Idol z okienka

Po śmierci Michała Sumińskiego wielu z nas uświadomiło sobie, że prezenter programu, na którym się wychowywaliśmy, miał imię i nazwisko.

23.01.2012

Czyta się kilka minut

Dla milionów widzów był Panem Zwierzyńcem, charyzmatycznym gawędziarzem, który o przyrodzie wiedział wszystko, a nawet jeśli nie wiedział, to potrafił spreparować przed kamerą homerycką opowieść, zapadającą w pamięć bardziej niż nadawane po niej hollywoodzkie kreskówki.

Ale odejście Pana Zwierzyńca to nie tylko memento dla bezpowrotnie utraconego dzieciństwa dzisiejszych 30-, 40-latków, lecz także symboliczny pogrzeb minionej epoki, w której – inaczej niż teraz – dziecięcymi idolami byli bohaterowie metrykalnie nierzadko dziesięć razy starsi od swoich fanów.

Metroseksualny harnaś

Wyobraźmy sobie, jak wyglądaliby „Czterej pancerni”, gdyby serial kręcono dzisiaj. Nie chodzi o to, że czołg miałby wymalowanego na wieżyczce orła w koronie, chłopaki walczyliby z faszystami w szeregach armii Andersa, a Janek bez ogródek wyjawiłby kumplom, w jakich okolicznościach trafił na Syberię i co należy myśleć o sojusznikach z czerwoną gwiazdą na hełmach. Przede wszystkim historia opowiedziana zostałaby z perspektywy małoletniego Janka, którego niedojrzałość – inaczej niż w serialu, gdzie Kos fizycznie i mentalnie nie różni się od reszty starszych przecież czołgistów – byłaby wyeksponowana. Być może nawet scenarzyści pokusiliby się o wymyślenie grupki małolatów towarzyszących żołnierzom na froncie, co byłoby prawdopodobne, zważywszy, że wraz z II Korpusem z ZSRR uciekły całe rodziny zesłanych tam Polaków.

Zdaniem dzisiejszych producentów młodociany odbiorca tylko wtedy jest w stanie utożsamić się albo zafascynować postacią, jeśli bohater z ekranu ma mniej więcej tyle samo lat co on i wygląda podobnie. Wystarczy porównać dwie adaptacje Janosika. W ekranizacji Jerzego Passendorfera z 1974 r. grający przebojowego harnasia Marek Perepeczko to dojrzały mężczyzna, zbudowany jak młody bóg. W wersji Agnieszki Holland i Kasi Adamik (2009 r.) legendarny góral ma mleko pod nosem. Kreowany przez Słowaka Václava Jiráčka Janosik jest dzieckiem swojego czasu i bardziej niż hardego zbójnika przypomina metroseksualnego klabingowca z pierwszej dekady XXI wieku, ma androgyniczny look – fizys, posturę i gestykulację.

Zaczęło się od pancernych

W czasach, kiedy nasza telewizja rozkręcała produkcję filmów i programów dla dzieci, o bohaterach dla tego segmentu odbiorców myślano inaczej. Wszystko zaczęło się od „Czterech pancernych”, którzy mimo historycznych przekłamań i propagandowych wtrętów, słusznie uchodzą za jedno z największych dokonań TVP.

Emitowany od jesieni 1966 r. serial cieszył się niewiarygodną popularnością. Przebrani w czołgowe drelichy aktorzy grający załogantów ruszyli w tournée po Polsce niczym gwiazdy pop. Żeby pomieścić widzów, którzy na własne oczy chcieli przekonać się, jak wygląda Janek, Gustlik czy Szarik, organizowano spotkania w halach sportowych i na stadionach. W Łodzi na ulice wyszło ćwierć miliona osób. Nie mogąc się doczekać, spragnieni widoku idoli kinomani sforsowali ogrodzenie jednostki straży pożarnej, gdzie parkował czołg, którym pancerni mieli przejechać przez miasto do Hali Ludowej. „Łańcuch pękł, brama się otworzyła i rzeka ludzi po prostu wlała się na plac. Uciekaliśmy jak opętani, ze strachu, że nas stratują. Doszło do tego, że wsadzili każdego z nas w osobny wóz strażacki i na sygnale, bocznymi ulicami, zawieźli do tej hali” – wspominał Janusz Gajos.

