Ferie pod blachą falistą

Specyfiką polskiego pejzażu jest to, że najpiękniejsze miejsca są jednocześnie najbrzydsze.

24.02.2014

Czyta się kilka minut

Krynica / Fot. Filip Springer
Krynica / Fot. Filip Springer

Polska nie jest piękna. Jest taka sobie. Morze mamy raczej zimne i ponure, wybrzeże dość monotonne, plaże też nie oszałamiają. Większość kraju to równina. Lasów, wbrew powszechnej opinii, nie za wiele, zwłaszcza w porównaniu z Niemcami, Francją, Hiszpanią czy nawet Rumunią. Góry, owszem, są, ale niewysokie. Cudów natury u nas brak, przez chwilę walczyły o ten tytuł Mazury, ale w konkurencji na klikanie rozmiłowanych w pięknie natury internautów z całego świata poległy z kretesem. Do Polski nie przyjeżdża się podziwiać spektakularnych krajobrazów. Nie oszukujmy się: potęgę gór łatwiej poczuć w ­Alpach niż w Tatrach, wylegiwanie na złotym piasku i pluskanie w ciepłym morzu jest łatwiejsze w Dubrowniku niż Mielnie. Dzikości i pustki lepiej szukać w Skandynawii niż w Bieszczadach.

Nic w tym złego, ten krajobraz też można kochać, można chcieć w nim żyć, można się nim zachwycać i w poetyckich strofach opiewać. Nie warto jednak udawać, że jest czymś więcej niż tym, czym jest w rzeczywistości. Naprawdę, nie trzeba jeździć na drugi kraniec świata, by uznać, że pod względem krajobrazowym reprezentujemy raczej solidną średnią europejską z kilkoma rodzynkami, na które powinniśmy chuchać i dmuchać.

Tak się jednak nie dzieje. Wciskamy te rodzynki w mdłe ciasto, a potem próbujemy je sprzedać opakowane jak najlepsze delicje. Z krajobrazem, w jakim przyszło nam żyć, postępujemy schizofrenicznie – z jednej strony wmawiamy sobie, że jesteśmy niemalże najpiękniejszym krajem na ziemi, z drugiej to, co mamy, konsekwentnie niszczymy, jakby nie miało żadnej wartości. Z ustami pełnymi frazesów o pięknie zachowujemy się jak kolonialni najeźdźcy, których jedynym celem jest eksploatacja wszystkich zasobów danej ziemi, a potem dalszy podbój.

Kłopot w tym, że nigdzie się już stąd raczej nie ruszymy: nie możemy zostawić po sobie spalonej ziemi, bo nie mamy dokąd pójść. Będziemy musieli żyć w scenografii, nad którą z takim mozołem pracujemy.

KAŻDY ORZE JAK MOŻE

W połowie lutego w Gdańsku ruszył proces przedsiębiorców z Półwyspu Helskiego, którzy w latach 2004-06 prowadzili tam kempingi. Prokuratura zarzuca im, że sztucznie powiększali plaże, niszcząc tym samym nie tylko krajobraz, ale też delikatny ekosystem i tak umęczonej już Zatoki Puckiej. Śledztwo w tej sprawie ruszyło w 2011 r. na podstawie materiałów zgromadzonych przez wydział ds. przestępczości gospodarczej Komendy Wojewódzkiej w Gdańsku i przy wsparciu Regionalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska, która od dawna sygnalizowała problem. Walczyć z nim próbował też Urząd Morski w Gdyni, ale jedyne, co udało się jego pracownikom, to wymuszenie na kempingach, by nie grodziły plaż aż do samej wody. Jeśli w tej sprawie zapadną wyroki skazujące, może ruszyć lawina kolejnych tego typu postępowań, bo nie od dziś wiadomo, że poszerzanie półwyspu przy pomocy nawożonego piasku i gruzu było tu nagminne.

