JUŻ ZA ROK MATURA

Zmieniając formułę tzw. egzaminu dojrzałości mogliśmy podnieść poziom edukacji. Zrobiliśmy inaczej.

07.07.2014

Czyta się kilka minut

Matura z matematyki w jednym z kieleckich liceów, 6 maja 2014 r. / Fot. Łukasz Zarzycki / FORUM
Matura z matematyki w jednym z kieleckich liceów, 6 maja 2014 r. / Fot. Łukasz Zarzycki / FORUM

Znów mamy aferę z niezdanymi maturami – otóż wielu uczniów jej nie zdało. Warto zauważyć, że w zeszłym roku toczyła się ta sama „debata”, i to nieprzykryta nagraniami z menelskich rozmów luminarzy polskiej sceny politycznej. A dwa lata temu? Również się toczyła. A za rok? Bez obaw, rok w rok na przełomie czerwca i lipca polscy dziennikarze będą nam oznajmiać, że wielu maturzystów oblało, a my, jak co roku, damy się dziennikarzom zaskoczyć.

Dobre warunki dla złych wyników

Podobnie jak dwa lata temu, rok, teraz i za rok warto zauważyć, że informacje o niezdanych można ująć w dwie tabele. W tej pierwszej widzimy uczniów szkół, które do matury nie przygotowują.

Tak, to herezja oświatowa, ale część liceów zwanych kiedyś „zawodowymi” (a dzisiaj kryjących się pod bardziej szumnymi denominacjami) oraz część techników koncentruje się na szkoleniu zawodowym. Matura nie jest traktowana przez ich uczniów jako punkt docelowy edukacji i wielu z nich dlatego właśnie wybrało taką szkołę. Uda się z maturą? Fajnie. Nie uda? Trudno. Zazwyczaj tego typu – potrzebne – placówki gromadzą uczniów o mniejszym potencjale szkolnym, w sumie zatem stworzyliśmy dobre warunki dla złych wyników maturalnych i takie wyniki tam mamy.

W drugiej tabeli widzimy wyniki wymagających techników oraz liceów ogólnokształcących. Matura jest traktowana poważniej przez obie strony szkolnego teatru i wyniki też są, by tak powiedzieć, poważniejsze. Jak mówi klasyk: tyle w temacie wyników. Skoro jednak nastał sezon, zadajmy sobie pytanie, które, nie wiedzieć czemu, błąka się na peryferiach tej dyskusji, zamiast być jej fundamentem. Czy można sobie wyobrazić system edukacyjny bez matur?

I na co to wszystko

Oczywiście, tak – i to nawet byłoby proste. Szkoła mogłaby podsumowywać pracę z uczniem wewnętrznym egzaminem, w formie i na poziomie, które uznałaby za słuszne. Mogłaby też w ogóle takiego egzaminu nie robić. Uczniowie mieliby wybór między szkołami dającymi wartościowy certyfikat intelektualnych możliwości, a tymi, w których certyfikat nie ma żadnej wartości albo nie istnieje. Uczelnie wyższe robiłyby własne egzaminy – sądząc z tego, co mówią czasem przedstawiciele „edukacji” wyższej, takie rozwiązanie podniosłoby poziom ich studentów. Niektóre uczelnie mogłyby zwalniać z egzaminów wstępnych kandydatów, którzy kończyliby wybrane szkoły średnie z bardzo dobrymi wynikami etc., etc.

Dywersyfikacja na ogół tworzy system elastyczny, a nie system wyglądający doskonale na papierze. Pomogłaby też walczyć z utrwalonym przekonaniem, że każdy etap edukacji ma służyć przede wszystkim temu, aby jego absolwent zaczął etap następny. Pewien młody polonista mówił kiedyś „Gazecie Wyborczej”: „Chciałbym, żeby młody człowiek nie opuszczał szkoły zawiedziony. Tymczasem w podstawówce mu mówią: »Nie chcesz się uczyć? Dobra, w gimnazjum cię sprawdzą«. W gimnazjum słyszy: »Zobaczysz w liceum«. A w liceach: »Zobaczysz na studiach«. Na uczelni to samo: »Rynek pracy cię zweryfikuje«. Takiego przenoszenia zobowiązań nie da się zaakceptować. Bo to, co ważne, dzieje się w naszej szkole – teraz”.

Dodałbym do tego, że diagnoza ucznia nie może być mylona z diagnozą szkoły, a już zwłaszcza nie powinna być mylona z rankingiem szkół. Jeżeli wierzyć pogłoskom, w piekle jest osobna komnata dla twórców „edukacyjnych” rankingów, których co sześć godzin bierze w objęcia boa dusiciel o twarzy muła. Podobnie jak każdy światły człowiek wiem, że ranking nagradza nauczyciela pracującego… z uczniem zdolnym i zdyscyplinowanym. Wartość szkoły mierzy się tym, jak poradziła sobie z konkretnym uczniem o różnych możliwościach i potrzebach, nie jakimś wyselekcjonowanym i pasującym do z góry założonego standardu!

Niektórzy uczniowie powinni po szkole trafiać na Harvard, inni do zawodowej szkoły, inni jeszcze od razu do pracy – skoro ludzkie drogi są różne, to właściwie i „matury” mogłyby być od siebie różne. Standard najlepiej wychodzi w prezentacji multimedialnej, nie w życiu.