Rybki w roli Szarika

Maciej Zimiński (rocznik 1930), twórca Telewizji Dziewcząt i Chłopców (TDC), postanowił zdyskontować sukces serialu i stworzył „Klub Pancernych”: rzucił hasło sformowania podwórkowych załóg, na wzór obsady czołgu „Rudy” 102 – wystarczyło skrzyknąć się we czterech i dokooptować psa.

Odzew przeszedł najśmielsze oczekiwania. W ciągu miesiąca do akcji zgłosiło się dwadzieścia tysięcy zespołów. „Powstała nawet załoga, w której dowództwo należy do uczniów, a panie nauczycielki są szeregowcami – donosiła Halina Jaworska na łamach pisma „Za wolność i lud”. – Zgłoszono tysiące Szarików, noszących oczywiście inne imiona. (...) Wiele załóg ma za towarzyszy koty, chomiki, morskie świnki. Jest nawet koń”. Dziennikarka odnotowała też sympatyczny akt desperacji: pewna czwórka przysłała do telewizji list następującej treści: „Nie da rady. Psa nie ma. Ale mamy akwarium i złote rybki. Więc zgłaszamy się do Klubu Pancernych jako łódź podwodna. Prosimy o przyjęcie. Taka łódź to też rzecz pancerna”.

Naczialstwo przychyliło się do prośby. Rychło też zaczęło odchodzić w rozkazach od zadań dotyczących historii i wojskowości na rzecz działań stricte cywilnych. Pancerniacy konstruowali budy dla Szarików, liczyli ptaki, zbierali prezenty dla chorych dzieci, walczyli z zagrożeniem pożarowym.

Wymanewrować partię

W „Klubie Pancernych” redakcja przetestowała model, który miał obowiązywać w TVP przez ćwierć wieku. „Z obserwacji psychiki dziecka powstał nowy warsztat dziennikarski. Psychologiczne zjawiska – jak identyfikacja, mechanika grup rówieśniczych, chęć aktywności i wyróżnienia się w środowisku – stały się narzędziami pracy dziennikarza” – teoretyzował Zimiński w książce „Telewizja inspirująca dla dzieci”.

Posiłkując się badaniami naukowymi, redaktorom TVP udało się wymanewrować partyjne władze, które podejrzliwie przypatrywały się raczkującej produkcji telewizyjnej i domagały się uwzględnienia jedynie słusznych treści ideologicznych również w programach dla przedszkolaków. A o tym, jak absurdalnie przewrażliwieni byli na tym polu decydenci, świadczy los bajki wymyślonej przez Wandę Chotomską, którą zdjęto z anteny tylko dlatego, że jeden z bohaterów bawił się patykiem. Okazało się, że ktoś dopatrzył się złośliwego podtekstu, bo jednym z ówczesnych szefów TVP był obywatel o nazwisku Patyk. Innym razem obcięto premię scenografowi tylko dlatego, że zaprojektowany przez niego lalkowy diabełek był czerwony, co miało hańbić kolor sztandarów rewolucji.

– Chcieli, żebyśmy promowali wychowanie ideologiczne, ale my postawiliśmy na kształtowanie postaw społecznych. Chodziło o dobroć, życzliwość – wspomina Zimiński.

Takiego przekazu nawet totalitarne władze nie mogły się czepiać. Wiadomo było już, jak aktywizować młodzież przy pomocy szklanego ekranu. Pozostała jeszcze kwestia, kto ma wziąć na siebie ciężar misji, czyli stanąć oko w oko z widzami. Musiał to być ktoś, kto ma coś ciekawego do powiedzenia i może dzieciom zaimponować. Dylemat rozstrzygnięto więc na korzyść dorosłych.

Węże nie kąsały dziennikarzy

Na początku imponowaniem zajął się sam Zimiński. Prowadził „Klub Pancernych” oraz współtworzony przez Zofię Nećko „Ekran z bratkiem”, który wystartował w 1967 r. To właśnie w tym programie miał miejsce telewizyjny debiut Michała Sumińskiego. 52-letni wówczas radiowiec, żeglarz, podróżnik, autor książek marynistycznych, syn przedwojennego profesora (światowej sławy ważkologa), wysadzony z siodła szlachcic, któremu znacjonalizowano majątek pod Ciechanowem, trafił do programu w charakterze gościa i opowiedział o spotkaniu z lisem, który pomylił go z... myszą polną.