Gdy latem 2012 r. pracowałem nad książką „Wanna z kolumnadą”, poświęconą zagadnieniom degradacji polskiej przestrzeni, chciałem się zająć i tym tematem. Rozmowy z właścicielami kempingów wyglądały jednak zawsze tak samo: rozkładali ręce i mówili, że rozrost plaż to efekt cudownego działania wody. Gdy pytałem, czy fragmenty cegieł i gruzu też naniosła woda, uśmiechali się serdecznie, a potem troskliwie odprowadzali mnie do drzwi. Rozmowy z mieszkańcami miejscowości na Helu również kończyły się zwykle przyzwalającym stwierdzeniem, że przecież „każdy musi jakoś żyć i zarabiać”. A od większej plaży jeszcze nikomu się krzywda nie stała.

W ŚWIETLE PRAWA

To podejście powszechne jak Polska długa i szeroka. Krajobrazu nie traktujemy jako dobra, które trzeba chronić, tylko jak surowiec, który trzeba eksploatować. Ta filozofia znajduje umocowanie w polskim prawie. W 2000 r. państwa Unii Europejskiej uchwaliły we Florencji Europejską Konwencję Krajobrazową. Chciały w ten sposób stworzyć możliwość chronienia krajobrazu rozumianego jako konglomerat kultury i przyrody. Krótko mówiąc: chodziło o to, by jednym aktem prawnym chronić otoczony pomnikowymi drzewami zabytkowy budynek stojący na szczycie góry. Do tej pory osobno traktowano drzewa, budynek i górę – co nie zawsze wychodziło im na dobre.

W 2004 r. Polska, wraz z wejściem w struktury Unii, ratyfikowała konwencję florencką. Od tamtego czasu nie powstały jednak do niej akty wykonawcze. Nie mamy osobnej ustawy o ochronie krajobrazu, bo polskie władze uznały, że wystarczą do tego zapisy w Ustawie o ochronie przyrody i Ustawie o ochronie zabytków. Postanowiły więc wdrażać konwencję dokładnie w taki sposób, któremu konwencja miała zapobiegać. Być może problem rozwiąże zainicjowana przez prezydenta Ustawa Krajobrazowa, nad którą wkrótce debatować ma Sejm. Na razie w Polsce nadal nie można burzyć zabytków (choć, jak wiemy, robi się to nagminnie), a siedlisko małej żabki wstrzymuje budowę obwodnicy miasta. Ale gdy chce się postawić na szczycie góry wielki hotel i nie trzeba przy tym nic burzyć ani przesiedlać żadnych żabek, to na upartego można to zrobić.

KLEJNOT W KORONIE

Czym taki stan prawny skutkuje, można się przekonać, jadąc do Karpacza. Przez lata miasteczko miało status kameralnego kurortu położonego w przepięknym miejscu, u stóp Karkonoszy. Karpacz był bez wątpienia krajobrazową i architektoniczną perłą, zgodnie z obowiązującym więc w Polsce trendem to tam musiał się wydarzyć jeden z największych krajobrazowych skandali w ostatnich latach. W 2005 r. do władz Karpacza zgłosił się Tadeusz Gołębiewski z chęcią wybudowania luksusowego, wielkiego jak transatlantyk hotelu. Miasto objęte jest jednak nie tylko opieką konserwatorską, ale też planem miejscowym, który uniemożliwiał budowę tak dużych obiektów. Rada Miasta zgodziła się zmienić plan i dostosować go do planów inwestora. Bez znaczenia było to, że Gołębiewski miał już na koncie budowlane skandale związane z hotelami w Białymstoku i Wiśle.

Inwestycja ruszyła, lecz szybko okazało się, że hotel będzie jeszcze większy, niż zakładały to wcześniejsze projekty i deklaracje inwestora. Na nic zdały się protesty lokalnych architektów i ekologów. Nic nie wskórał Wojciech Kapałczyński, wojewódzki konserwator zabytków z Jeleniej Góry. Tadeusz Gołębiewski wybudował obiekt dokładnie taki, jak chciał, a Rada Miasta kilkukrotnie legalizowała jego samowole, zmieniając post factum plan miejscowy. Dziś Hotel Gołębiewski jest w pełni legalny i nawet jego najwięksi przeciwnicy przyznają, że nie bardzo jest się na czym oprzeć, stawiając jego właścicielowi kolejne zarzuty. Pozostaje im tylko śmiać się przez łzy, że mają w mieście pierwszy w Polsce obiekt widoczny z kosmosu.

