Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Nie wiemy, czy przemiany zapoczątkowane przez prezydenta Thein Seina nie są pozorowaniem reform. Chcemy wierzyć, że tak nie jest – mówi birmański opozycjonista Nyi Nyi Min, który w więzieniu spędził dwa lata. Ale choć Min nie ma pewności, iż zmiana systemu politycznego będzie kontynuowana, uważa, że dialog z generałami trzeba było podjąć. Jest przekonany, że to szansa na polepszenie życia milionów ludzi – tych, którzy w pamięci mają jedynie nędzę, represje i strach.
Birmańska „odwilż”
Oznaką zmian, o których mówi Min, było najpierw wypuszczenie więźniów politycznych – są wśród nich dziennikarze, prawnicy, mnisi-uczestnicy Szafranowej Rewolucji z 2007 r. (gdy na ulicach Rangunu władze stłumiły wielkie demonstracje), a także opozycyjni politycy, którzy zdobyli mandaty do parlamentu w wyborach z 1990 r. Wszyscy oni znaleźli się za kratami, bo krytykowali rządzącą od blisko 50 lat birmańską dyktaturę wojskowych.
„Odwilż” zaczęła się w październiku 2011 r., gdy na wolność wyszło ponad 300 osób. Wśród nich popularny aktor komediowy Zarganar, który dostał wyrok 35 lat za krytykowanie w zagranicznych mediach spóźnionej i niewystarczającej pomocy władz dla ofiar cyklonu „Nargis” (w 2008 r. zabił on 140 tys. ludzi).
Niedawno, w połowie stycznia, uwolniono kolejnych kilkaset osób; celę opuścił m.in. lider powstania z 1988 r. Min Ko Naing. Z aresztu domowego zwolniono byłego premiera Khin Nyunta, odsuniętego od władzy w 2004 r. Dla opozycji nie jest to satysfakcjonujące – w więzieniach wciąż pozostają setki osób skazanych za poglądy polityczne.
Od kilku miesięcy Birmańczycy cieszą się też większą wolnością mediów. Zelżała cenzura, odblokowano wiele stron internetowych, a w gazetach pojawiają się informacje o ruchach opozycyjnych. I wreszcie: pracownicy odzyskali prawo do strajku i organizowania się w związki zawodowe.
Między Zachodem a Chinami
Zmiany zapoczątkowane przez juntę mają swój pragmatyczny cel: wyjść z izolacji i zacząć rozmowy z Zachodem w sprawie zniesienia sankcji gospodarczych i politycznych.
Od 1962 r., gdy w wyniku zamachu stanu władzę przejęli wojskowi, na czele z generałem Ne Winem, kraj pogrążał się w marazmie. Budując socjalistyczne państwo, znacjonalizowano handel i banki; chłopom odebrano prawo własności i zapędzono ich do niewolniczej pracy. Na efekty nie trzeba było długo czekać. W 1987 r. ONZ zaliczyła Birmę do najsłabiej rozwiniętych państw świata – choć jeszcze na początku lat 60. uważano ją za najbardziej (obok Filipin) rozwinięty gospodarczo kraj Azji Południowo-Wschodniej.
USA wprowadziły sankcje gospodarcze w latach 90. Waszyngton zabronił m.in. inwestować tu amerykańskim firmom. Śladem Stanów poszła Unia Europejska – restrykcje objęły m.in. zakaz importu do Unii drewna tropikalnego, kamieni szlachetnych, minerałów i rud metali, które juncie przynosiły krocie.
Władze Birmy mają też nadzieję, że wznowienie handlu z USA i Europą stworzy przeciwwagę dla Chin. Bo po tym, jak Zachód wprowadził sankcje, sytuację wykorzystali Chińczycy: ich niskiej jakości towary opanowały birmański rynek; Chińczycy budowali też drogi, koleje, sieci telefonii komórkowej. Sygnałem, że władze Birmy boją się uzależnienia od Pekinu, było nagłe zawieszenie budowy tamy i hydroelektrowni na północy kraju (projekt za 3,5 mld dolarów), która miała zaopatrywać w energię głównie Chiny. Choć prezydent Thein Sein tłumaczył, że kierowano się tu wolą narodu, który sprzeciwiał się budowie ze względów ekologicznych, nie było to przekonujące. – Chińczycy zachowywali się tam jak w kraju podbitym, kolonialnym. Często jeżdżę do Birmy i widziałem wybuchy wściekłości na panoszenie się Chińczyków – mówi Bogdan Góralczyk, były ambasador Polski w Tajlandii.
Ale jest też inny powód, który mógł pchnąć wojskowych do „odwilży”: w 2014 r. Birma ma objąć przewodnictwo w Stowarzyszeniu Narodów Azji Południowo-Wschodniej (ASEAN). Już raz musiała – pod naciskiem międzynarodowym – zrezygnować z rotacyjnego szefowania tej ważnej organizacji za nieprzestrzeganie praw człowieka.
