Kryzys na półmetku

Wierzę, że wzrost gospodarczy szybko wróci, a punktem zwrotnym będzie wyjście Grecji ze strefy euro.

13.02.2012

Czyta się kilka minut

Główną rolę w trwającym od pięciu lat horrorze gospodarczym odgrywa Grecja. Wielu krytyków jej działań twierdzi, że tej roli nie udźwignie, że potrzebuje suflera – ostatnio padła nawet propozycja, aby jej budżet kreśliła Unia Europejska. Sami Grecy również nie są zadowoleni z narzuconego programu reform i niezadowolenie to manifestują na ulicach. Niewielki, jak na skalę globalną, kraj przykuwa uwagę, ponieważ jest nie tylko częścią Unii Europejskiej, ale też strefy euro. Teoretycznie i z definicji opuścić tych struktur nie powinien, ale kryzys trwa długo, a ratowanie państwa jest drogie. Politycy, finansiści, przedstawiciele biznesu toczą więc niekończące się debaty i kreślą możliwe scenariusze, z nadzieją, że uda się przejść do nowej fazy cyklu gospodarczego – wzrostu.
Podczas tegorocznego Światowego Forum Gospodarczego – spotkania elit w szwajcarskim kurorcie Davos – takie oficjalne i kuluarowe dyskusje prowadzono także na temat kryzysu zadłużenia, a w tle była internetowa rewolucja oraz wojna Zachodu ze Wschodem o globalną dominację. Szczegółów na temat tych rozmów, prowadzonych bez udziału mikrofonów i kamer, nie poznamy: uczestnicy zwykle skąpo relacjonują ich przebieg. Biorący udział w Forum od wczesnych lat 90. Wojciech Kostrzewa – prezes ITI, a wcześniej wieloletni prezes BRE Banku – opowiadając o tegorocznym Davos, nieco uchylił kotary.

ANNA MACKIEWICZ: Co niepokoiło możnych i wpływowych gości Davos: kryzys, wojny potencjalne i te już trwające, a może próba sił między Zachodem a Wschodem? WOJCIECH KOSTRZEWA: Kryzys. Chłopcem do bicia była w tym roku strefa euro. Ale nie oszukujmy się, Ameryka też nie daje wielu powodów do optymizmu. Widoczne jest także duże spowolnienie w Chinach, Indiach i w pozostałych tzw. gospodarkach wschodzących. Mimo że nadal rosną w tempie 7-8 proc., ale już nie 10 proc. To też się odbije na naszej części globu. Kryzys trwa w najlepsze, końca nie widać. To już pięć lat. Kenneth Rogoff [amerykański ekonomista, wcześniej arcymistrz szachowy, były pracownik Systemu Rezerwy Federalnej USA i Międzynarodowego Funduszu Walutowego, obecnie profesor ekonomii na Harwardzie – red.] twierdzi, że kryzysy o skali obecnie przeżywanego muszą trwać dekadę. Mamy więc element optymizmu, bo licząc od 2007 r., oznaczałoby to, że połowa drogi już za nami. Mam jednak nadzieję, że Rogoff się myli i że najbliższe dwa lata będą już ostatnie i kryzys minie. Zresztą w Davos można było usłyszeć optymistyczną nutę: w wielu rozmowach zwracano uwagę, że firmy europejskie odrobiły lekcje zadane przez kryzys. Obcięły zbędne koszty, mają pieniądze, są gotowe do inwestycji. Europie brakuje teraz tylko zapłonu, by ten gospodarczy motor zaskoczył. Czyli czego? Wszyscy czekają na jedną informację: że strefa euro uporała się z kłopotami i zażegnała kryzys. Rynek czeka na informację, że Grecja opuszcza strefę euro. W odróżnieniu od świata polityki, który tego nie oczekuje. Pan myśli, że Grecja opuści strefę euro, czy słyszał Pan to w kuluarach w Davos? Myślę, że to najbardziej prawdopodobny scenariusz. Tylko czy wtedy nie posypie się wszystko – strefa euro i Unia? Toczy się walka o to, by zyskać na czasie. Zgodnie z zapowiedziami do końca czerwca wszystkie europejskie banki muszą spełniać nowe, bardzo rygorystyczne wymogi kapitałowe, czyli podwyższyć kapitał własny. Ponadto w tym