Dykteryjka spodobała się dzieciakom, które zasypały redakcję listami, domagającymi się powrotu „pana z wąsami”. Prośbom stało się zadość i Sumiński na antenie opowiadał o przyrodzie przez następne 20 lat. Najpierw wygłaszał spicze „Kto mieszka w lesie” pod egidą „Bratka”, a we wrześniu 1968 r. ruszył ze „Zwierzyńcem”. W następnej dekadzie nadawana w poniedziałki audycja nabrała rozmachu. To wtedy dograno słynną czołówkę z piosenką „I kudłate, i łaciate...”, z puentą w postaci odgłosu końskiego rżenia, zaś do studia przywożono nawet niebezpieczne drapieżniki. Trudno dziś w to uwierzyć, ale po korytarzach przy Woronicza paradowały wypożyczone z zoo lwy, tygrysy oraz jadowite węże. Przybysze ponoć zachowali kindersztubę i nie traktowali personelu TVP jak potencjalnego obiadu.

Orangutan i smok kontra PZPR

Sumiński wyemancypował się na osobowość telewizyjną pierwszej wody. Jego wygłaszane ze swadą, a właściwie odgrywane przed kamerą, okraszone gamą gestów i mimiki gawędy, pełne autentycznej fascynacji i pasji w obcowaniu z polską przyrodą – bo głównie o niej, zgodnie z rytmem pór roku, traktował „Zwierzyniec” – nie miały precedensu. Gospodarz programu zachowywał się, jakby mieszkał w puszczy, a z lasu wychodził tylko po to, żeby opowiedzieć widzom o swoich dzikich sąsiadach z zagajnika. Konsternację wywołał ujawniony po latach fakt, że znawstwo leśnych realiów rzeczywiście zawdzięczał autopsji – od 10. roku życia był bowiem aktywnym myśliwym.

Programy z udziałem Sumińskiego były dla dziennikarzy parających się tematyką przyrodniczą wzorcem z Sèvres. Żaden z następców mu nie dorównał. Popularny w latach 70. i 80. program Hanny i Antoniego Gucwińskich „Z kamerą wśród zwierząt” wrył się w pamięć widzów bardziej ze względu na wyczyny mieszkańców ogrodu zoologicznego niż osobowość prowadzących. A zwłaszcza wybryk pewnego orangutana. Audycję z jego udziałem kręcono na żywo w mieszkaniu wrocławskich zoologów. „Na regale stały tezy na VII zjazd PZPR, które dostawałam jako radna wojewódzka. Były w intensywnym kolorze. Kolor wydał się małpie tak atrakcyjny, że skoczyła na szafę, porwała książkę, pokazała okładkę do kamery i zaczęła rwać zębami na kawałki. Poszło w Polskę, polityczna sprawa się zrobiła” – wspomina Hanna Gucwińska.

Podobnych kłopotów o mały włos nie napytał realizatorom inny zwierzak, tyle że mityczny: kukiełkowy smok, bohater „Pory na Telesfora”. Podczas nagrywanego na żywo programu Hubert Antoszewski, animujący lalkę, przenoszącą w pysku listy od dzieci, zażartował: „zmęczyłem się tymi obchodami”. „Nie bój się, nie ty pierwszy i nie ostatni” – odparł partnerujący mu Maciej Damięcki. Rzecz rozegrała się tuż przed 1 maja i chyba tylko nieuwadze decydentów obaj panowie zawdzięczają, że nie trafili na dywanik.

Pies, o którym marzył kot

W 1973 r. Damięckiego zastąpił Zygmunt Kęstowicz, który pięć lat później wcielił się w rolę towarzysza najsłynniejszej lalki w dziejach TVP – w ramówce pojawił się „Piątek z Pankracym” (kolejne dzieło Zimińskiego). Przyjaźń jowialnego, zaciągającego z wileńska Pana Zygmunta z pogodnym psiakiem, animowanym także przez Antoszewskiego, była na tyle wiarygodna, że twórcy musieli bardzo pilnować litery tekstu. Kiedy napomknęli o prezencie dla babci z sąsiedztwa, poruszone dzieci organizowały paczki z darami. Widzowie z jakiejś górskiej miejscowości przysłali wielkie pudło z wełnianymi szalikami, rękawicami i futrzanymi czapami. Zadecydowano, że suweniry zostaną przekazane do domu spokojnej starości, a w charakterze doręczyciela wyekwipowano przedstawiciela redakcji oraz animatora z lalką psiaka. Podczas uroczystości jedna z pensjonariuszek poprosiła o przerwę i podreptała do pokoju, żeby sprowadzić swojego największego przyjaciela, który marzy o poznaniu Pankracego. Po chwili starsza pani wróciła z kotem na rękach.