Suu Kyi, czyli wiarygodność
Jednak „odwilż” w wykonaniu wojskowych nie byłaby wiarygodna dla Zachodu, gdyby nie włączenie do niej Aung San Suu Kyi – liderki największej partii opozycyjnej. Laureatka Pokojowej Nagrody Nobla, więziona w areszcie domowym przez 15 lat, potrzebna jest generałom. Dlatego najpierw, jeszcze w 2010 r., zdjęli areszt z Suu Kyi, a potem zaczęli z nią rozmowy.
Latem 2011 r. Suu Kyi spotkała się z prezydentem. Choć nie poinformowano, co uzgodnili, było to wydarzenie bez precedensu. – Przystępując do negocjacji z rządem, Suu Kyi przekroczyła Rubikon. Zrobiła to, bo wierzy, że rząd będzie kontynuował reformy – uważa Jonas Parello-Plesner, ekspert ds. Azji z The European Council on Foreign Relations. Parello-Plesner uważa, że opozycjonistka musi być teraz konsekwentna: droga, którą wybrała, wymaga od niej współpracy z rządem, ale też nieustannego testowania jego woli.
W następstwie zmian na scenę polityczną wraca też Narodowa Liga na rzecz Demokracji, której noblistka przewodzi. Ligę zdelegalizowano w 2010 r., bo zapowiedziała bojkot ówczesnych wyborów do parlamentu, co było podyktowane ordynacją wymierzoną w liderkę NLD. Chodziło o to, że członkiem partii nie mogła być osoba karana, a taką – według ówczesnego prawa – była Suu Kyi. Pod koniec 2011 r. zapis ten wykreślono, NLD ponownie wpisano do rejestru partii. Dziś Liga startuje w wyborach uzupełniających do parlamentu, zaplanowanych na 1 kwietnia – do zdobycia jest 48 mandatów.
Także dla Birmańczyków Suu Kyi to gwarancja „odwilży”. – Ona jest ikoną walki o demokrację, postacią charyzmatyczną, inspirującą młodych ludzi do walki o prawa człowieka i wolność – mówi mi Aye Aye Nyein, młoda działaczka NLD. Wierzy, że dzięki Suu Kyi kraj wyzwoli się spod dyktatury wojskowych.
Ci zaś potrzebują Suu Kyi jeszcze w jednej sprawie: próbie narodowego pojednania. Na terenie Birmy walkę zbrojną toczą od lat mniejszości domagające się autonomii albo całkowitej niezależności. Są wśród nich Karenowie – najdłużej działająca partyzantka na świecie: z bronią w ręku walczą od 1948 r.
Zdaniem Bogdana Góralczyka trudno powiedzieć, czy jej się to uda: – Suu Kyi zdała egzamin moralny, charakterologiczny. Dziś stoi przed największym sprawdzianem politycznym w życiu. Co z tego wyniknie? Nikt tego nie wie, łącznie z nią.
Ryzyko, czyli szansa
Wybór Suu Kyi jest ryzykowny. Niewiele zależy od niej. Podjęcie gruntownych reform zależy od woli rządu i armii. Jeśli wojskowi i ich zwolennicy – mający w parlamencie 80 proc. mandatów – będą popierać propozycje Suu Kyi dotyczące zmian systemowych, opozycjonistka zapoczątkuje rzeczywistą transformację. A jeśli wśród rządzących zwycięży linia „limitowanej odwilży”, odrzucającej demokrację, niepowodzenie pójdzie także na jej konto.
Krytyczne wobec Suu Kyi opinie już się pojawiają. Niektórzy pytają, jak mogła podjąć dialog z tymi, którzy zostali wybrani w 2010 r. na podstawie niedemokratycznej konstytucji, gwarantującej wojskowym 25 proc. mandatów. Inni boją się, że Suu Kyi będzie marionetką w rękach generałów, którzy wykorzystają ją do udobruchania Zachodu.
Suu Kyi wydaje się świadoma drogi, którą wybrała. Powtarza, że zależy jej na zapoczątkowaniu pokojowej transformacji i uniknięciu rozlewu krwi. Że nie może powtórzyć się masakra z 1988 r., gdy zginęły 3 tys. ludzi. Że zmianom politycznym musi towarzyszyć budowa społeczeństwa obywatelskiego, którego dziś nie ma. – Wielu Birmańczyków nie wie, czym są prawa człowieka, nie zna nawet takiego pojęcia. Dlatego tak ważna jest edukacja społeczeństwa – tłumaczy Min.
***
Za wcześnie, by przesądzać, w jakim kierunku pójdzie Birma i jakie są faktyczne intencje generałów. – Birmie zajmie jeszcze dużo czasu przekształcenie się w stuprocentową demokrację. Teraz trwa zmiana wizerunku reżimu wojskowego. Ale nawet po włączeniu Suu Kyi w proces zmian konieczne będzie podjęcie wielu reform. Włączając w to gospodarkę, także kontrolowaną przez wojskowych – uważa Jonas Parello-Plesner.
Suu Kyi podjęła ryzyko – ale też druga taka szansa może się szybko nie pojawić.
JOANNA KOTOWICZ jest dziennikarką Polskiej Agencji Prasowej.