Inna Turcja

Nowy lider Bliskiego Wschodu, regionalny przywódca, nowe przedmurze Europy, chroniące Stary Kontynent przed obszarem niestabilności, wreszcie ustrojowy wzorzec dla arabskich rewolucji: Turcja pokazuje dziś nowe, zaskakujące oblicza.

29.10.2012

Czyta się kilka minut

Kiedy czyta się doniesienia z Turcji sprzed 10 lat, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że wkraczamy w świat inny, dawno zapomniany. Przez zaledwie 10 lat zmieniło się tu wszystko. Czy to na pewno jest ten sam kraj?

Dawniej było tak: narastające obawy, by rządy w Turcji nie przeszły w ręce partii islamskiej, rosnącej w siłę. Armia na straży świeckości republiki. Kłopoty gospodarcze: wysoka inflacja, słaba waluta, mało inwestycji. Niestabilność polityczna, ucieleśnienie zasady, że „ostatni będą pierwszymi”, bo w każdych wyborach następuje gruntowne przebudowanie sił parlamentarnych – rządzący odpadają, outsiderzy zwyciężają. Wielka i niezmienna troska: czy Unia Europejska przyjmie Turcję do swego grona, jeśli nie dziś, to choćby w dalekiej przyszłości? Bo Turkom na niczym tak nie zależy, jak na zacieśnieniu więzów z Europą. Wreszcie – problem kurdyjski.

A dziś? Cała władza w rękach islamistów – parlament, rząd, urząd prezydenta. Stabilność polityczna, sukces gospodarczy. Bezsilna armia – najwyżsi rangą dowódcy w komplecie siedzą w więzieniu, oskarżeni o spiskowanie przeciw legalnej władzy. Więzy z Europą powoli schodzą na plan dalszy. Turcja, choć jeszcze nie mówi o tym głośno, już nie potrzebuje Europy. Coraz mniej chce być członkiem Unii, coraz bardziej – przywódcą Bliskiego Wschodu, wzorem i punktem odniesienia dla całego świata muzułmańskiego.

Tylko problem kurdyjski jest obecny jak zawsze – i raczej prędko nie zniknie.

10 lat u steru rządów

Wybory parlamentarne z 3 listopada 2002 r. okazały się dla Turcji przełomem, jakiego nikt – łącznie z bohaterami tych wydarzeń – się nie spodziewał: po raz pierwszy od powstania republiki zwyciężyło ugrupowanie islamskie. Entuzjazmowi Partii Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP) oraz jej zwolenników dorównywała konsternacja drugiej strony: jak to możliwe, aby w państwie ortodoksyjnie świeckim, jakim jest Republika Turecka, nurt odwołujący się do islamu mógł zdobyć tak wielkie poparcie?

Nurt, dodajmy, przed którym żywo przestrzegano od chwili, gdy w 1994 r. islamska Partia Dobrobytu (Refah) – z której po umiejętnej metamorfozie narodziła się AKP – odniosła pierwsze znaczące sukcesy w wyborach lokalnych, zdobywając władzę także w stołecznej Ankarze i w Stambule. Burmistrzem Stambułu, największej metropolii Turcji, został wówczas Recep Tayyip Erdoğan, już wówczas uważany za wschodzącą gwiazdę partii.

Dwa tygodnie po tamtych wyborach AKP bez trudu utworzyła rząd – pierwszy turecki gabinet złożony w całości z przedstawicieli partii islamskiej. Zdarzało się już wcześniej, że islamiści uczestniczyli w rządach, ale występowali wyłącznie w charakterze partnera koalicyjnego, którego zadaniem było z reguły poszerzenie podstawy parlamentarnej rządu, a nie kształtowanie jego polityki.

Na czele tego pierwszego rządu AKP stanął nie Erdoğan, lecz Abdullah Gül. Erdoğan, obciążony wyrokiem za głoszenie idei islamskich, nie mógł ubiegać się o mandat. Ale, wobec przewagi AKP w Wielkim Zgromadzeniu Narodowym, rozwiązanie problemu okazało się dziecinnie proste: zakaz uchylono, Erdoğan uzyskał mandat w wyborach uzupełniających, a Gül bez wahania oddał mu miejsce na czele rządu.

Wadliwa demokracja

Ten skromny i niepewny punkt wyjścia stał się początkiem pasma sukcesów. Nawet przeciwnicy AKP, a jest ich nadal niemało, nie mogą zaprzeczyć, że pod jej rządami Turcja pod względem gospodarczym rozkwitła, a jej pozycja w świecie wcale nie ucierpiała – nawet jeśli akcenty wyraźnie się zmieniły.

Przywykło się uważać – tak przynajmniej twierdzą apologeci tureckiego premiera – że największą jego zasługą jest udowodnienie, zarówno na użytek Zachodu, jak i świata muzułmańskiego, iż można połączyć islam z demokracją. To prawda, choć niepełna – w tym połączeniu bowiem, nawet w wydaniu tureckim, demokracja (w przeciwieństwie do islamu) niekiedy kuleje.

