Jest granica

Żyjąc w czasach pogardy, Władysław Bartoszewski otrzymał łaskę szczególną. Urodził się po raz drugi.

13.02.2012

Czyta się kilka minut

O innych powiedział bądź napisał miliony, jeżeli już nie dziesiątki milionów słów. Przy okazji o jego życiu też dowiedzieliśmy się sporo, ale spośród tych milionów jedno zdanie wydaje się kluczem do jego postaci najwłaściwszym: „Ja jestem człowiekiem, na którym wszystko, w co wierzył, sprawdzało się w praktyce”. Władysław Bartoszewski...

***

Nocą do Jezusa przychodzi Nikodem. Kim jest? Zasiada w Sanhedrynie; to człowiek uczciwy, szanowany, bardzo bogaty. Jak głosi Talmud, przez dziesięć dni mógłby żywić cały lud Izraela. Ale kim jest w głębi duszy? Jaką prawdę o Nikodemie odkryje Ten, który ma niewiele, czasem nic, ale potrafi nakarmić kilkutysięczną rzeszę siedmioma chlebami i kilkoma rybami?

Daniel-Rops w „Dziejach Chrystusa” tak sportretował sanhedrytę: „był to jeden z owych uczciwych, który ma wprawdzie zmysł moralny na tyle wyostrzony, by wiedzieć, jaka powinna być najlepsza droga dla pragnącego dojść do doskonałości, który jednak nie chce na nią wejść obydwiema nogami, bo wstrzymują go przyzwyczajenia umysłowe, mieszczańska pozycja społeczna, a przede wszystkim – aby powiedzieć prawdę – brak głębokiej, istotnej odwagi”.

Od Nazarejczyka usłyszy: „Zaprawdę, zaprawdę powiadam ci, jeśli się ktoś nie narodzi powtórnie, nie może ujrzeć Królestwa Bożego”. Czy faryzeusz nie zrozumiał, czy bał się zrozumieć – nie sposób rozstrzygnąć. Dość powiedzieć, że postawił pytanie naiwne, wręcz głupie: „Jakżeż może się człowiek narodzić, będąc starcem? Czyż może powtórnie wejść do łona swej matki i narodzić się?”. Jezus tłumaczy: „To, co się z ciała narodziło, jest ciałem, a to, co się z Ducha narodziło, jest duchem. Nie dziw się, że powiedziałem ci: Trzeba wam się powtórnie narodzić. Wiatr wieje tam, gdzie chce, i szum jego słyszysz, lecz nie wiesz, skąd przychodzi i dokąd podąża. Tak jest z każdym, który narodził się z Ducha”.

Ale Nikodem nie jest gotów na powtórne narodziny. Ceni sobie własny, poukładany, syty i – bądźmy szczerzy – przyzwoity świat. Nocna rozmowa nie pozostanie jednak bez echa. W godzinach poprzedzających mękę, Nikodem weźmie Jezusa w obronę, a potem razem z Józefem z Arymatei zajmie się Jego pogrzebem, przynosząc sto funtów aloesu i mirry. Tradycja i legenda chciałyby w nim widzieć chrześcijańskiego męczennika, ale Pismo o tym milczy.

***

Władysław Bartoszewski pierwszy raz urodził się 19 lutego 1922 r. w Warszawie jako jedyny syn Władysława Bartoszewskiego i Beaty Heleny Marii ze Zbiegniewskich.

