Karp po chińsku

Czy polscy politycy przegapili nadejście świata wielobiegunowego? Powtarzając „silni możemy być tylko w Europie”, nie zauważyli faktu, że Stary Kontynent jest osłabiony. I nie nauczyli się myśleć realistycznie.

26.03.2012

Czyta się kilka minut

Silna Polska może istnieć tylko w zjednoczonej Europie – politycy i publicyści tak długo powtarzali to zdanie, że mało kto pyta, co ono dziś znaczy. Eurosceptyczna prawica zajmowała się przede wszystkim dociekaniem, czy aby na pewno Polska jest w Unii Europejskiej wystarczająco mocna, by stało się zadość dziejowej sprawiedliwości. Euroentuzjaści nie mogli się doczekać, kiedy unijne fundusze przyniosą krajowi zmianę cywilizacyjną. Mantrę o silnej Polsce w Europie odmawialiśmy tak długo – jedni z powątpiewaniem, inni z nadzieją – że nie bardzo potrafimy przestać ją powtarzać bezrefleksyjnie, kiedy zmieniły się reguły gry dla całej Europy.

Szarpanina o Europę

Dyskusja o końcu transatlantyckiej hegemonii toczy się od dawna, ale przybrała na sile po wybuchu kryzysu finansowego w 2008 r. Wyznawcy globalnego, wolnego rynku ze zdumieniem zdali sobie sprawę, że jedno z rzekomo najwspanialszych kół zamachowych rozwoju w historii świtatowej gospodarki – partnerstwo Chin i Ameryki – nie funkcjonuje zgodnie z oczekiwaniami (czy też pobożnymi życzeniami). System oparty na tanim eksporcie do USA i skupowaniu przez Chiny amerykańskiego długu pozwalał wprawdzie względnie polepszać los milionów chińskich robotników przemysłowych i utrzymywać w Ameryce wysoki poziom konsumpcji, ale równocześnie przyczynił się do stworzenia globalnej nierównowagi finansowej.

W 2009 r. publicysta ekonomiczny dziennika „Financial Times” Martin Wolf mówił mi, że Chiny powinny uznać swoją częściową odpowiedzialność za kryzys. Takie apele mogą wygłaszać przedstawiciele krajów rozwiniętych, trudno jednak oczekiwać, by zastosował się do nich kraj potężny, ale wciąż znajdujący się na dorobku. W dodatku kraj całkiem zasadnie uważający, że jego rozwój został na co najmniej stulecie zablokowany przez te same potęgi, które dziś apelują do solidarności Chińczyków w imię globalnej równowagi.

Do niedawna „chiński syndrom” dotykał przede wszystkim Stanów Zjednoczonych, Europa zaś miała być na niego uodporniona. Kryzys finansowy i kłopoty Grecji, Hiszpanii, Portugalii czy Włoch zmieniły jednak pozycję negocjacyjną Starego Kontynentu. Jak piszą François Godement i Jonas Parello-Plesner, autorzy analizy pod wymownym tytułem „Chinese Scramble for Europe” („Chińska szarpanina o Europę”), przygotowanej dla think tanku European Council for Foreign Relations: „Chiny zawsze zdawały sobie sprawę, że ich podstawową słabością w relacji z Europą jest potrzeba stałego dostępu do europejskiego rynku. Podczas gdy Stany Zjednoczone są uzależnione od skupowania swojego długu przez Chińczyków, Europejczycy nie potrzebowali niczego w zamian. Ale obecne deficyty budżetowe i rosnące długi publiczne zmieniły tę sytuację. Jak to ujął jeden z czołowych chińskich strategów: »Potrzebujecie naszej gotówki«”.

Najbardziej potrzebują jej europejskie kraje znajdujące się w najgorszej kondycji gospodarczej. Godement i Parello-Plesner przytaczają dane, wedle których blisko 30 proc. chińskich inwestycji w Europie przypada właśnie na Grecję, Hiszpanię, Portugalię i Włochy.

Odmiana polska

W Polsce powtarzamy dziś z ulgą, że jako jeden z nielicznych krajów UE wyszliśmy z kryzysu obronną ręką, a w porównaniu z państwami południa Europy jesteśmy gospodarczym prymusem. Niezależnie od tego, w jakim stopniu uzasadniony jest zarówno ten optymizm, jak i fatalistyczne prognozy, że staniemy się drugą Grecją, jeśli w porę nie zajmiemy się rosnącym długiem publicznym, warto zadać pytanie, czy nie powtarzamy błędu Europy, która uważała się do niedawna za odporną na „chiński syndrom”. Skoro jesteśmy – albo przynajmniej mamy szansę być „zieloną wyspą” – na wieść o zapotrzebowaniu na chińską walutę ze strony południowych Europejczyków możemy odczuwać schadenfreude podobną do tej, jaką zdradzali niektórzy europejscy liderzy wobec uzależnienia Ameryki od Pekinu.

