Kod nieznany

Polska szkoła uczy historii nudnie, archaicznie, zniechęcająco. Co jakoś nie niepokoi prawicowych publicystów, profesorów historii i polityków.

21.05.2012

Czyta się kilka minut

Janowi Sowie dedykuję

1

Między rządzącą partią liberalną a opozycją (jak sama się nazywa) narodowo-patriotyczną nie ma tematów neutralnych. Czy będzie to stosunek do religii czy do mediów; do gospodarki czy do polityki zagranicznej – efekt jest taki sam. Po jednej stronie jurgieltnicy, zdrajcy, obca agentura, po drugiej obłąkańcy, fanatycy, nieledwie faszyści. W tym klimacie nie da się dojść do jakiejkolwiek wspólnej konkluzji, jakiegokolwiek projektu państwowego.

Konflikt rozpętany przy okazji reformy nauczania historii jest tego najlepszym przykładem. Ryzykowanie własnym zdrowiem (głodówka), by wymusić zmianę propedeutyki jednego z przedmiotów – czy może być bardziej wyrazisty przykład histerii politycznej? Oczywiście zaangażowani w obronę dotychczasowej formuły mają za sobą argument, którego lekceważyć nie można: bezsilność. Z wygranej jednej partii, nawet po raz drugi czy szósty z rzędu (biorąc pod uwagę wszystkie wybory od 2007 r.), nie wynika absolutna swoboda decyzji – państwo liberalne nie znosi takiego rozumienia polityki. Wynika z tego konieczność otwartego komunikowania swoich planów i stojących za nimi racji. Tego zabrakło. Konflikt zatem rozwinął się pod dobrze przetrenowanymi symbolami – zdrajcy kontra patrioci. Czyli w sposób zacierający istotę sprawy.

Ostatnie mediacje Bronisława Komorowskiego (spotkanie u prezydenta przedstawicieli protestujących z przedstawicielami ministerstwa edukacji) były gaszeniem pożaru, który mógł zostać ugaszony, zanim naprawdę wybuchł. A i tak nie jest pewne, czy w obecnym klimacie ta misja pojednawcza przyniesie rezultaty. Dla prawicowej opozycji złagodzenie języka to wszak utrata kolejnej okazji do prezentowania rządzących jako środowiska chcącego pozbawić Polaków ich tożsamości . Ministerstwo też ma swój twardy język – podstawa została wdrożona, jej zmiana wymaga czasu. Czyli jak zwykle: obie strony są zakładnikami własnego prestiżu.

2

Podstawowym argumentem tych, którzy bronią dotychczasowego kanonu nauczania historii w polskich szkołach, jest obawa, że nowa podstawa programowa zrywa kod kulturowy polskości. Z czego można wnioskować, że obecna forma nauki wydarzeń politycznych i przybliżania ich głównych aktorów (bohaterów) pozwalała na cementowanie wspólnoty narodowej. Bez tego spoiwa istnieje ponoć ryzyko dezintegracji. Sposobem na zapobieżenie temu procesowi jest nauczanie „linearne”, nawet jeśli łączy się ono z powtórkami (problem gimnazjów i liceów).

Zwolennicy reformy (m.in. jeden z jej współautorów, Aleksander Pawlicki na łamach „TP”) powtarzają, że obecny system jest nieefektywny – prowadzi do znudzenia materiałem, zobojętnia na przekazywane treści, a na końcu uniemożliwia rozmowę o współczesności. Ich koronnym argumentem jest brak czasu na naukę dziejów najnowszych, która mogłaby łączyć los pokolenia Polaków „teraźniejszych” z losem ich rodziców i dziadków, czyli mogłaby być inicjacją w doświadczenie historyczne.

Problem w tym, że ryzyko zerwania kodu kulturowego – owego nośnika polskości – w niewielkim stopniu dotyczy programu nauczania historii w szkołach. To raczej problem zmiany cywilizacyjnej, sposobu postrzegania własnej narodowości w kontekście tego, co dzieje się z całą cywilizacją zachodnią, której częścią, jeśli nawet peryferyjną, jest Polska. Uczniowie jednego z najsilniejszych „tożsamościowo” krajów Europy – Wielkiej Brytanii, mają po opuszczeniu szkół mgliste pojęcie o własnej historii i kulturze, co nie przeszkadza im w kultywowaniu własnej odrębności. To, że składają się na nią kluby piłkarskie, muzyka, styl życia, trunki i szereg innych rzeczy niemających nic wspólnego ze świadomością, kim był i co zrobił jeden czy drugi król, to inna sprawa. Najwyraźniej rzecz nie w programach szkolnych.