Drugie narodziny zaczęły się 22 września 1940 r. na placu apelowym KL Auschwitz. Tak wspominał tamten dzień, który przez lata – w każdą noc – powracał jako senny koszmar: „Esesmani wyszukali sobie ofiarę, nauczyciela gimnazjum z Warszawy, nowo przywiezionego do obozu. Nie wiem, czym zawinił, może stał nie dosyć prosto, wszystko jedno. Kapo wywlekli go przed front, widzieliśmy to wszyscy, kilka tysięcy ludzi, ja też. Numer 4427, Bartoszewski, patrzył na to, widział wyraźnie, widzę to jeszcze teraz. Zaczęli tego nauczyciela bić, znęcać się nad nim. Upadł, pozostał już na ziemi, nieprzytomny, krwawił. Nie wiem, czy go zatłuczono na śmierć, zdawało mi się, że nie żyje. Trwało to 10, może 15 minut. Stało nas tam z pięć tysięcy mężczyzn, wyprężonych na baczność. Byliśmy widzami, żaden z nas nic nie zrobił. Ja też tam byłem i też nie zrobiłem nic i uważam to dziś jeszcze za życiowy wstyd, choć rozumiem to wszystko”.

Kto chociaż raz przeczytał Nowy Testament, dobrze wie, że powtórne narodziny zaczynają się od uznania i wyznania słabości. Koniecznie i wyłącznie własnych, nigdy cudzych. Szaleńcem byłby człowiek, który w ogóle chciałby oceniać, o potępieniu już nie wspominając, tych mężczyzn w milczeniu patrzących na katowanego. Byli bez winy. Bez wątpienia. Można przytoczyć za tym dziesiątki przekonujących argumentów. A jednak numer 4427 wstydził się. Poczuł się bezradny. Jednocześnie – w odróżnieniu od Nikodema – osiemnastolatek w drucianych okularach nie miał dokąd uciec. Auschwitz na proch starł jego bezpieczny, mieszczański świat i dobre, przedwojenne, katolickie wychowanie.

O pierwszych dniach w obozie tak powie po niemal dokładnie siedemdziesięciu latach: „Mnie się wydaje, że pierwsza nauka, była nie tyle nauką, ile szokiem. Szokującym odkryciem, że ludzie całkiem bezinteresownie albo w oczekiwaniu bardzo wątpliwego zysku – za miskę zupy, dodatkową porcję chleba albo lepsze miejsce do spania – mogą innych traktować brutalnie. Na pokaz, aby wykazać się lojalnością i gorliwością wobec niemieckiego aparatu terroru. Powiedzmy sobie jasno, że w Auschwitz każdy więzień żył w nieco innym obozie, były różne układy, różne kręgi piekła. Mówiłem już, że gorsza niż gorliwość niemieckich kapo wydawała się oczywiście gorliwość niektórych Polaków. Nie nadzorców obcych, ale rodaków, na dodatek więźniów politycznych, czyli niby uznanych za wrogów Rzeszy. Powinni płynąć jedną łodzią z ofiarami, ale wybrali drugą stronę. Tu wszelką surowość, oschłość i brutalność odczuwałem wyjątkowo boleśnie. Zwłaszcza że w chwili aresztowania miałem osiemnaście i pół roku. Byłem wychowany w rodzinie, gdzie nikt nikogo nie bił. W środowisku, gdzie szanowano ludzi. Nie miałem nawet okazji zebrać jakichkolwiek doświadczeń negatywnych, bo żyłem w swego rodzaju akwarium, które tworzyły gimnazjum i liceum, dom i kościół”.

Drugie narodziny wymagają obumarcia dawnego człowieka: „Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Jeżeli ziarno pszenicy wpadłszy w ziemię nie obumrze, zostanie tylko samo, ale jeżeli obumrze, przynosi plon obfity”. Choć współwięźniowie wystawią Bartoszewskiemu po latach jak najlepsze świadectwo, on z typową dla siebie, ostrą samoświadomością wyzna: „Granicą było, by nikomu nie zrobić krzywdy. I nie zrobiłem. To było dla mnie maksimum tego, czego od siebie oczekiwałem. Może to za mało, ale naprawdę nie byłem żadnym bohaterem”. Po chwili jeszcze doda: „Oczywiście, gdybym zrobił coś dobrego i pomagał innym, byłoby pięknie. Dlatego postarałem się to potem, już po wyjściu z obozu, nadrobić”.

Ale do drugich narodzin potrzeba jeszcze akuszera. Trzeba spotkać Apostołów.