czasie tworzy się i uruchamia parasol ratunkowy w postaci unijnego funduszu stabilności, a także dofinansowuje się MFW. Dzięki temu rynki będą gotowe na zmiany. Jeśli pani porozmawia z przedstawicielami świata finansowego, przekona się pani, że nikt spośród nich nie wierzy, aby Grecja miała szansę. To czysta arytmetyka. Grecja niczego nie ma i niczego mieć nie będzie. Nie jest w stanie przeżyć z silnym euro jako własną walutą. Nawet jeśli dostanie dzisiaj wsparcie, to za kolejne trzy lata wszystko zacznie się od początku. A na dodatek cały czas mamy do czynienia z kryzysem zaufania do państwa greckiego. To nie tylko ich wina, że znaleźli się w tak trudnej sytuacji, co oczywiście nie umniejsza ich przewinień, np. fałszowania statystyk. To wina źle pojętej poprawności politycznej. Ładnie to Pan ujął. Trzeba było powiedzieć Grecji „nie”. Tymczasem w imię solidarności europejskiej Niemcy i Francuzi powiedzieli w 2002 r.: „Dobrze, wchodźcie do eurolandu”. Dla wygody Niemców i Francuzów, którzy na wakacje chcieli jechać z euro w kieszeni. Przyjęto Greków do strefy euro, choć rzeczywiście byli nieprzygotowani, podobnie jak wtedy, gdy wstępowali do ówczesnej Wspólnoty Europejskiej. To miał być rodzaj zakotwiczenia demokracji po latach dyktatury „czarnych pułkowników” (w latach 1967-74). Hiszpania też wchodziła do Unii po czasach dyktatury, ale koniec epoki Franco w 1975 r. to już głębokie reformy gospodarcze, wprowadzane przez ówczesne elity i przynoszące efekty. Portugalia do Unii szła w cieniu Hiszpanii, tuż po upadku reżimu Salazara w 1974 r. Europa podała wtedy tym państwom rękę, mówiąc: „Jesteście częścią tego kontynentu, bądźmy razem”. Później tak stało się też z krajami postsocjalistycznymi, w tym z Polską. Czasem akty woli politycznej są słuszną decyzją. Ale czy wykluczenie Grecji ze strefy euro, być może ekonomicznie słuszne, nie sprawi, że będzie ona ciążyć w odwrotnym kierunku, np. w stronę Chin? Wykluczymy Grecję, to Turcja o akcesji do Unii może na zawsze zapomnieć. Grecja pozostanie w strukturach Unii. A co do Turcji, to ten kraj był gwiazdą Davos. Drugą była Polska. Ankara dziś Unii nie potrzebuje, więc łatwiej wykluczyć Grecję z eurostrefy? Turcja rzeczywiście nie potrzebuje w tej chwili wchodzić do Unii. Można to było zauważyć w czasie wystąpień tureckich polityków w Davos. Oni nie mają problemów z dostrzeganiem swojego znaczenia, widzą się przecież jako łącznik między Europą a Wschodem – tym bliskim, ale też takim jak np. Iran. Ankara ceni swoją pozycję na szachownicy. Turcja to zresztą ciekawy eksperyment polityczny. Okres prosperity przypada na rządy umiarkowanych islamistów, którzy nie byliby w stanie utrzymać władzy bez poparcia tureckiej klasy średniej. Jej wpływy są duże, nie ma co się oszukiwać. Ale Turcja nie ma na razie szans na wejście do UE. Chorwacja była ostatnim państwem, o które poszerzyła się Unia. Serbia nie wejdzie do Unii? Myślę, że nie. Lęk przed kolejnymi kłopotami weźmie górę. Nie sądzę, by w ciągu dekady Unia się jeszcze powiększyła. Serbia ma sojusznika we Francji, ale gdyby miała stać się częścią struktur europejskich, wówczas trzeba byłoby się nastawić na przyjęcie wszystkich republik bałkańskich. Które są ze sobą skłócone. A to ostatnia rzecz, o której marzy Unia. Mogę się oczywiście mylić, ale w Davos podkreślano kwestię stabilizacji. W tym kontekście były poruszane problemy społeczne – pod hasłem, że musimy wrócić do korzeni. Przede wszystkim, by nie osłabła klasa średnia, podstawa każdego