Ot, sprawa wolności prasy. Komitet Ochrony Dziennikarzy w swym najnowszym, opublikowanym zaledwie parę dni temu raporcie nie szczędzi Turcji słów ostrej krytyki. W Turcji, ocenia, władze naruszają wolność prasy w stopniu wyjątkowym, nieporównywalnym z innymi krajami. Aż 61 dziennikarzy przebywa dziś w więzieniach i jest to rekord światowy. Premier Erdoğan, zdaniem Komitetu, nie tylko źle znosi krytykę, ale próbuje też sterować mediami, wymuszając wręcz autocenzurę z ich strony. Trudno zaprzeczyć, że pod tym względem jest dziś o wiele gorzej niż za poprzednich rządów, gdy, owszem, zdarzały się uchybienia, ale nie na taką skalę.

O ile Zachód ma pewne podstawy, by z nieufnością czy przynajmniej dystansem oceniać erdoğanowską demokrację, to w świecie muzułmańskim nowa Turcja jest traktowana zupełnie inaczej. Pod rządami partii o proweniencji islamskiej stała się bliższa, bardziej „swoja”. Gdy jesienią 2011 r. Erdoğan wraz z wielką świtą, której lwią część stanowili biznesmeni, odwiedzał porewolucyjne Egipt, Tunezję i Libię, wszędzie był witany gorąco, wręcz owacyjnie. Arabska ulica doceniła jego zaangażowanie w sprawy regionu i wsparcie dla „Arabskiej Wiosny”. Z pewnością doceniono też zerwanie z Izraelem, który przestał być najbliższym sojusznikiem Turcji w regionie – to bardzo poważny atut tego rządu.

Z dala od Syrii

W rewolucje w Afryce Północnej Turcja angażowała się z pozycji obserwatora, gotowego do wsparcia, ale w ograniczonym zakresie. Inaczej, z oczywistych przyczyn, ma się dziś sprawa z Syrią. Przesądzają o tym sąsiedztwo i bliskie więzy obu krajów, nawiązane w ostatnich latach, gdy Ankara postawiła na poprawę stosunków z sąsiadami – politykę „zero konfliktów”, sformułowaną przez ministra spraw zagranicznych Ahmeta Davutoğlu. Dziś po więzach nie ma śladu, a Erdoğan wzywa przywódcę Syrii Baszara Al-Asada do ustąpienia, nazywając go „dyktatorem”, choć jeszcze niedawno zwał go „bratem”.

Jest kilka powodów, dla których Turcja nie może pozwolić sobie, by bezczynnie patrzeć na rozwój wydarzeń w Syrii. Na plan pierwszy wysuwa się obawa, by po drugiej stronie granicy, pod jej bokiem, nie wyrosła kolejna kurdyjska strefa autonomiczna na wzór tej, którą po obaleniu Saddama Husajna wykroili sobie Kurdowie iraccy. Gdyby tak się stało – a wiele na to wskazuje – wtedy tureccy separatyści z Partii Pracujących Kurdystanu (PKK) zyskaliby nowe pole do działania, kolejne miejsce, skąd można dokonywać wypadów na teren Turcji. Drugi poważny problem to uchodźcy. Dla Turków wprawdzie to nie pierwszyzna, zmagają się z nim przy okazji każdego konfliktu w regionie. Ale liczba uchodźców z Syrii przekroczyła już sto tysięcy i stale rośnie.

Na to zaś nakładają się incydenty bieżące. W czerwcu armia Asada zestrzeliła turecki myśliwiec, który naruszył przestrzeń powietrzną Syrii, a na początku października kilkakrotnie ostrzelała tureckie miasteczko graniczne Akçakale – i teraz armia turecka odpowiedziała ogniem. Wkrótce potem syryjski samolot pasażerski, lecący z Moskwy do Damaszku, został zmuszony do lądowania w Ankarze. Podejrzewano, że transportuje rosyjską broń dla Asada.

Wszystko to stwarza zagrożenie, jeszcze nie dramatyczne, ale już realne. Po incydentach w Akçakale nad granicę z Syrią wysłano dodatkowe oddziały, a parlament upoważnił rząd do ewentualnej interwencji aż do końca przyszłego roku. Czy Erdoğan z tej możliwości skorzysta, trudno przewidzieć. Na pewno nie chce tego społeczeństwo tureckie: 51 proc. Turków pytanych przez instytut TNS-Turkey, jaką rolę powinien odgrywać ich kraj w Syrii po usunięciu Asada, odparło zdecydowanie, że nie powinien się do niczego mieszać.

