aires zlekceważyło Londyn – i powszechnie uważa się, że miało ku temu pewne podstawy.

Zardzewiała brytyjska duma

Jedną z nich było przekonanie, że Brytyjczycy stracili zainteresowanie odległymi posiadłościami. Końca dobiegała 99-letnia dzierżawa Hongkongu [patrz tekst na str. 27 – red.], także rozmowy w sprawie Falklandów dotyczyły ewentualnej ich dzierżawy. O tym, jak peryferyjne miejsce zajmowały te wyspy w świadomości Brytyjczyków, świadczy wypowiedź weterana tej wojny Tony’ego McNally’ego, który w rocznicowym wywiadzie (udzielonym wspólnie z argentyńskim weteranem) opowiadał „Guardianowi”, że jako 19-letni żołnierz czekał wtedy na wielkanocną przepustkę, a o Falklandach wcześniej nie słyszał. „Sądziliśmy, że leżą gdzieś koło Szkocji, i zastanawialiśmy się, czemu Argentyńczycy zaatakowali Szkocję”.

Ale był też poważniejszy powód. W filmie „Szpieg”, nakręconym na podstawie książki Johna Le Carrégo (opowiada o wcześniejszych wydarzeniach, niezwiązanych zresztą z Falklandami), jest scena, w której była pracownica brytyjskich służb specjalnych patrzy z rozrzewnieniem na stare zdjęcia i wspomina „dobre czasy”. Jej rozmówca trzeźwo zauważa, że te „dobre czasy” to okres II wojny światowej. Ona obstaje przy swoim: „Anglicy mogli być wtedy dumni”.

To właśnie poczucie utraty swej wartości było powszechne w Wielkiej Brytanii przez szereg powojennych dekad. Strata kolonii i kłopoty ekonomiczne deklasowały Londyn, który miejsce w światowej czołówce zawdzięczał już bardziej renomie niż rzeczywistej sile. Dlatego nawet argentyńska junta, na czele z gen. Leopoldem Galtierim, poczuła się na tyle silna, by rzucić Brytyjczykom wyzwanie. Ci zaś, podejmując rękawicę, walczyli nie tylko o wyspy, które strategiczne znaczenie mogłyby zyskać chyba tylko wtedy, gdyby zamknięto Kanał Panamski (ropy jeszcze nie odkryto), ale o swe miejsce we współczesnym świecie.

Czas dyplomatów

W kwietniu 1982 r. Wielka Brytania została więc upokorzona, a Thatcher wystawiona na próbę. Powątpiewano w „żelazność” Iron Lady. W rządzie doszło do przesilenia: odejść chcieli ministrowie dyplomacji i obrony (w efekcie stanowisko stracił ten pierwszy).

Mściły się cięcia budżetowe. W swej autobiografii Thatcher bagatelizuje oszczędności w armii, ale jej biograf Kenneth Harris nie pozostawia złudzeń (w książce wydanej jeszcze za jej rządów): oszczędności naraziły na szwank zdolności obronne kraju. Harris pisał, iż Londyn sygnalizował „wyraźnie, że zostawia archipelag bezbronny ze względów oszczędnościowych. I za tę politykę bezpośrednią odpowiedzialność ponosiła pani Thatcher”. Podobną wymowę mają sceny z niedawnego filmu o Thatcher, z kreacją Meryl Streep. Sprzedaż lub rozbiórka groziła okrętom, które odegrały potem kluczową rolę w odzyskaniu wysp.

W sobotę, 3 kwietnia 1982 r., stało się jasne, że Thatcher musi przekuć porażkę w sukces – i Wielka Brytania, uzbrojona w korzystną dla niej rezolucję ONZ, zapowiedziała gotowość do walki o wyspy. Ale zanim do niej doszło, okres między 2 kwietnia a dopłynięciem wojsk brytyjskich w region konfliktu był czasem dyplomatów. Rozgrywka toczyła się o to, kto będzie kontrolować wyspy w czasie ewentualnego zawieszenia broni i gdzie mają stacjonować wrogie wojska. Argentyńczycy domagali się, by Brytyjczycy wycofali się na odległość przekraczającą zdolność do jakiejkolwiek reakcji, gdyby junta zerwała rozmowy.

Odliczanie

W najbliższych dniach światło dzienne ujrzeć może wiele tajemnic tamtego czasu – od wojny mija 30 lat, a tyle w Wielkiej Brytanii obowiązuje klauzula tajności dla dokumentów. Ale między innymi ze wspomnień Thatcher wiadomo, jakie były jej intencje: broniła zasady suwerenności, samostanowienia. Dzięki temu opinia międzynarodowa – a także byłe kolonie – nie postrzegały postawy Londynu jako kolonialnej.