systemu demokratycznego. To od niej, jej aspiracji i jej postawy, zależy aktywność polityczna i stabilizacja gospodarcza. Fałszywe formułowanie zachęt, czyli m.in. promowanie krótkotrwałego zysku, nie mogą się powtórzyć. Stało się przecież tak, że ryzyka i koszty zostały przeniesione na barki państw, a bonusów nikt nie odbierał tym, do których trafiły. Elity władzy i biznesu rozumieją, dlaczego przeciętny Smith czy Kowalski może czuć się oszukany i być zły? Zdecydowanie tak. Rozmawiałem w Davos z wieloma moimi kolegami finansistami, wszyscy zdają sobie z tego sprawę. Ale co z tego wynika? Choćby dramatyczny spadek znaczenia banków inwestycyjnych. To już widać gołym okiem. Model oparty w dużym stopniu na handlu instrumentami finansowymi jest nie do utrzymania. Banki wracają do tradycyjnej bankowości, czyli tej związanej z klientem korporacyjnym lub indywidualnym. Staną się bardziej lokalne, rządy będą kładły większy nacisk, aby banki same o siebie zadbały i udzielały kredytów firmom. Nastąpiła totalna rewizja modeli rentowności. Jeszcze dekadę temu prezes Deutsche Banku Josef Ackermann mówił, że akcjonariusz DB może oczekiwać zwrotu na kapitale rzędu 25 proc. To było właśnie myślenie rodem ze świata, który odszedł – w Davos wszyscy byli tego pewni. Dzisiejsze wskaźniki rentowności, jeśli w ogóle są, to jednocyfrowe... Obecny kryzys, mimo że właściwie zaczął się już latem 2007 r., wielu datuje od upadku banku inwestycyjnego Lehman Brothers w 2008 r. Dziś wiemy, że pozwolenie na bankructwo Lehman Brothers teoretycznie było słuszne, decyzję jednak podejmowano na ślepo, bo nikt – włącznie z regulatorami – nie wiedział, jaka jest skala rażenia upadającego banku. Ponieważ szybko okazało się, że możemy mieć lawinę upadłości, zmobilizowało to przerażonych regulatorów i państwa do prawidłowej reakcji, czyli zalania rynków pieniędzmi. Chciano kupić czas. I kupiono kilka lat. Kupiono rok 2009 , w 2010 r. zneutralizowano efekty kryzysu, co doprowadziło do pewnej iluzji, że oto gospodarka wychodzi z kryzysu samoistnie. To był błąd. Wielki błąd. To było wychodzenie na kredyt. Za olbrzymie pieniądze. Te pieniądze szły nie tylko na ratowanie banków. Akcja banków centralnych pozwoliła przeżyć wielu ludziom: zachowali miejsca pracy, a raty od kredytów zmalały, bo spadły stopy procentowe. Rzadko się zdarza, by z jednej strony luzowano politykę monetarną, a z drugiej uruchamiano gigantyczne programy koniunkturalne, finansowane przez państwa. Skala tych operacji była ogromna, bo i potrzeby olbrzymie. Weźmy Hiszpanię: ten kraj jeszcze w 2007 r. – o czym mało kto pamięta – miał 2 proc. PKB nadwyżki budżetowej, zaś z powodu kryzysu w 2009 r. odnotował deficyt w wysokości 11 proc. PKB. Czegoś takiego nie było w historii współczesnej Europy. W zasadzie pierwsza faza kryzysu doprowadziła do tego, że państwa pozbyły się amunicji, drukując pieniądze i zaciągając olbrzymie kredyty. W styczniu 2010 r. po Davos zrobiłem notatki, w których napisałem, że w roku 2009 świat jakoś przebrnął przez kryzys, a 2010 r. będzie lepszy niż wszyscy sądzą, ale pojawi się lęk o zadłużenie państw. Dziesięć miesięcy później już wszyscy to wiedzieli. Do listopada 2010 r. świat ignorował długi państw, które sięgały do 100 proc. PKB, do 120 proc., do 140 proc. Zadłużenie rosło, a rynki nie traciły zaufania, ale przyszedł taki dzień... W listopadzie 2010 r. „Financial Times” napisał o długach Grecji i Irlandii. I zaczęło się. Tylko w jednym roku deficyt Irlandii – dotąd „zielonej