Dwie różne epoki

AKP w pewnej mierze dokonała cudu – 10 lat nieprzerwanych rządów jednej partii to ewenement, sytuacja nieznana od czasu, gdy przywrócono system wielopartyjny, kończąc z monopolem kemalistowskiej Republikańskiej Partii Ludowej. Kluczem do sukcesu AKP na pewno jest dobry stan gospodarki, bo Turcję omija kryzys, o recesji nie ma mowy, a tempo wzrostu w ostatnich latach sięgało nawet 8 proc. Ale złożyło się nań również wiele innych czynników, choćby rozpoczęcie w 2005 r. tak bardzo oczekiwanych negocjacji akcesyjnych z Unią Europejską, pewne gesty pod adresem Kurdów czy poprawa stosunków z sąsiadami, od Grecji przez Armenię po Iran. Słabość opozycji też jest nie bez znaczenia.

Trudno nie podziwiać zręczności Erdoğana, nawet jeśli niekoniecznie służy ona dobrej sprawie. Dwie pierwsze kadencje jego rządów to jak dwie różne epoki. Przez pierwszych pięć lat Erdoğan poruszał się więcej niż ostrożnie, deklarując wierność dla idei Mustafy Kemala Atatürka, twórcy republiki, i dla zasady świeckości państwa. Inicjował reformy, również pod kątem akcesji do Unii, i przy każdej okazji zapewniał, że AKP nie jest ugrupowaniem islamskim, lecz konserwatywnym, jakich wiele w Europie. Reislamizacja? W żadnym wypadku!

Ostrożność była uzasadniona. AKP miała wielu przeciwników – przede wszystkim ciągle potężną armię, która od chwili powstania republiki czuwała nad respektowaniem jej zasad. Na ich straży stał też ówczesny prezydent Ahmet Necdet Sezer, zdecydowany zwolennik sekularyzmu.

Cezurą okazał się rok 2007: AKP po raz drugi wygrała wybory, obsadziła stanowisko prezydenta i, pewna swej pozycji, mogła bez obaw przystąpić do pacyfikowania oponentów oraz urządzania kraju na własną modłę. Nadszedł czas konfrontacji: oskarżeń, aresztowań, procesów i wyroków. Ale także, nieskutecznych zresztą, prób przemycania takich koranicznych zasad, jak choćby kara za cudzołóstwo.

Przywódca Bliskiego Wschodu

Po trzecim, ubiegłorocznym zwycięstwie wyborczym, Recep Erdoğan stał się niekwestionowanym panem sytuacji. Wie o tym doskonale i chce, by było tak nadal. Zdaniem tureckich komentatorów treść przemówienia, jakie wygłosił na niedawnym zjeździe AKP, nie pozostawia co do tego cienia wątpliwości. Erdoğan nawet nie próbuje ukrywać swych ambicji: chce rządzić nadal, ale już nie z urzędu premiera, lecz z prezydenckiego pałacu Çankaya, gdy w 2014 r. skończy się kadencja Abdullaha Güla. Aby władza ta była większa, system rządów chciałby zmienić na prezydencki, na wzór Francji i USA. Planowana nowa konstytucja gładko załatwiłaby ten problem, gdyby nie jeden szkopuł: AKP nie ma w parlamencie dwóch trzecich głosów potrzebnych do jej uchwalenia.

Problem nie tylko w tym, że Erdoğan pragnie rządzić jak najdłużej, ale bardziej nawet w tym, iż zaczyna przejawiać cechy autokraty. Pragnie ukształtować system tak, by był narzędziem w jego rękach. Jest jedynym przywódcą i z nikim nie musi się liczyć, również z Gülem, pozbawionym nadziei na drugą kadencję. Nic dziwnego, że Gül, zawsze lojalny, dał wyraz urazie: otwierając sesję parlamentu w dzień po wystąpieniu Erdoğana oświadczył, że więcej uwagi trzeba poświęcić Europie i postulowanej przez nią demokratyzacji Turcji. Bo Erdoğan o aspiracjach europejskich nie wspomniał ani słowem, za to w ostrych słowach zarzucał państwom zachodnim „niedostateczne zwalczanie islamofobii”.

Zdaniem Barçin Yinanç, komentatorki anglojęzycznego dziennika „Hürriyet Daily News”, nie był to przypadek. „Na Bliskim Wschodzie – pisała Yinanç – przywódca zdobywa popularność, gdy krytykuje Izrael i Zachód. Z tego płynie wniosek, że Recep Erdoğan ustawia się w roli przywódcy świata muzułmańskiego”.

Erdoğan deklaruje, że chciałby rządzić przynajmniej do 2023 r., gdy Turcja będzie obchodzić setną rocznicę ustanowienia republiki. Nie od rzeczy jest więc pytanie, czy nie pragnie stać się nowym Atatürkiem, nowym wielkim reformatorem, choć niekoniecznie idącym śladami poprzednika? Coraz rzadziej przecież z ust premiera padają deklaracje wierności dla idei kemalizmu. Najwyraźniej nie są już konieczne.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, współpracowniczka działu „Świat”.

Artykuł pochodzi z numeru TP 45/2012