Ekonomiczny cud, na jaki powoływały się władze Karpacza, wydając zgodę na budowę olbrzyma, jakoś się nie wydarzył. Miejsc pracy przybyło w samym hotelu, ale wraz z jego otwarciem zaczęły się zwijać małe pensjonaty, na których opierała się specyfika i urok miasteczka. Dziś w Karpaczu jest wystawionych na sprzedaż kilkadziesiąt takich niewielkich, kameralnych obiektów. Lokalne władze zapowiadają zaś kolejną dużą inwestycję – kompleks sportowo-hotelowy Cortina di Karpacz, który ma zostać wybudowany w miejscu zarastającego krzakami stadionu miejskiego. Kolejni właściciele małych pensjonatów wkrótce zaczną pakować walizki i szukać szczęścia gdzie indziej.

STOLICA

Choć władze Karpacza starają się jak mogą, to symbolem polskiego niechlujstwa krajobrazowego i tak pozostaje oczywiście Podhale. Zakopane, oprócz miana zimowej stolicy Polski, przez lata pracowało na tytuł stolicy bezguścia i estetycznego schamienia. Wjazd do miasta po mistrzowsku opisał w jednym z felietonów dla „Tygodnika” Andrzej Stasiuk: „Stopień wizualnego obesrania poboczy drogi numer 47 przywodzi na myśl zaplanowaną, celową i precyzyjnie odbytą zbrodnię na pejzażu, mord na cudzie świata, który nam podarowano.(...) Tak sobie wyobraziliśmy wielki świat i tak go zbudowaliśmy: z drutów, ceowników, folii, dykty, farby, blachy i plastiku”.

W samym mieście nie jest lepiej, nawet jeśli ktoś przyjechał pociągiem. Reklamowy kociokwik atakuje już na dworcu – szkaradne budy z chińską tandetą, banery i banerki, oscypki prosto z patelni, sztuczne kwiaty i najprawdziwsze balony. Prowadząca do centrum ulica Kościuszki dostarcza kolejnych atrakcji. Jedną z nich jest drewniana willa Kossakówka, stojąca pod numerem dwudziestym. Piękna, choć jej urok niełatwo dostrzec pod warstwą szyldów i reklam. Bez specjalnych skrupułów reklamują się tu: sklep obuwniczy, skład taniej odzieży i okazyjne wycieczki na pobliską Słowację. Latem kompozycję uzupełnia dziecięcy helikopterek, który po wrzuceniu monety pobuja pociechę i da rodzicom chwilę wytchnienia.

A dalej jest gorzej. Na tej samej ulicy, pod dwunastym, łatwiej było zabytkową chałupę zamknąć i skazać na śmierć. Biznes robi się w budach z badziewiem ustawionych od frontu. Z tyłu zaś już czeka prywatny lunapark, wesołe miasteczko z gabinetem luster i diabelskim młynem. I tak krok za krokiem, aż po same Krupówki, które są siódmym kręgiem estetycznego piekła. Gdy pnąc się pod górę, myślimy, że nic gorszego nie możemy zobaczyć, trafiamy na rozległą dziurę w ziemi otoczoną rachitycznym płotem, a za nią zorganizowaną w blaszanym baraku strzelnicę Las Vegas i kino 7D. Obok, jak gdyby nigdy nic, stoją zaprzężone w konie bryczki z woźnicami w góralskich wdziankach.

