Gra z generałami

Legendarna birmańska opozycjonistka Aung San Suu Kyi włączyła się w reformy zainicjowane przez generałów, których przez 20 lat zwalczała. Robi to na własne ryzyko: nie wiadomo, czy zmiany zapoczątkują prawdziwą transformację.

13.02.2012

Czyta się kilka minut

Nie wiemy, czy przemiany zapoczątkowane przez prezydenta Thein Seina nie są pozorowaniem reform. Chcemy wierzyć, że tak nie jest – mówi birmański opozycjonista Nyi Nyi Min, który w więzieniu spędził dwa lata. Ale choć Min nie ma pewności, iż zmiana systemu politycznego będzie kontynuowana, uważa, że dialog z generałami trzeba było podjąć. Jest przekonany, że to szansa na polepszenie życia milionów ludzi – tych, którzy w pamięci mają jedynie nędzę, represje i strach.

Birmańska „odwilż”

Oznaką zmian, o których mówi Min, było najpierw wypuszczenie więźniów politycznych – są wśród nich dziennikarze, prawnicy, mnisi-uczestnicy Szafranowej Rewolucji z 2007 r. (gdy na ulicach Rangunu władze stłumiły wielkie demonstracje), a także opozycyjni politycy, którzy zdobyli mandaty do parlamentu w wyborach z 1990 r. Wszyscy oni znaleźli się za kratami, bo krytykowali rządzącą od blisko 50 lat birmańską dyktaturę wojskowych.

„Odwilż” zaczęła się w październiku 2011 r., gdy na wolność wyszło ponad 300 osób. Wśród nich popularny aktor komediowy Zarganar, który dostał wyrok 35 lat za krytykowanie w zagranicznych mediach spóźnionej i niewystarczającej pomocy władz dla ofiar cyklonu „Nargis” (w 2008 r. zabił on 140 tys. ludzi).

Niedawno, w połowie stycznia, uwolniono kolejnych kilkaset osób; celę opuścił m.in. lider powstania z 1988 r. Min Ko Naing. Z aresztu domowego zwolniono byłego premiera Khin Nyunta, odsuniętego od władzy w 2004 r. Dla opozycji nie jest to satysfakcjonujące – w więzieniach wciąż pozostają setki osób skazanych za poglądy polityczne.

Od kilku miesięcy Birmańczycy cieszą się też większą wolnością mediów. Zelżała cenzura, odblokowano wiele stron internetowych, a w gazetach pojawiają się informacje o ruchach opozycyjnych. I wreszcie: pracownicy odzyskali prawo do strajku i organizowania się w związki zawodowe.

Między Zachodem a Chinami

Zmiany zapoczątkowane przez juntę mają swój pragmatyczny cel: wyjść z izolacji i zacząć rozmowy z Zachodem w sprawie zniesienia sankcji gospodarczych i politycznych.

Od 1962 r., gdy w wyniku zamachu stanu władzę przejęli wojskowi, na czele z generałem Ne Winem, kraj pogrążał się w marazmie. Budując socjalistyczne państwo, znacjonalizowano handel i banki; chłopom odebrano prawo własności i zapędzono ich do niewolniczej pracy. Na efekty nie trzeba było długo czekać. W 1987 r. ONZ zaliczyła Birmę do najsłabiej rozwiniętych państw świata – choć jeszcze na początku lat 60. uważano ją za najbardziej (obok Filipin) rozwinięty gospodarczo kraj Azji Południowo-Wschodniej.

USA wprowadziły sankcje gospodarcze w latach 90. Waszyngton zabronił m.in. inwestować tu amerykańskim firmom. Śladem Stanów poszła Unia Europejska – restrykcje objęły m.in. zakaz importu do Unii drewna tropikalnego, kamieni szlachetnych, minerałów i rud metali, które juncie przynosiły krocie.

Władze Birmy mają też nadzieję, że wznowienie handlu z USA i Europą stworzy przeciwwagę dla Chin. Bo po tym, jak Zachód wprowadził sankcje, sytuację wykorzystali Chińczycy: ich niskiej jakości towary opanowały birmański rynek; Chińczycy budowali też drogi, koleje, sieci telefonii komórkowej. Sygnałem, że władze Birmy boją się uzależnienia od Pekinu, było nagłe zawieszenie budowy tamy i hydroelektrowni na północy kraju (projekt za 3,5 mld dolarów), która miała zaopatrywać w energię głównie Chiny. Choć prezydent Thein Sein tłumaczył, że kierowano się tu wolą narodu, który sprzeciwiał się budowie ze względów ekologicznych, nie było to przekonujące. – Chińczycy zachowywali się tam jak w kraju podbitym, kolonialnym. Często jeżdżę do Birmy i widziałem wybuchy wściekłości na panoszenie się Chińczyków – mówi Bogdan Góralczyk, były ambasador Polski w Tajlandii.

Ale jest też inny powód, który mógł pchnąć wojskowych do „odwilży”: w 2014 r. Birma ma objąć przewodnictwo w Stowarzyszeniu Narodów Azji Południowo-Wschodniej (ASEAN). Już raz musiała – pod naciskiem międzynarodowym – zrezygnować z rotacyjnego szefowania tej ważnej organizacji za nieprzestrzeganie praw człowieka.