Wielka Brytania jest zresztą przykładem na coś więcej – jakiś czas temu rozgorzała tam wielka dyskusja, jak uczyć historii, za sprawą Neila Fergusona, który zauważył, że jej dotychczasowe formy są mało efektywne. Postulował muzea, filmy BBC, przedstawienia multimedialne jako sposób trafienia z przekazem do pokolenia żyjącego w zupełnie innym środowisku kulturowym niż ludzie układający programy szkolne (pokolenie książki kontra pokolenie komputera).

Z tej debaty do Polski nie przeciekło nic, trwano w tym samym modelu nauczania. Powiedzmy brutalnie: polska szkoła uczy historii w sposób, który sam w sobie jest gwarancją zerwania „kodu kulturowego”, czyli nudnie, archaicznie, zniechęcająco. Nic dziwnego, że liczba uczniów wybierających historię jako przedmiot rozszerzony na maturze jest minimalna i z roku na rok się kurczy. To właśnie efekt braku zdolności reagowania na rzeczywistość, ignorowania zmian.

Nauczanie według kanonów wypracowanych dla polskiej inteligencji na przełomie wieków i kontynuowanych we współczesności prowadziło do porzucenia jakiejkolwiek refleksji historycznej i do produkcji debili kulturowych. Ale ten stan nie niepokoił ani prawicowych publicystów, ani profesorów historii, ani polityków. Bomba wybuchła, kiedy wreszcie ministerstwo postanowiło coś zmienić.

3

Według projektu, nauczanie ma się odbywać w blokach problemowych. Koniec z linearną narracją, dominacją wydarzeń politycznych, koncentrowaniem się na datach i głównych aktorach panteonu narodowego. A nauczyciele mogą wybierać między blokami dotyczącymi stylu życia, obyczaju, kultury itp. Podejście problemowe ma gwarantować bardziej atrakcyjną formę przyswajania, rozumienie procesów, a nie wkuwanie ciągu faktów i dat niepowiązanych ze sobą w żadną całość.

To wielkie wyzwanie i wypadałoby, żeby stało się przedmiotem wnikliwej dyskusji (jakie bloki i jak uczone?). Tego boleśnie zabrakło. Można mieć tylko nadzieję, że urzędnicza maszyneria określająca programy nauczania będzie elastyczna i zdolna do autokorekty. Ale to wymaga partnerów społecznych, zdolnych do zrozumienia istoty zmian, a nie zwalczających je jako upadek i zdradę.

Niestety, część profesorów wyższych uczelni weszła w logikę opisaną na początku. Alarm podnieśli ci, którzy przez lata milcząco trwali w absurdalnym systemie. Jak celnie zauważył Paweł Wroński w „Gazecie Wyborczej”, w obecnym sporze chodzi równie o historię, co o historyków jako korporację. Rozporządzenie ministerialne przyznaje prawo do nauczania „zintegrowanej” historii nauczycielom WOS i języka polskiego, zakładając słusznie, że quantum wiedzy historycznej, którą powinien dysponować taki nauczyciel, jest absolutnie wystarczające do nauki problemowej. To uderza w uczelnie kształcące zawodowych historyków, dla których jedynym miejscem pracy może być szkoła (bo przecież nie każdy z nich będzie badaczem klasy profesorów Nowaka czy Samsonowicza). Ale te same Instytuty Historii równocześnie zniosły wymóg rozszerzonej matury z historii jako warunku przyjęcia.

Wygląda więc na to, że historycy z jednej strony protestują przeciw zmianom, z drugiej obniżają progi przyjęcia, bo po cichu zdają sobie sprawę, że dotychczasowy system likwiduje historię jako punkt zainteresowania młodych ludzi. Cudowna hipokryzja, do tego ubrana w troskę o patriotyzm przyszłych pokoleń. Nic dziwnego, że politycy PiS nie mieli kłopotów w wykuwaniu kolejnego młota na rządzących, by pozyskać wsparcie ze strony przedstawicieli akademickiej historii.