PARK DOBRY NA WSZYSTKO

W ubiegłym tygodniu gruchnęła w Zakopanem wieść, że już w marcu pod rozwagę radnych zostanie poddany projekt zorganizowania na Krupówkach Parku Kulturowego. To narzędzie, które jak do tej pory zastosowano tylko w Krakowie. Władze miasta przygotowywały się do jego wprowadzenia kilka lat, a odpowiednie przepisy zaczęły obowiązywać w połowie 2012 r. Surowo określają one formę i skalę szyldów oraz ogłoszeń, eliminują wielkoformatową reklamę zewnętrzną i co najważniejsze: wprowadzają surowe kary wobec tych, którzy się im nie podporządkują.

Sukces Krakowa był niekwestionowany – w kilka miesięcy uliczki w obrębie Plant pozbyły się reklamowego liszaja. Niepokoić może tylko fakt, że urzędnikom odpowiedzialnym za pilnowanie założeń parku nie przydzielono dodatkowych pieniędzy ani etatów. Straż Miejska, której przybyło zadań, w roku wprowadzenia przepisów miała obcięty budżet. Pytanie, kto będzie przepisów parku pilnował w przyszłości, pozostaje więc bez odpowiedzi. Mimo to krążące w sieci zdjęcia przed i po wprowadzeniu tych regulacji dają nadzieję, że będzie to jedno ze skuteczniejszych narzędzi.

Fascynacja Parkami Kulturowymi w Polsce obrazuje jednak powierzchowność, z jaką samorządy chcą walczyć (jeśli w ogóle chcą) z estetycznym bezhołowiem. Bo parki nie zlikwidują „wizualnego obesrania” wjazdówek do polskich miast, nie sprawią też, że ich centra staną się harmonijne. Zakopane jest tu świetnym przykładem. Przy całej niechęci do szyldowo-reklamowej pstrokacizny trzeba bowiem przyznać, że jest ona stosunkowo łatwa do usunięcia. O wiele większym problemem jest kwestia samowoli budowlanych i braku architektonicznej ciągłości w zabudowie tego miasta.

Powiat zakopiański od lat przoduje w liczbie stwierdzonych samowolek i ich legalizacji. Górale z irytującą dumą podkreślają, że u nich prawo budowlane się „cosik nie przyjęło”, i budują jak chcą, nie licząc się z nikim i niczym. Styl zakopiański to dziś wybudowana z pustaków, wysoka na trzy piętra różowa chałupa pokryta trapezową blachą.

Listę tych, którzy się takich samowoli dopuszczają, otwiera sam syn burmistrza Janusza Majchera. W lutym ubiegłego roku Grzegorz M. został skazany na karę grzywny za wybudowanie chałupy na stokach chronionej polany Antałówki. To jego budowlana recydywa, bo wcześniej sąd skazał jego i dwóch wspólników za nielegalne dobudowanie schodów w jednym z domów przy Krupówkach. W tym kontekście i wobec ogromu problemów, z jakimi borykać się musi Zakopane, park kulturowy na głównym deptaku miasta jest tyle słusznym krokiem, co listkiem figowym dla zaniechań cięższego kalibru.

TACY SAMI

Ma jednak Zakopane coś, czego już ze świecą szukać w innych regionach kraju. To lokalna specyfika. Jak przyznaje zakopiański architekt (i muzyk) Krzysztof Trebunia-Tutka, zakopiańszczyzna, choćby w karykaturalnej formie, ma się dobrze. Marna to pociecha, ale jednak pociecha, bo zaraza domów katalogowych sieje spustoszenie w całym kraju. Wystarczy pojechać na wschód: tam, gdzie teoretycznie tradycyjne budownictwo i wzorce powinny trzymać się najlepiej.