Przychodziły listy, których lektura wyciskała personelowi TVP łzy z oczu. „Kochany Pankracy! Sprawy, o których piszemy, są bardzo smutne. W naszej wsi poniosły śmierć pod kołami samochodu dwa nieostrożne psiaki, czarna Mika i rudy Dino. Poprosiliśmy naszego Pana od pracy techniki, aby zorganizował z nami pogrzeb. Zagrzebanym pieskom zaśpiewaliśmy »Kundel bury«. Pan wygłosił krótkie przemówienie o biednych psiakach i złych panach. Kochany Pankracy, nie płacz w czasie czytania listu i nie rozpaczaj. Ciesz się, że masz takiego dobrego Pana, i uważaj na siebie, bo na ulicy jest niebezpiecznie” – napisali w 1984 r. trzecioklasiści z Hoczwi.

Odmienne namiętności wywołał inny telewizyjny czworonóg. „Miś z okienka” zapisał się w annałach dzięki gafie, której nie było. Zainaugurowany w 1957 r. program opierał się na konwersacji Bronisława Pawlika (potem zastąpionego przez Stanisława Wyszyńskiego) ze wspomnianym pluszakiem, której scenerię stanowił tytułowy detal architektoniczny. I właśnie po zwyczajowym zamknięciu okienka w finale któregoś z odcinków Pawlik, nieświadom, że jest na wizji, miał rzekomo wypalić: „A teraz, drogie dzieci, pocałujcie misia w d...”. Nikt z realizatorów na czele z głównym zainteresowanym nigdy nie potwierdził tej wersji, nie zachowało się też nagranie (audycja szła na żywo), ale anegdota krąży do dziś.

Major na etacie majstra

Ale chyba w największej kontrze do wizerunku dzisiejszych prezenterów programów dla młodzieży – i to nie ze względu na metrykalne różnice – sytuuje się Adam Słodowy (rocznik 1923). Starannie ostrzyżony, ubrany w nieprzykuwający wzroku sweterek albo koszulę z krawatem i kamizelkę, wyglądał jak typowy nauczyciel zajęć praktycznych. Co ciekawe, był żołnierzem Ludowego Wojska Polskiego i dosłużył się stopnia majora. Tajniki konstruowanych przez siebie przedmiotów i urządzeń wyjaśniał bez emfazy, sympatycznym, ale monotonnym, trochę po belfersku usypiającym głosem.

A jednak jego pokazy robiły hipnotyzujące wrażenie. W równym stopniu co majsterkowy glik i oryginalne pomysły, fascynowały narzędzia używane przez Słodowego. Obcęgi, śrubokręty, młotki z rękojeściami z kolorowych tworzyw sztucznych. Skompletować podobny zestaw było niemożliwe – handel oferował narzędzia z topornymi rękojeściami – z drewna albo burego plastiku. Apogeum niesamowitości program osiągał, kiedy Słodowy dla zaoszczędzenia czasu sięgał za stół i wyjmował – niczym magik z kapelusza – gotowe elementy konstrukcyjne albo deficytowe przybory, w rodzaju miniaturowej wiertarki domowego użytku. Wpatrywaliśmy się z otwartymi ustami – to było jak magia, kupno takiej maszynki graniczyło wtedy z cudem.

Co ciekawe, Adam Słodowy trafił do telewizji w wyniku spontanicznej interwencji. Wparował do gmachu TVP z zarzutami dotyczącymi jakości emitowanych programów technicznych. Legitymował się już wtedy autorstwem książki „Budowa samochodu amatorskiego”. Kierownictwo wysłuchało krytyki, po czym zaproponowało, żeby gość wymyślił lepszy program. Słodowy to zrobił, w grudniu 1958 r. wystartował z autorską audycją i dostał etat... konstruktora techniki sceny. Angaż się opłacił, bo nowy pracownik nie poprzestał na majsterkowaniu gadżetów dla gawiedzi i zabrał się za modernizację telewizyjnego zaplecza. Twierdzi, że dzięki jego wynalazkom usprawniono prace 60 urządzeń – zawdzięczamy mu m.in. obrotową scenę, z której korzystał teatr TV.