Kiedy premier Tusk decydował w 2008 r., że nie pojedzie na ceremonię rozpoczęcia olimpiady w Pekinie, UE nie potrzebowała jeszcze chińskiej gotówki. Kiedy w lecie 2011 r. zapowiadał ostrą rozprawę z chińskim wykonawcą, który nie wywiązał się z konktraktu na budowę autostrady A2, wydawał się działać zgodnie z tą samą logiką, zrodzoną w zupełnie innych warunkach. Tymczasem inwestycje w Europie Środkowo-Wschodniej, w tym w Polsce, to dziś 10 proc. chińskich wydatków w krajach UE. Zdecydowanie mniej niż w krajach europejskiego Południa, ale – jak wskazują autorzy „Chinese Scramble for Europe” – wcale nie tak mało, jeśli wziąć pod uwagę rozmiary gospodarek regionu.

Polska nie bardzo wie, jak się w tej rzeczywistości odnaleźć. Z jednej strony prężymy muskuły, zachowujemy się tak, jakby Europa (i my jako jej część) mogła sobie w relacjach z Chinami pozwolić na równie wiele, co w 2008 r. Z drugiej strony prezydent Komorowski podczas wizyty w Chinach w grudniu 2011 r. podpisał umowę o strategicznym partnerstwie (w UE podobne umowy ma jeszcze 7 innych krajów). Polska dołączyła tym samym do grona tych krajów Unii, które gotowe są zawierać z Chinami tak lubiane przez Pekin umowy bilateralne.

Powtarzając „silni możemy być tylko w Europie”, nie zauważyliśmy faktu, że cały Stary Kontynent jest dziś osłabiony. Wciąż boimy się marginalizacji w UE i zaprząta nas przede wszystkim troska o miejsce w ekskluzywnym klubie prymusów fiskalnych. Nie zadajemy sobie pytania, czy członkowie klubu będą prowadzili jakąkolwiek wspólną politykę wobec nowych, globalnych potęg, takich jak Chiny. Nie mamy też ochoty wyciągać konsekwencji z faktu, że Pekin intensywnie inwestuje w osłabionych gospodarczo krajach Europy. Złośliwie można doradzić prezydentowi Komorowskiemu, że skuteczniej przyciągnąłby chińskich inwestorów, zachowując dla siebie argument o wyjściu Polski z kryzysu obronną ręką i snując wizję drugiej Grecji.

Nowe średniowiecze?

Po zakończeniu zimnej wojny pojawiły się dwie wielkie narracje, usiłujące objaśnić kierunek, w którym zmierzał świat. Pierwsza, odchodząca właśnie do lamusa, głosiła koniec historii, triumf gospodarki kapitalistycznej i liberalnej demokracji oraz nadejście „momentu unipolarnego”, czyli ery, w której stery świata znalazły się wyłącznie w rękach USA. Pojawia się zatem pokusa, by znowu sięgnąć po drugą, alternatywną opowieść, wedle której nadchodzi nowe średniowiecze. Świat w tej epoce ma być pozbawiony wyraźnego centrum, władza, niczym w feudalizmie, może być skutecznie sprawowana tylko lokalnie lub, w najlepszym razie, na skalę regionu. Demokratyczne swobody i gospodarka wolnorynkowa nadal będą wprawdzie na ustach wszystkich, ale przyjmą odmiany, które w praktyce zaprzeczą znaczeniu tych pojęć.

Dziś po różne odmiany opowieści o nowym średniowieczu sięgają prawicowcy i lewicowcy. Pierwsi boją się nowego, światowego ładu, ukształtowanego na chińską modłę, i twierdzą, że amerykańska hegemonia nie była może idealna, ale przynajmniej chroniła nas przed chaosem. Drudzy czekają na ten sam ład z utęsknieniem i twierdzą, że może nie jest bezpieczny, ale za to sprawiedliwy – ostatecznie dawny porządek też nie gwarantował bezpieczeństwa całej rzeszy mieszkańców globu.

Bezpieczeństwo Polski tak długo było łączone (i to nie tylko przez prawicę) z obronnym parasolem USA i wzmacnianiem pozycji w Europie, że dziś – kiedy obie gwarancje okazują się mniej niezawodne, niż sądziliśmy – pokusa myślenia w kategoriach nowego średniowiecza wydaje się szczególnie silna. Ta opowieść pobrzmiewa w ustach tych, którzy straszą zalewem polskiego rynku pracy przez tanią siłę roboczą z Państwa Środka. Ma też swoją bardziej wyrafinowaną, lewicową wersję, zgodnie z którą Chińczycy rozbijając dawny ład (to nic, że za pomocą odmiany kapitalizmu, w której trudno się dopatrzyć „ludzkiej twarzy”), pomagają wygnać ze świata imperializm – w Polsce rozbrzmiała ona niedawno w numerze „Krytyki Politycznej”, wydanym pod hasłem „Chiny blisko”.