Nic z tego. Podlasie zlało się już z Roztoczem, które płynnie przechodzi w Podkarpacie. Wszędzie takie same domy, stawiane bez ładu i poszanowania dla historycznej urbanistyki. Pojęcia ulicówki czy okolnicy tracą na znaczeniu, każdy stawia jak chce. Najczęściej zresztą obok starej chałupy, a nie zamiast, co tylko potęguje poczucie beznadziei. To samo dzieje się w dzielnicach centralnych. Konia z rzędem temu, kto odróżni dziś miasteczko wielkopolskie od mazowieckiego. Najlepiej trzymają się jeszcze tak zwane „Ziemie Odzyskane”, ale tylko dlatego, że tam proces unifikacji zaczął się później, hamowały go po prostu przez lata obawy, że Niemcy wrócą i nam wszystko zabiorą. Inna była też struktura własności, inne do niej przywiązanie.

W efekcie poszczególne regiony kraju tracą swój architektoniczny i przestrzenny charakter. I przestają być atrakcyjne pod względem krajobrazowym. Bo pole zastawione fioletowymi carringtonami gdzieś pod Piłą wygląda tak samo jak pod Radomiem. Więc po co tłuc się na drugi kraniec kraju, by je oglądać? Rolę lokalnych atrakcji turystycznych przejmują dinoparki, aquaparki, a w najlepszym wypadku skanseny architektonicznych miniatur, w których można zobaczyć jak na dłoni, jak to kiedyś było, a już nie jest.

TAK BĘDZIE

We wspomnianym już felietonie Andrzej Stasiuk pisał także: „gdzieś między Szaflarami a Białym Dunajcem ma się poczucie, że wjeżdża się do jeszcze bardziej Polski, do Polski podwójnej, trzykrotnej, Polski hard”. Jego słowa pasują nie tylko do Podhala i Zakopanego, ale do każdego miejsca, które latem bądź zimą przeżywa najazd wczasowiczów. Chcemy bowiem tego czy nie, Zakopane, Karpacz, Świnoujście, Mielno, Jurata, Mikołajki i Ruciane-Nida w pełni swych wypoczynkowych sezonów są po prostu emanacją narodowego gustu. Są Polską w stężeniu, bo na wakacjach wszystko musi być bardziej, doznania estetyczne również. Szukamy więc ładnej scenerii, a potem przekształcamy ją na własną modłę, na swoje podobieństwo. Gdyby było inaczej, gdyby to, co się tam dzieje, jakoś nam przeszkadzało, nie jeździlibyśmy tam przecież. Wybralibyśmy jakieś przyjemniejsze dla oka miejsca.

Odpływu rodaków z ich tradycyjnych wakacyjnych destynacji jakoś jednak nie widać. Na Krupówkach jak co zimę przewala się dziki tłum, latem plaże w Mielnie zaroją się od koców i ręczników. Popularne wśród natchnionych estetów zaklęcie o przekroczeniu masy krytycznej szpetoty i związanej z tym masowej ucieczki turystów po prostu nie działa.

Przyczyna jest prosta: ludziom to nie przeszkadza, a skłonny jestem powiedzieć, że większości się podoba. Nic dziwnego, nikt im nigdy nie powiedział, że może być inaczej. Bywają wprawdzie coraz częściej na zachodzie, ale kto tak naprawdę wierzy nad ­Wisłą, że kiedyś dogonimy Niemcy albo Francję w czymkolwiek? A edukacja estetyczna w kraju leży i kwiczy. Przez dziewięć lat podstawówki i gimnazjum mali Polacy mają 255 godzin zajęć o sztuce. To mniej więcej tyle, ile mali Duńczycy mają w rok.

Dopóki więc nie nauczymy się rozmawiać merytorycznie o pięknie i harmonii, wszystkie przepisy, ustawy, parki kulturowe i inne wymysły będą tylko leczeniem objawowym. Po chwilowej poprawie choroba wróci. Być może nawet ze zdwojoną siłą. Problem polega na tym, że uciążliwości tej choroby odczuwają tylko nieliczni. Reszta czuje się świetnie.


FILIP SPRINGER (ur. 1982) jest reporterem i fotografem, autorem m.in. „Miedzianki. Historii znikania” (2011) i „Wanny z kolumnadą” (2013), zbioru reportaży o estetyce polskiej przestrzeni miejskiej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 09/2014