***

Ewangelia jest prosta. Tak – tak, nie – nie. Proste odpowiedzi na proste pytania. Jak podczas spowiedzi Władysława Bartoszewskiego u ks. Jana Zieji. To była jego pierwsza spowiedź po wyjściu z obozu; pierwsza od dwóch lat; pierwsza od czasu, gdy popadł w kryzys wiary. Przede wszystkim – nie rozczulać się nad sobą. Nie starać się zrozumieć tego, czego zrozumieć się nie da. Zaufać. Działać. Człowiek nie jest bezradny. Ocalenie z obozu to łaska i dług. Komu i jak pomagać? Chociażby tym, co żyją za murem getta. Znajdą się sami, nie wolno ich tylko ominąć.

Dobiegając 90. urodzin, Władysław Bartoszewski powie: „Ojciec Zieja miał rację. Znaleźli się nie tylko potrzebujący, ale także ci, którzy mi pomogli, mnie współkształtowali i umożliwili mi pracę dla innych. To wielka łaska, którą otrzymałem. Jestem Bogu za nią wdzięczny. Nie tylko za ocalenie, ale za ukierunkowanie, które przyszło nie przez olśnienie czy objawienie, bo tych nie doznałem, ale przez ludzi Bożych. A za takich uważam i ojca Zieję, i Zofię Kossak”.

Hic natus est. Potem był konspiracyjny i katolicki Front Odrodzenia Polski, Żegota, Armia Krajowa i Delegatura Rządu, Powstanie... – cała długa, szlachetna i wciąż stająca się biografia, w tym ważny rozdział w kierowanym przez Jerzego Turowicza „Tygodniku Powszechnym”. Pozbawione sensu byłoby streszczanie jednego z najlepszych polskich życiorysów, ale warto zauważyć, że nie ma w nim nic przypadkowego. „Życie Bartoszewskiego to linia prosta od początku aż do dziś” – tak w jego 80. urodziny napisał Jan Nowak Jeziorański.

Dlatego rozważając kolejne odsłony fenomenu Bartoszewskiego, wracać należy do logiki Ewangelii i Apostołów, którą w jednym z kazań ks. Zieja przedstawił jako lapidarny dialog: „Mówi Stasiek: Źle jest na świecie. A na to Janek: Wiesz co, Stasiek, poprawmy się oba, a będzie lepiej”.

Taka prostota nie jest oczywiście prostactwem, ba – pozwala sięgać wzrokiem tam, gdzie zwykle wzrok innych, nawet dobrych ludzi, nie sięga. Mimo klęski urodzaju na cierpienia własnego narodu owa prostota umożliwiła takim ludziom jak Zieja, Kossak, Karski czy Bartoszewski dostrzeżenie tragicznego losu Żydów, których nieraz w obronę nie brał już nikt. Jeszcze podczas wojny każe się też zastanowić, czy wszystkich Niemców – spełniając patriotyczny obowiązek walki – traktować jak śmiertelnych wrogów.

Bartoszewski: „Pamiętam też, jak mnie cieszyło, gdy widziałem transporty rannych z frontu wschodniego. Zupełnie bezkrytycznie, zwłaszcza jak na człowieka wychowanego w katolickich szkołach, odrzucałem każdego Niemca. Dopiero Zofia Kossak i ojciec Zieja wywarli na mnie taki wpływ, że zacząłem poddawać rewizji moją – powiedziałbym – niczym nie ograniczoną niechęć. Uczestniczyłem w dyskusjach, które w prywatnych mieszkaniach toczyła młodzież akademicka. Zastanawialiśmy się, jaką infekcją jest nienawiść zaszczepiona w ludziach przez wojnę wywołaną przez Hitlera. Powtarzam: wierzyliśmy, że Niemcy przegrają, wiązała się z tym satysfakcja, ale powoli zaczynaliśmy rozumieć, że nie powinna temu towarzyszyć zbiorowa niechęć do innego narodu”.