Ale poza tym brytyjska premier uważała, że wojna o oddalone wysepki tak naprawdę toczy się o coś ważniejszego: że jest to test dla całego Zachodu i jeśli ten nie odpowie zdecydowanie, w przyszłości podobny los jak Falklandy może spotkać inne oddalone od metropolii tereny. Albo tereny sporne – z Berlinem Zachodnim łącznie.

Do gry włączyły się Stany Zjednoczone. Mogłoby się wydawać, że Jankesi, jako sojusznicy – „kuzyni” – Brytyjczyków, będą wspierać Londyn. Ale ku zaskoczeniu Londynu Amerykanie, w osobie sekretarza stanu Aleksandra Haiga, niejednokrotnie kluczyli. Waszyngton miał w Ameryce Południowej swoje interesy i słabość do prawicowych dyktatur. W ujawnionych 10 lat temu przez Departament Stanu USA depeszach, wysyłanych z ambasady USA w Buenos Aires, padają zdania, że reżim Galtieriego pragnie współpracy z USA.

Większe oparcie Thatcher uzyskała u Ronalda Reagana, którego postrzegała też jako swego przyjaciela. Gdy pojednawcza misja Haiga poniosła fiasko, prezydent USA wsparł zdecydowanie sojusznika.

Kontrofensywa

22 kwietnia brytyjskie okręty – wraz z żołnierzami i sprzętem – dotarły w rejon Falklandów. Czas dla negocjatorów dramatycznie się kończył. I upłynął, wraz z decyzją Thatcher o zatopieniu argentyńskiego krążownika „Belgrano”, znajdującego się zresztą poza strefą konfliktu. Stało się to 2 maja; zginęło 200 marynarzy. Szanse na pokój zostały pogrzebane. W odpowiedzi dwa dni później przeciwnik użył groźnych rakiet „Exocet” i zatopił HMS „Sheffield”; zginęło kilkudziesięciu brytyjskich żołnierzy. Był to moment, w którym jedność opinii publicznej wokół działań rządu wystawiona została na próbę.

Tymczasem toczyła się już regularna wojna, pełna zwrotów (jak zatonięcia kolejnych brytyjskich okrętów) i drobniejszych potyczek. 14 maja brytyjscy komandosi dokonali brawurowej akcji, pojawiając się na jednej z wysp, niszcząc na ziemi 11 samolotów i śmigłowców wroga, i nie ponosząc (poza dwoma rannymi) żadnych strat.

Potem z każdym dniem przewaga Wielkiej Brytanii rosła. Od wylądowania brytyjskiego desantu koło portu San Carlos losy wojny były właściwie przesądzone. Walki skończyły się 14 czerwca: argentyński dowódca Mario Menendez skapitulował. Londyn świętował. Uczucie triumfu przebijało z przemówienia Thatcher, wygłoszonego 3 lipca: „Cieszymy się, że w Wielkiej Brytanii ożył płomień, który rozpalał poprzednie pokolenia, a który dziś zaczął płonąć równie jasno jak w przeszłości. Wielka Brytania jest znów na Południowym Atlantyku i nie cofnie się z drogi wyznaczonej przez zwycięstwo, jakie odniosła”.

Ofiary po latach

Wojna była krótka, ale krwawa: zginęło 649 żołnierzy argentyńskich, 255 brytyjskich i 3 cywilów-wyspiarzy. Po jej zakończeniu Thatcher mogła krzyknąć do dziennikarzy „Cieszcie się!” – co zinterpretowano jako wyraz buty, a nie ulgi.

Ale śmiertelny rachunek jeszcze się nie wyczerpał. Wspomniani rozmówcy „Guardiana” opowiadali o powojennej traumie: liczba samobójstw wśród żołnierzy już po wojnie przerosła liczbę strat frontowych. Zaś występujący obok McNally’ego Roberto Herrscher opowiadał, że argentyńskich weteranów spotkał smutny los: jako przegrani, zostali skazani na pogardę i zapomnienie.

McNally zestrzelił dwa samoloty i póki był na froncie, traktował to lekko; potem dotarło do niego, że zabił ludzi. Jeszcze bardziej dręczyło go wspomnienie tego, jak jego sprzęt zawiódł, gdy próbował zestrzelić atakujące samoloty wroga – w efekcie zbombardowały jeden z brytyjskich okrętów, zabijając 50 żołnierzy. McNally przeszedł terapię. Jego sąsiad, też uczestnik tej wojny, nie przezwyciężył traumy: zabił się przed ostatnim Bożym Narodzeniem.

Trzydziesta rocznica wojny – tego obawia się brytyjski weteran – może przynieść jeszcze smutne żniwo.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Publicysta, dziennikarz, historyk, ekspert w tematyce wschodniej, redaktor naczelny „Nowej Europy Wschodniej”. Wieloletni dziennikarz „Tygodnika”. Autor i współautor książek: „Przed Bogiem” (2005), „Białoruś - kartofle i dżinsy” (2007), „Ograbiony naród ‒… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 14/2012