Niewidzialna ręka Owsiaka

Od matuzalemów na wizji TVP zaczęła się odwracać w latach 80. Decydenci uznali, że treści dla małoletnich odbiorców najlepiej przekazywać będą prezenterzy w ich wieku. Dlatego w programie „5-10-15”, który wystartował w grudniu 1983 r., dorośli sprowadzeni zostali do roli współpracowników występujących z offu, jak zjawiskowy Wojciech Mann, obecny tylko jako Pan Głos. „Piątek z Pankracym” przeflancowano na „Okienko Pankracego”, zaś Zygmunta Kęstowicza (1921–2007) zastąpił na stanowisku młodszy o 35 lat Artur Barciś. W odświeżonej formule program dotrwał do 1990 r. Siedem lat wcześniej, po wyemitowaniu 505 odcinków, spadło z ramówki „Zrób to sam” Słodowego – być może dlatego, że z octu, który był wtedy głównym towarem osiągalnym w sklepach, nie dało się już nic zmajstrować. Słodowy wycofał się z telewizji, do której wrócił pod koniec ubiegłej dekady w reklamach sieci supermarketów budowlanych z samokrytycznym sloganem „Nie rób tego sam, zrób to z nami”. Ostatnio jego sobowtór upowszechnia ideę telewizji cyfrowej w spotach sygnowanych przez resort infrastruktury. Pod koniec lat 80. zniknął z anteny „Zwierzyniec”, nie powiodła się próba reaktywowania programu po wyborach 1989 roku i zmianach w Radiokomitecie.

Wydawać by się mogło, że eliminacja z wizji Pana Zwierzyńca i innych bohaterów naszego dzieciństwa to naturalna kolej rzeczy: współczesna popkultura kręci się wokół dzieci i nastolatków, więc z ich szeregów trzeba rekrutować liderów ekranowego show. Sęk w tym, że niekoniecznie, co od dwóch dekad udowadnia Jurek Owsiak. Według przeprowadzonych w ubiegłym roku ankiet jąkający się i posiwiały lider Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy jest dla młodych Polaków autorytetem.

Fenomen Owsiaka wydaje się jednak czymś więcej niż wyjątkiem potwierdzającym regułę. Jego inicjatywy i programy wywołują podobny rezonans, co inspirująca telewizja Macieja Zimińskiego. Kojarzą się z bodaj najbardziej niezwykłym przedsięwzięciem tamtego okresu – akcją „Niewidzialnej ręki”. Uczestnicy mieli za zadanie anonimowo zrobić dobry uczynek i ewentualnie przypieczętować jego wykonanie specjalnym biletem, kolportowanym przez redakcję. Adresat szlachetnego czynu mógł się odwdzięczyć tajemniczemu samarytaninowi tylko w jeden sposób – wysyłając do telewizji znaleziony blankiet i list, który redaktorzy mogli odczytać na antenie. W efekcie dochodziło do aktów altruistycznego męstwa. Jedną z beneficjentek stała się Elżbieta Pióro z Łasic, wypoczywająca na wczasach w Kałuszynie. „Ostatniego dnia poszłam się kąpać i w pewnej chwili zaczęłam tonąć. Nie zdążyłam nawet krzyknąć »Ratunku!«. Pamiętam tylko, że po krótkiej chwili ktoś wyciągnął mnie na brzeg. Gdy otworzyłam oczy, zobaczyłam, że trzymam w ręce bilet »Niewidzialnej ręki«. Był na nim napisany numer 4510”.

WOŚP jest współczesną wersją altruistycznych akcji Telewizji Dziewcząt i Chłopców. Tak jak starsi panowie z „Klubu Pancernych”, „Ekranu z bratkiem” czy „Zwierzyńca”, Jurek Owsiak udowadnia, że bezinteresowne niesienie pomocy jest cool, tyle że robi to z medialnym szumem i w konwencji beztroskiej zabawy ze sloganem „Róbta, co chceta!”, czego nie może mu darować część prawicowych publicystów. Może więc telewizyjni macherzy niesłusznie odstawili do lamusa zaawansowanych metrykalnie prezenterów? Charyzmatyczni starsi panowie potrafią porwać tłumy – co roku w styczniową niedzielę zaświadczają o tym tysiące młodocianych wolontariuszy marznących na ulicach ze skarbonkami WOŚP w rękach.   

Korzystałem z filmowego cyklu „Telewizja Dziewcząt i Chłopców” Sławomira W. Malinowskiego oraz książki „333 popkultowe rzeczy PRL” Bartka Koziczyńskiego.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 05/2012