Problem z tą opowieścią – snutą przez prawicę jako przestroga, a przez lewicę jako zapowiedź nowego, lepszego świata – polega na tym, że całkowicie znikają w niej próby uporządkowania wielobiegunowego globu przez rozmaite kraje, które zyskują w nim na znaczeniu. Straszy się kolonizującymi świat Chinami albo uspokajająco zapewnia, że będą wolały zajmować się sobą, ale nader rzadko zauważa coraz większą rolę odgrywaną chociażby przez Indie czy Brazylię. David Rothkopf pisał na łamach „Foreign Policy” o wiele mówiącym przykładzie nowej polityki zagranicznej Brazylii: „Brazylijczycy są wśród tych wyłaniających się potęg, które działają na rzecz autentycznych zmian w sposobie funkcjonowania organizacji międzynarodowych. Uważają, że porządek zbudowany po II wojnie światowej, odzwierciedlony przez układ sił w Radzie Bezpieczeństwa ONZ i automatyczne powierzanie przywództwa Banku Światowego Amerykaninowi, jest przestarzały i pora wprowadzić ład, który lepiej odzwierciedlałby porządek XXI wieku oraz demokratyczne zasady, na bazie których utworzono te instytucje”.

O ile Polska nie ma spójnej polityki w stosunku do rosnących w siłę Chin, o tyle innych krajów wybijających się na pozycję poważnych, globalnych graczy wydaje się w ogóle nie zauważać. Mogą nas mniej lub bardziej interesować jako partnerzy inwestycyjni czy handlowi (strona internetowa Ministerstwa Gospodarki informuje np., że „Udział Indii w polskim handlu zagranicznym jest śladowy (0,21 proc. w eksporcie i 0,55 proc. w imporcie) i niewspółmiernie niski w stosunku do potencjału gospodarczego i rozwojowego obu krajów”), ale właściwie nie istnieją dla nas jako jedni z prawodawców przyszłego ładu globalnego.

Możemy uważać za naiwność chociażby brazylijskie napomnienia, że mandat ONZ w kwestii interwencji w Libii jasno określał jej cel – obronę ludności, a nie zmianę rządu. Jednak, jak słusznie zauważa David Rothkopf, te napomnienia nie wynikają ze słabości do Kaddafiego, ale z przekonania, że nowoczesny ład światowy musi być oparty na wielostronnych negocjacjach i uniwersalnych, przejrzystych zasadach. Zamiast straszyć Chinami albo cieszyć się z ich triumfu, Polska być może powinna zacząć się uważniej przyglądać próbom stworzenia takiego ładu.

Zimnowojenne schematy

W latach zimnej wojny uformował się nie tylko międzynarodowy ład instytucjonalny, który kraje takie jak Brazylia uważają dziś za przestarzały. Równie ważna, o ile nie ważniejsza, jest ukształtowana wówczas mentalność, która każe widzieć świat z perspektywy jasnych podziałów na siły dobra i zła. Tony Judt uważał ją za zasadniczą przyczynę zaangażowania liberałów na rzecz prowadzonej przez prezydenta Busha wojny z terrorem. W eseju „Milczenie owiec: dziwna śmierć liberalnej Ameryki” pisał: „Aby dzisiejsze »walki« (...) miały polityczny sens, muszą mieć jednego, uniwersalnego wroga, którego idee można studiować, teoretyzować na ich temat i je zwalczać. Nowa konfrontacja musi dać się zredukować, pobodnie jak jej dwudziestowieczna poprzedniczka, do znajomej opozycji, która eliminuje egzotyczną złożoność i niejasności: demokracja kontra totalitaryzm, wolność kontra faszyzm, my kontra oni”. Zamiast stalinistów czy imperialistów – „islamofaszyzm”, pojemna i nieprecyzyjna kategoria, do której zaliczyć można myślenie uznawane za totalitarne i jako takie zasługujące na totalne potępienie.

Judt celnie wskazywał, że to odtwarzanie XX-wiecznych podziałów „my i oni” ma swoją odmianę środkowoeuropejską, wyrosłą na szlachetnym gruncie obrony praw człowieka przez dysydentów. Wybitni intelektualiści z Europy Środkowej do opisu sytuacji po 11 września posłużyli się uniwersalnymi kategoriami dobra i zła, za pomocą których z powodzeniem dyskredytowali w latach 80. reżimy komunistyczne. W cytowanym już szkicu „Milczenie owiec” czytamy: „Zaangażowanie na rzecz uniwersalizmu »praw« – i bezkompromisowe stanowisko zajmowne w ich imię przeciwko szkodliwym reżimom – mogą bardzo łatwo doprowadzić do ujmowania każdego politycznego wyboru w binarnych kategoriach moralnych”. Jeśli działania Ameryki po 11 września były etyczne, a nie polityczne, to można było uznać je za słuszne bez względu na to, jakie konsekwencje przyniosły, i nie zadając pytań o ich dopuszczalną skalę.