4

A może istotą problemu nie jest historia w szkole, ale historia w ogóle? Jako nauka, stan wiedzy, jej miejsce w Polsce i miejsce polskiej historii w świecie? Może czas zacząć się zastanawiać, czy ta nauka w Polsce zdała egzamin z rozumienia współczesności, które jest przecież kluczem do przeszłości?

Chyba że uważamy, jak to ujął kiedyś pewien luminarz historii IPN-owskiej, że jej zadaniem jest „obiektywne oddanie prawdy o przeszłości”... Tyle że to zdanie świadczy o tym, że do jego autora nie dotarła ani wielka rewolucja, jaka w ostatnich stu latach przeformułowała wiedzę o statusie ludzkiego postrzegania, ani nawet rewolucja w samej historiografii – od lat 50. i później. Że nie musnął prac Haydena White’a, narratywistów czy całego dorobku nauk społecznych wkraczających w historię w coraz większym zakresie. Jakich ów luminarz miał profesorów? Kto go uczył, w tak doskonałej izolacji od dorobku zachodnich prądów intelektualnych?

Tego nie wiem, ale wiem, że na półkach polskich inteligentów stoją dwie „żelazne” pozycje: Jasienica i Davies. Żadna książka historyczna przez ostatnie dwie dekady nie zbliżyła się nawet do statusu tych dwóch autorów. Czy to coś mówi o stanie polskiej historiografii? Gdzie są wielkie narracje, w których podziwiamy nie tylko staranny warsztat, ale i nowatorskie ujęcie oraz pasjonujący język opowieści? Gnioty zwane monografiami, miałkie doktoraty, których nikt nie czyta, aptekarskie mierzenie się z wielką przemianą, jaka w Polsce zaszła przez ostatnie 60 lat, i równoczesny brak jakiejkolwiek refleksji dotyczącej historii – nie jako autonomicznej (i – mówiąc za Whitem – rzemieślniczej) umiejętności – ale nauki społecznej skazanej na interdyscyplinarność, horyzontalność ujęć, nauki „totalnej”, jak chciał ją widzieć Fernand Braudel... Gdzie kontynuacja dorobku szkoły historyków sprzed kilkudziesięciu lat – Topolskiego, Małowista, Kuli? Gdzie nowe szkoły historycznego myślenia, budzące spory i angażujące powszechną uwagę? Gdzie książka historyczna polskiego autora napisana w ciągu ostatnich dwóch dekad – która na moment choćby zawładnęła wyobraźnią publiki w Niemczech, Anglii czy USA? Bo odwrotnych przykładów mamy aż nadto.

Jeden z nich – Adam Zamoyski – wielokrotnie skarżył się na zaściankowość polskiej historiografii i jej trwanie przy wzorach rodem z Rankego i XIX-wiecznej niemieckiej szkoły historycznej. Czy ktoś go posłuchał? Czy program nauczania w Instytutach Historii drgnął choć odrobinę? Na kiepskich, trwających w letargu uniwersytetach kiepsko nauczana historia to nakładające się na siebie nieszczęścia.

Nic dziwnego, że na teren zawodowych historyków wkraczają „uzurpatorzy” – Gross, Śpiewak, Graczyk, żeby wymienić najbardziej symboliczne nazwiska, a wraz z nimi legion krytyków literackich, antropologów kulturowych, socjologów, ekonomistów. Na te nauki krajowa historiografia jest impregnowana jak łódź podwodna.

5

Jeśli historia w Polsce będzie się nadal kojarzyła z IPN i awanturami o reformę nauczania, a po jakimś czasie po prostu zniknie z horyzontu zainteresowania społecznego, to wiedzmy, że będzie to dzieło współczesnego pokolenia historyków. Pokolenia ignorującego współczesność, zamkniętego i niezdolnego do zaproponowania własnemu narodowi (nie mówiąc już o innych nacjach) żadnej narracji historycznej na miarę obecnych czasów.

I może w tym jest zasadniczy problem, a nie w bloku „Narodowy panteon, narodowe spory” – sztandarze protestujących przeciw zmianom nauczania w szkołach.


Zobacz poprzednie głosy w dyskusji o nauczaniu historii: Aleksandra Pawlickiego i Piotra Zaremby. tygodnik.com.pl/spor-o-historie

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 22/2012