Lubieżne zioło rukoli

W nienapisanej historii skoku Polaków ku światowemu życiu poszczególne rozdziały powinny brać tytuły od potraw, składników i stylów kulinarnych. Warszawski spór o wyższości rukoli nad rzeżuchą to przykład najświeższy.

27.01.2014

Czyta się kilka minut

 / Fot. Achim Sass / CORBIS
/ Fot. Achim Sass / CORBIS

Mieszkańcy osiedla powstającego na opłotkach warszawskiego Wilanowa nie chcieli mieć w adresie ulicy Rzeżuchowej i poprosili o zmianę tej nazwy na ulicę Rukoli. Chociaż ta okolica to na razie bezkształtny ugór, nie zasługujący nawet na miano ścierniska z piosenki Golców, niebawem zajęcze nory ustąpią miejsca nowemu legowisku leminga.

Spór o nazewniczą zieleninę wypełnia stereotyp stołecznej nowej klasy średniej tak doskonale, że aż trudno w to uwierzyć, ale wszystko stoi jak byk w protokole Rady Warszawy: swojskiej rzeżuchy broniła radna PiS, a że z rukolą „będzie bardziej nowocześnie”, zapewniał działacz SLD; przedstawiciele Twojego Ruchu milczeli, zapewne dlatego, że nie obchodzą ich sałatki, a tylko ziele przyjmowane drogą wziewną.

Toponomastyka to w Warszawie dziedzina pełna okrutnych kpin z rozumu i przyzwoitości – proszę choćby sprawdzić w internecie, jak wygląda ulica Sacharowa na przedłużeniu ulicy Duracza. Stół i kuchnia niech będą nam schronieniem przed dziejowymi krzywdami, dlatego spór o wyższość rukoli nad rzeżuchą potraktujmy z dobrotliwym dystansem jako przykład niekończącego się starcia swojskości z cudzoziemsczyzną, które oprócz domeny stroju właśnie w obyczajach okołostołowych najwyraźniej się zaznacza. W nienapisanej historii skoku Polaków ku światowemu życiu poszczególne rozdziały powinny brać tytuły od potraw, składników i stylów kulinarnych.


Rukola z pewnością byłaby na poczesnym miejscu, w jej przypadku nie chodzi przecież tylko o momentalną modę jednego sezonu, ale trwalszy – co najmniej już 20 lat – trend jedzenia surowego zielska z dodatkami. Czegośmy się nie nauczyli od babci sypiącej rzeżuchę do twarożku, tośmy przyswoili od Włocha, kładącego na „łóżeczku” z rukoli wióry parmezanu i, dajmy na to, orzechy, gruszkę lub truskawki.

To połączenie zresztą wcale nie jest aż takim znowu filarem włoskiej kuchni, pojawiło się tam w latach 80. XX wieku w ramach przystosowywania wizualnie efektownej i za to smętnej dla żołądka nouvelle cuisine do potrzeb codziennego jedzenia przyrządzanego na jednej nodze w domu. Nic w tym zresztą złego, większość tego, co z włoskiej kuchni znamy, to powojenne wynalazki i adaptacje – a taki np. oczywisty wydawałoby się deser jak tiramisu pojawia się po raz pierwszy w dokumentach dopiero w latach 70.

Nazwa (postaw mnie na nogi) sugeruje afrodyzjakowe zastosowania, chociaż minęło za mało czasu, żeby jego przydatność w tym zakresie ustalić naukowo. Rukola natomiast ma pod tym względem udokumentowany rodowód: zapewne tylko z braku czasu, a nie z powodu niewiedzy modernizacyjnie wzmożony radny nie zacytował na złość prawicy Owidiusza. W „Sztuce kochania” roztropnie odradza kochankom faszerowanie się paskudztwami, ale upartym pozwala na korzystanie m.in. z „lubieżnego ziela” (herba salax). Jeszcze w połowie XVI w. w „Emblematach” Alciatiego, będących swego rodzaju katalogiem obiegowych memów (renesansowe demotywatory), żądza to Faun z wieńcem rukoli na kudłatych, lubieżnych skroniach. Obawiam się wszelako, że seksistowski wzrok, z jakim patrzy na nimfy, i fallokratyczne atrybuty dyskwalifikują ten drzeworyt jako graficzne tło dla facebookowej grupy, którą mieszkańcy przyszłej ulicy Rukoli założą, żeby załatwiać sąsiedzkie porachunki i wymieniać się przepisami na sałatkowe detoksy.


Trudno się spodziewać, żeby chcieli oni jadać rzeżuchę, chociaż rośnie u nas jak głupia okrągły rok i dzięki wyrazistemu smakowi pozwala znacznie ograniczyć ilość soli potrzebnej do sałaty czy kanapki. Każda niemal litera w jej nazwie to potencjalny błąd, lepiej więc wszystkie dobroczynne składniki listków przyswoić w formie pigułki. Jeszcze większego pecha ma rukiew, kolejna zielenina łatwa do uprawy w naszym klimacie, ale obarczona równie obciachowym brzmieniem, o jedną głoskę oddalonym od brukwi, skalanej nieodwracalnie w potocznym skojarzeniu wojennym głodem i brudem. Tymczasem Francuzi i Brytyjczycy chrupią liście rukwi w dużych ilościach dla ostrawego, podobnego gorczycy smaku. Może wystarczyłoby zmienić nazwę na cress – i rzucić od niechcenia, że jedli to podczas wesela książę William i Kate? Ciężkie jest życie snoba, wszak jedno z najważniejszych zagłębi sklepowych ma w Warszawie przy ulicy Burakowskiej...

Na buraczane peany przyjdzie jeszcze czas, teraz zaś, skoro już mowa o rukoli – jedna rada: świetnie się nadaje do „podkręcenia” smaku makaronu w klasycznym sosie aglio-olio-peperoncino, właśnie zamiast tej ostrej papryczki, jeśli kto ma słabszy żołądek. Pamiętajcie tylko, żeby pokruszyć ją w ostatnim momencie palcami, nie siekać broń Boże nożem – żaden liść nie lubi, gdy się go traktuje żelastwem – i dodać do makaronu w momencie, gdy podsmaża się go szybko w nasiąkniętej czosnkiem oliwie, na sam koniec, żeby nie przegrzać, bo to jest kolejna rzecz, której ta lubieżna panna nie lubi. 

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 05/2014