Suu Kyi, czyli wiarygodność

Jednak „odwilż” w wykonaniu wojskowych nie byłaby wiarygodna dla Zachodu, gdyby nie włączenie do niej Aung San Suu Kyi – liderki największej partii opozycyjnej. Laureatka Pokojowej Nagrody Nobla, więziona w areszcie domowym przez 15 lat, potrzebna jest generałom. Dlatego najpierw, jeszcze w 2010 r., zdjęli areszt z Suu Kyi, a potem zaczęli z nią rozmowy.

Latem 2011 r. Suu Kyi spotkała się z prezydentem. Choć nie poinformowano, co uzgodnili, było to wydarzenie bez precedensu. – Przystępując do negocjacji z rządem, Suu Kyi przekroczyła Rubikon. Zrobiła to, bo wierzy, że rząd będzie kontynuował reformy – uważa Jonas Parello-Plesner, ekspert ds. Azji z The European Council on Foreign Relations. Parello-Plesner uważa, że opozycjonistka musi być teraz konsekwentna: droga, którą wybrała, wymaga od niej współpracy z rządem, ale też nieustannego testowania jego woli.

W następstwie zmian na scenę polityczną wraca też Narodowa Liga na rzecz Demokracji, której noblistka przewodzi. Ligę zdelegalizowano w 2010 r., bo zapowiedziała bojkot ówczesnych wyborów do parlamentu, co było podyktowane ordynacją wymierzoną w liderkę NLD. Chodziło o to, że członkiem partii nie mogła być osoba karana, a taką – według ówczesnego prawa – była Suu Kyi. Pod koniec 2011 r. zapis ten wykreślono, NLD ponownie wpisano do rejestru partii. Dziś Liga startuje w wyborach uzupełniających do parlamentu, zaplanowanych na 1 kwietnia – do zdobycia jest 48 mandatów.

Także dla Birmańczyków Suu Kyi to gwarancja „odwilży”. – Ona jest ikoną walki o demokrację, postacią charyzmatyczną, inspirującą młodych ludzi do walki o prawa człowieka i wolność – mówi mi Aye Aye Nyein, młoda działaczka NLD. Wierzy, że dzięki Suu Kyi kraj wyzwoli się spod dyktatury wojskowych.

Ci zaś potrzebują Suu Kyi jeszcze w jednej sprawie: próbie narodowego pojednania. Na terenie Birmy walkę zbrojną toczą od lat mniejszości domagające się autonomii albo całkowitej niezależności. Są wśród nich Karenowie – najdłużej działająca partyzantka na świecie: z bronią w ręku walczą od 1948 r.

Zdaniem Bogdana Góralczyka trudno powiedzieć, czy jej się to uda: – Suu Kyi zdała egzamin moralny, charakterologiczny. Dziś stoi przed największym sprawdzianem politycznym w życiu. Co z tego wyniknie? Nikt tego nie wie, łącznie z nią.

Ryzyko, czyli szansa

Wybór Suu Kyi jest ryzykowny. Niewiele zależy od niej. Podjęcie gruntownych reform zależy od woli rządu i armii. Jeśli wojskowi i ich zwolennicy – mający w parlamencie 80 proc. mandatów – będą popierać propozycje Suu Kyi dotyczące zmian systemowych, opozycjonistka zapoczątkuje rzeczywistą transformację. A jeśli wśród rządzących zwycięży linia „limitowanej odwilży”, odrzucającej demokrację, niepowodzenie pójdzie także na jej konto.

Krytyczne wobec Suu Kyi opinie już się pojawiają. Niektórzy pytają, jak mogła podjąć dialog z tymi, którzy zostali wybrani w 2010 r. na podstawie niedemokratycznej konstytucji, gwarantującej wojskowym 25 proc. mandatów. Inni boją się, że Suu Kyi będzie marionetką w rękach generałów, którzy wykorzystają ją do udobruchania Zachodu.

Suu Kyi wydaje się świadoma drogi, którą wybrała. Powtarza, że zależy jej na zapoczątkowaniu pokojowej transformacji i uniknięciu rozlewu krwi. Że nie może powtórzyć się masakra z 1988 r., gdy zginęły 3 tys. ludzi. Że zmianom politycznym musi towarzyszyć budowa społeczeństwa obywatelskiego, którego dziś nie ma. – Wielu Birmańczyków nie wie, czym są prawa człowieka, nie zna nawet takiego pojęcia. Dlatego tak ważna jest edukacja społeczeństwa – tłumaczy Min.

***

Za wcześnie, by przesądzać, w jakim kierunku pójdzie Birma i jakie są faktyczne intencje generałów. – Birmie zajmie jeszcze dużo czasu przekształcenie się w stuprocentową demokrację. Teraz trwa zmiana wizerunku reżimu wojskowego. Ale nawet po włączeniu Suu Kyi w proces zmian konieczne będzie podjęcie wielu reform. Włączając w to gospodarkę, także kontrolowaną przez wojskowych – uważa Jonas Parello-Plesner.

Suu Kyi podjęła ryzyko – ale też druga taka szansa może się szybko nie pojawić.  

JOANNA KOTOWICZ jest dziennikarką Polskiej Agencji Prasowej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 08/2012