Ten szlachetny uniwersalizm etyczny pokutuje w polskich dyskusjach do dzisiaj i sprawia, że wszelkie próby zreformowania powojennego ładu międzynarodowego nie mogą się przebić przez binarne schematy. W najlepszym razie traktowane są jako ciekawostki, w najgorszym – jako próby podważenia porządku opartego na uniwersalnych prawach człowieka, których broni Zachód. Reforma ONZ i poszerzenie składu Rady Bezpieczeństwa? No tak, chodzi o skuteczniejsze torpedowanie mandatów sankcjonujących interwencje humanitarne w krajach, gdzie wschodzące potęgi mają swoje interesy. Tak jakby Rosja czy Chiny nie robiły tego skutecznie w ramach istniejącego porządku.

Kiedy Polska wspierała amerykańskie interwencje w Iraku i Afganistanie, polscy politycy i wielu publicystów posługiwało się osobliwą mieszaniną języka obrony uniwersalnych praw człowieka i całkiem pragmatycznych argumentów o potencjalnych kontraktach na wydobycie ropy i zniesieniu amerykańskich wiz dla Polaków. Dziś, kiedy oba rodzaje argumentacji wydają się skompromitowane, pozostało tylko podkreślanie, że „wypełnialiśmy zobowiązania wobec naszych sojuszników”. W efekcie politycy boją się porwania przez binarne schematy. Nie oznacza to jednak, że uważniej przyglądają się wielorakim aspektom nowej, globalnej równowagi sił. Po prostu wybrali milczenie.

Podczas gdy ci sami zasłużeni dysydenci z Europy Środkowej, którzy nawoływali do poparcia Busha i zaangażowania Polski w Iraku i Afganistanie, opowiadali się też za interwencją w Libii, premier Donald Tusk powiedział „nie”. Jeśli uzasadnienia wcześniejszych interwencji militarnych były nieprzekonujące, to teraz braku interwencji właściwie w ogóle nie uzasadniano, poza zdawkowym stwierdzeniem premiera, że „polscy żołnierze będą uczestniczyć w takich działaniach, które mają na celu obronę interesu Polski i interesu sojuszników natowskich wtedy, kiedy one są bezpośrednio zagrożone”.

Ostatecznie nie jesteśmy wcale gotowi na porzucenie binarnych kategorii moralnych, które pozwalają podzielić świat na dobrych i złych. Nie potrafimy się stać zimnymi realistami. Dziedzictwo „Solidarności” i pokojowej transformacji do czegoś jednak zobowiązuje. To dlatego prezydent Komorowski w wywiadzie podsumowującym wizytę w Chinach opowiadał nie tylko o wysiłkach mających utwierdzić Pekin w przekonaniu, że Polska gospodarka trzyma się mimo kryzysu całkiem nieźle, ale i o doświadczeniu wychodzenia z niedemokratycznych rządów, którym chcielibyśmy się podzielić z Krajem Środka, choć jest mocno wątpliwe, czy Chińczycy oczekują od nas jakiejkolwiek lekcji w tym zakresie.

Skoro poczuwamy się do obrony demokracji i praw człowieka na arenie globalnej, może warto, byśmy przestali o nich myśleć zero-jedynkowo. Jeśli usłyszymy i przemyślimy np. inicjatywy i postulaty Brazylii czy Indii, może się okazać, że etyka i polityka jednak mogą iść w parze. Co więcej: ich sojusz niekoniecznie musi prowadzić do ślepego na rezultaty działań maksymalizmu etycznego w polityce. Broniąc zasad opartych nie na żelaznych regułach moralnych, ale wypracowanych w negocjacjach, a zarazem uniwersalnych, bo obowiązujących wszystkie negocjujące strony, być może dostrzeżemy nareszcie kres transatlantyckiej hegemonii. I niewykluczone, że wcale nie będziemy musieli witać go z lękiem.  


PAWEŁ MARCZEWSKI jest adiunktem w Instytucie Socjologii UW, członkiem redakcji „Kultury Liberalnej” i „Przeglądu Politycznego”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Socjolog, historyk idei, publicysta. Szef działu Obywatele w forumIdei Fundacji im. Stefana Batorego, zajmuje się ruchami i organizacjami społecznymi oraz zagadnieniami sprawiedliwości społecznej. Należy do zespołu redakcyjnego „Przeglądu Politycznego”. Stale… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 14/2012