wyspy” – wzrósł o 30 proc. PKB. Stało się tak, gdyż rząd w Dublinie zagwarantował wszystkie lokaty bankowe. Banki irlandzkie okazały się za duże w porównaniu do gospodarki irlandzkiej. Od jesieni 2010 r. mamy więc do czynienia z kryzysem zadłużenia i zaufania do państw europejskich. To się szybko przełożyło na euro. Wielka Brytania nie była w lepszej sytuacji, ale jest jednolitym obszarem politycznym z własną walutą i wprowadziła bardzo szybko radykalne reformy oszczędnościowe. Irlandia jest blisko, przykład państwa pogrążonego w kryzysie pobudza wyobraźnię. Państwa Europy Północnej – od jakiegoś czasu jest do nich zaliczana także Polska – są w stanie szybko działać w kryzysie. Do ich społeczeństw przemawiają racjonalne argumenty. Wspaniałym przykładem jest rząd Łotwy. Ciął wszystko: zarobki, emerytury, wszystkie koszty. Mieli spadek sięgający niemal 22 proc. PKB. Rząd, który zaaplikował tak drakońską dawkę lekarstwa, wygrał ponownie wybory – to o czymś świadczy. To jednak małe państwo. Czy można uogólniać jego doświadczenia? Ale w Wielkiej Brytanii – to duży kraj – przy stosunkowo małych protestach społecznych przeprowadzono gruntowne reformy. Na ulicę wyszli studenci, którym kazano płacić wyższe czesne za szkoły. Jak na skalę reform, to niewielkie protesty. Protesty „Oburzonych” w Davos nie robiły wrażenia? Były komentowane jako symptom rosnących napięć społecznych. Ale jeżeli dziś rozmawia się o największych zagrożeniach dla gospodarki, to raczej wymienia się np. zmniejszenie akcji kredytowej dla firm. Te obawy to wynik podwyższonych wymogów kapitałowych banków w UE. W ekstremalnym przypadku mogłoby to zadusić dopiero co kiełkujący wzrost gospodarczy w Europie. Jak w takiej sytuacji chce Pan zobaczyć Europę kwitnącą; gdzie ten szybki wzrost, z czego? Trzeba uznać, że największe ryzyka są już znane i rozpoznane. Proszę pamiętać, że dziś firmy siedzą na pieniądzach. W wielu spółkach – nie tylko w TVN – prezesi mówią: „możemy zacząć inwestycje, nie musimy na nie brać kredytów w bankach, gotówki mamy dużo”. Oczywiście dużo jak na potrzeby w normalnych czasach, ale żyjemy w nienormalnym otoczeniu. Firmy oczekują lepszej atmosfery. Wierzę, że wzrost gospodarczy szybko wróci, a punktem zwrotnym będzie wyjście Grecji ze strefy euro. Trudno w to teraz uwierzyć. Ale 20 czy nawet 10 lat temu nikt by nie uwierzył, że Polska będzie w Davos wymieniana na jednym oddechu z Francją i Niemcami jako kraj stabilizujący gospodarkę europejską. A takie stwierdzenie padło, i to wielokrotnie. Przejście od „Polnische Wirtschaft” – czegoś przykrego, wręcz obraźliwego – do podziwu, uznania. To miłe, słyszeć takie pochwały pod naszym adresem. Nie chodzi tylko o nasz wspaniały, duży rynek zbytu? Na pewno, ale nie tylko. Od 2007 r. polskie PKB wzrosło o ok. 15 proc., a w tym czasie średnia europejska to 0,5 proc. W ciągu kilku lat byliśmy w stanie sporo nadrobić wobec państw zachodnich. To robi wrażenie. My się w kraju śmiejemy z „zielonej wyspy”, ale Polska tak właśnie jest postrzegana na świecie – z zazdrością. Nasi malkontenci mówią: „A co to jest te ponad 4 proc. PKB wzrostu w 2011 r.” i że w tym będzie „ledwie” 3 proc. Proszę uwierzyć, że na tle prognozy wzrostu UE czy USA mamy prawdziwe powody do zadowolenia. Oczywiście mamy też dużo do zrobienia w najbliższych latach: musimy wprowadzić niezbędne reformy.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka ekonomiczna, pracuje w Polskiej Agencji Prasowej.

Artykuł pochodzi z numeru TP 08/2012