I kiedy w tych jubileuszowych dniach wiele razy będziemy przypominać, że w 50. rocznicę zakończenia II wojny polski minister spraw zagranicznych Władysław Bartoszewski przemawiał przed połączonymi izbami Bundestagu i Bundesratu, w pamięci warto mieć wiersz, który napisała Leonia Jabłonkówna, ochrzczona w wieku dorosłym, ukrywająca się podczas okupacji Żydówka:



Za ugór ojczysty rozdarty,


Za fali wiślanej płacz krwawy,


Za Tatry skalane i Bałtyk,


Za wrzesień śmiertelny Warszawy;


Za grób, co słabnącym jak ulga


Pokusą w męczeńskich dniach świeci –


– Zbaw, Panie, kobiety i dzieci


Z płonących pożarów Hamburga.



Ten tekst opublikowano... jesienią 1943 r. na łamach „Prawdy”, konspiracyjnego organu Frontu Odrodzenia Polski, gdzie Bartoszewski był sekretarzem redakcji.


***


Wywodząca się z kart Ewangelii etyka stanowi klucz do większości życiowych wyborów Bartoszewskiego. Błogosławiona prostota, która pozwala właściwie decydować w skomplikowanych czasach. Kiedy kończy się wojna, Bartoszewski na przykład zastanawia się, czy przyłączyć się do podziemia niepodległościowego. Nie dzieli jednak włosa na czworo, nie roztrząsa uwarunkowań geopolitycznych, nie marzy o generale Andersie na białym koniu. Uświadamia sobie tylko jedno: składając latem 1942 r. przysięgę żołnierza AK, zobowiązał się do walki o wolną Polskę. W rocie nie padło ani słowo o Niemcach czy innych narodach. A to znaczy, że przysięga nadal obowiązuje.


Potem wiąże się z mikołajczykowskim PSL, choć dotychczas z ruchem ludowym nie miał intensywniejszego kontaktu. Ale widzi, że ludzie prawdziwie przyzwoici albo siedzą w więzieniu, albo milczą, albo działają w Stronnictwie. Z tych samych pobudek rozpoczyna potem współpracę z „Tygodnikiem Powszechnym”. Kiedy zaś, w latach wcześniejszych, sam trafi do stalinowskiego więzienia, całą moralność zamknie w prostym dylemacie: być albo nie być donosicielem. A skoro donosicielem nie chce być, inne decyzje będą już tylko pochodną wyboru podstawowego.


My, czytelnicy i słuchacze, zafascynowani jego niespożytą energią, niesłabnącą ironią i ciętymi ripostami, zapominamy, że najgłębszą lekcję moralności wyniósł z czasów Zagłady. Przekazał ją we wstępie do książki „Moja Jerozolima, mój Izrael”: „Gdzie jest granica przyzwoitości? Gdzie jest granica uczynności? Czy jest nią danie jałmużny, czy też przyjęcie kogoś do domu? A może podzielenie z nim szaty, jak to robili niektórzy święci? Nikt nie może o sobie powiedzieć, że zrobił dość, poza tymi, którzy zginęli, niosąc innym pomoc. Jedynie ci zrobili dość”.


Święta racja. Tyle że nie Władysław Bartoszewski pierwszy tak mówił o życiu. Bo identyczny sens, choć wyrażonych w innych słowach, znajdziemy w 15. rozdziale Ewangelii według św. Jana: „Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich”. Kto tego nie rozumie, nie zrozumie też fenomenu Władysława Bartoszewskiego.  



MAREK ZAJĄC jest sekretarzem Międzynarodowej Rady Oświęcimskiej przy Premierze RP, której przewodniczy Władysław Bartoszewski.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Były dziennikarz, publicysta i felietonista „Tygodnika Powszechnego”, gdzie zdobywał pierwsze dziennikarskie szlify i pracował w latach 2000-2007 (od 2005 r. jako kierownik działu Wiara). Znawca tematyki kościelnej, autor książek i ekspert ds. mediów. Od roku… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 08/2012