Egzamin bardzo zewnętrzny

Łukasz Ługowski, ceniony nauczyciel i dyrektor szkoły „Kąt”, kłóci się nieraz ze mną, że skoro matura stała się egzaminem zewnętrznym wobec szkoły, to powinna być zewnętrzna w całości. Niech kuratorium wynajmuje dużą halę – w Warszawie zapewne Pałac Kultury – i zatrudni „pilnowaczy”, „sprawdzaczy”, ewaluatorów…

Kuszące – przynajmniej kuratorium mogłoby raz zrobić coś pożytecznego dla oświaty, a szkołom odpadłaby ogromna biurokratyczna działalność, odciągająca dyrekcje i pedagogów od ich właściwej działalności (jakby ktoś zapomniał: jest nią kształcenie i kształtowanie młodzieży).

Kuszące, i chyba nierealistyczne, w niejednej miejscowości w Polsce okazałoby się, że największą salą w mieście dysponuje właśnie szkoła, natomiast trudno odmówić merytorycznej poprawności rozumowania mojego szacownego kolegi. Logicznym krokiem jest zostawienie egzaminowania uczelniom i szkołom w taki sposób, jakiego pragną.

Czy jest jakiś powód, aby nie pójść tą drogą? Owszem – tradycja. Ktoś powie „tylko”, moim zdaniem „aż”. Dla wielu młodych ludzi i dla wielu ich nauczycieli matura jest drogowskazem edukacyjnym. Tak, tak, należy ubolewać, że tak wielu ludzi w wieku szkolnym nie uczy się dla satysfakcji własnej, tylko dla punktów i ocen. Ubolewam nad tym bardzo chętnie, chociaż to oczywista hipokryzja – czy wielu dorosłych kształci się w dorosłym życiu po to, by rozszerzyć swoje horyzonty? Alternatywą dla uczenia się „na punkty” treści bardzo często trudnych i niewywołujących radości nie jest uczenie się „dla siebie”, tylko nieuczenie wcale. Matura powszechnie kojarzy się z zawodami sportowymi: to trochę źle, ale trochę dobrze – ocierałoby się o szaleństwo ryzykowanie demontażu systemu, który jest trochę dobry…

Zdrada szkolnictwa wyższego

Matura, taka jaka jest dzisiaj (z wyłączeniem matury pisemnej z polskiego, która pozostaje krokiem wstecz w stosunku do dawnej), wciąż motywuje do nauki. Motywuje jednak mniej niż kilka lat temu, a to ze względu na zdradę szkolnictwa wyższego.

Pamiętając, że wśród pracowników naukowych zdarzają się zapaleni, zasłużeni dydaktycy i, starając się akurat ich nie obrazić, trzeba powiedzieć jasno – świat masowej polskiej dydaktyki dzieli się na relatywnie dobry i na szkolnictwo wyższe. Jaki ma sens wymaganie od ucznia, aby przygotował się starannie do matury, jeżeli z jakimkolwiek maturalnym wynikiem i tak wezmą go na studia, całując jeszcze w pięty?

Tak zwana nowa matura pomyślana została tak: część jej nie zda w ogóle i zastanowi się nad przyczynami tej porażki. Część zda słabo i powędruje „w świat” (do pracy, do szkół policealnych, na staże) – a gdyby chcieli iść na studia, mają 5 lat na poprawianie wyników. Część zda dobrze i będzie miała wybór – albo pójść w świat, albo na studia. Ta układanka została całkowicie wywrócona przez uczelnie (a raczej nieuczelnie).

Maturzysta, aby zdać maturę, musi wypełnić dziwny egzamin z polskiego oraz dwie duże klasówki: z matematyki i angielskiego. Zdaje te klasówki z przedmiotów wykładanych w szkole przez długie lata. Do tej pory, aby zdać klasówkę, musiał otrzymać 50, czasem 60 procent (ocena „dwa”, tzw. dopuszczająca). Tylko z matury próg ustawiony jest znacząco niżej: 30 procent! I niech będzie, przecież 30 procent, czyli wykazana elementarna znajomość podstaw trzech przedmiotów uczonych „od zawsze”, miała oferować absolwentowi szkoły średniej swobodę w rozstaniu się ze szkolnym kształceniem. W chwili, w której okazało się, że kolejne polskie wydziały gotowe są przyjmować kandydatów z bardzo niskimi wynikami, zarysowany wyżej model wziął w łeb.

Obecnie sytuacja wygląda w gruncie rzeczy tak: zdałeś matury na „dwóję” i „trzy na szynach”, nie masz w głowie żadnej uporządkowanej wiedzy, twoje umiejętności edukacyjne zasadzają się na umiejętności wstrzeliwania się z odpowiedziami w oderwane od siebie pytania egzaminacyjne – a zatem wykazałeś, że możesz studiować. Dobrej drogi.

Nie dziwi mnie, że wyniki matur są w tym roku słabsze niż w zeszłym, i nie sądzę, abyśmy w przyszłych latach doczekali się istotnej zmiany. Słabość wyników matur nie polega jednak na tym, że wielu zdających nie zdaje, tylko na tym, że wielu zdających ma kiepskie wyniki „pozytywne”, oscylujące wokół raptem 50 proc., również z przedmiotów wybranych. Skoro słabe wyniki wystarczają, kto w pokoleniu wychowanym na dewizie „relacja ceny do jakości” będzie się szarpał? Mogliśmy za pomocą nowej matury podnieść poziom naszej edukacji, zrobiliśmy inaczej. Miałeś chamie złoty róg.


JAN WRÓBEL jest dyrektorem Zespołu Społecznych Szkół Ogólnokształcących „Bednarska” w Warszawie, nauczycielem historii, autorem podręczników i książek na temat edukacji. Publicysta, gospodarz porannego programu w radiu TOK FM.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 28/2014