Duch dziejów się ulotnił

To nie jest tylko bajka o złym biznesowym wilku, który pożarł stado milczących owiec. Ludzie odwracali się od mediów co najmniej od późnych lat 90., i wcale nie wywołał tego internet.

15.10.2012

Czyta się kilka minut

„Polskie media wkroczyły w fazę autodestrukcji. Niszczą je sami dziennikarze, zamieniając czwartą władzę w festiwal chciwości i arogancji” – pisała przed tygodniem Paulina Wilk. Czy kryzysowi prasy, radia i telewizji winni są wyłącznie pracujący w nich dziennikarze? Dlaczego medialny Titanic nabiera wody? Dziś głos Pawła Bravo, wkrótce Wojciech Jagielski i Rafał Szymczak.

Słusznie pisze Paulina Wilk, że ważne rozmowy toczą się dziś tylko w przestrzeni prywatnej, a rozprawianie w mediach o głębi i formach ich upadku ktoś złośliwy odczyta jako próbę udawania, że zaraza wprawdzie szaleje, ale nie doszła do naszej wieży. Podejmę jednak pałeczkę, bowiem tekst domaga się paru uściśleń i dopowiedzeń, które, niestety, wyostrzą jego diagnozy. Jest gorzej, niż sądzi Paulina, i było tak już w czasach, gdy zdarzyło się nam razem pracować. Ja redagowałem ponoć prestiżowy dodatek do jeszcze poważnej gazety, Paulina publikowała w nim przenikliwe diagnozy mentalności swojego pokolenia i świetne reportaże z Indii – zapewne jedne z ostatnich dużych, nieuwikłanych w tanią bieżączkę reportaży drukowanych w prasie codziennej.

Miałaś, Paulino, nadzieję – wnoszę to z „Tygodnikowego” tekstu – że można walczyć i uciec przed nożem. Może byłem Ci wtedy winien jako starszy kolega szczerość: już od dawna było pozamiatane, choć stroiliśmy dobre miny do złej gry. O tym, że prasy – tej codziennej, na periodyki czas nadejdzie niebawem – już tak naprawdę nie ma, trąbi się dopiero teraz, kiedy oprócz „kontentu” szlag trafia również „biznes-modele” panów i pań, którzy dzięki księgowym sztuczkom i cięciom wydatków na redakcje długo pozostawali kontenci z wyników. Nie tylko więc w życiu, ale i w umieraniu mediów najważniejsze są korporacje, ucieleśnione przez zautomatyzowaną klasę rotacyjnych namiestników i popychaczy.

WŁADCY MEDIÓW

Moim zdaniem, Paulina Wilk źle odczytuje ruch zasadniczej sprężyny błędnego koła, w którym coraz głupsze media coraz trudniej znajdują odbiorców gotowych im zaufać, przez co robią się coraz głupsze itd. Pisze mianowicie: „mniejsze wpływy z reklam silniej uzależniły prasę od wyników sprzedaży”. Otóż odwrotnie: rozpad mechanizmu, jaki zapewniał warunki do trwania wolnych mediów w wolnym świecie (nie miejsce tu na dyskusję, ile tej wolności było), zaczął się w chwili, gdy zaczęła spadać liczba ludzi gotowych regularnie płacić w kiosku. To coraz silniej uzależniło prasę od wpływów z reklam. Dopóki przez jakiś czas tych nie brakło, system stał na jednej nodze, choć za niezmienioną fasadą powoli zmieniała się mentalność i obyczaje.

Gazety lub czasopisma zaczęły być coraz bardziej robione dla reklamodawców, a nie dla czytelników. Owszem, czytelnicy pozostali ważni w tym sensie, że trzeba ich przecież nagonić dla zapewnienia „zasięgu”, ale o tym, jacy to mają być czytelnicy, do jakich aspiracji i umysłowych cech się odwoływać, jakiego rodzaju relację zbudować – decydowali ci, którzy przynoszą firmie większość wpływów. Ludzie od zdobywania reklam i marketingowego pozycjonowania gazety. Nieodrodni bracia ludzi kręcących budżetami u reklamodawców oraz cichych pośredników – a tak naprawdę głównych władców mediów – planerów z domów mediowych. Ludzie o rozmaitych zaletach i wadach, talentach i słabościach, ale jeśli chodzi o poglądy na to, po co i dlaczego ludzie czytają – całkowicie z innej bajki. Może rozgarnięci w jakichś horyzontach, ale nigdy nie było nam dane w nie wejść. Kosmici.

SYTE MILCZENIE

Obawa o trwanie własne lub zespołu, skrupuły wobec sympatycznych ludzi, spotykanych przy takich okazjach czy niechęć do robienia tanich skandali – skłaniały nas zawsze do dyskrecji. A byłoby co opowiadać. Historie żenujące, groteskowe, potem coraz mniej śmieszne, w miarę odpływu pieniędzy, coraz ostrzejszych zwolnień i cięć pieniędzy na wszystko, co do roboty dziennikarskiej jest potrzebne. Każdy, kto przesiedział choć rok jako funkcyjny w redakcji w ciągu ostatnich 20 lat natknął się na tę klasę nieskażonych lekturą własnej gazety, wiecznie zajętych spotkaniami i prezentacjami specjalistów od naciągania klienta na kampanię, co polega głównie na pielęgnowaniu amikoszonerii z planerami podczas dobrych kolacji. Klasę uzbrojoną w najlepszą z korporacyjnych dupokrytek: mądrze wyglądające badania. „Wyszło nam z badań” to mantra, która położyła kres niejednemu pisaniu. O badaczach doradzających redaktorom nigdy nie czytanych pism, w przerwach prac nad optymalizacją grubości polewy na delicjach, można zebrać następny tom dowcipów.

Ale zostawmy na boku krążące po redukowanych redakcjach i podszyte zrozumiałą złością, a trochę zawiścią opowieści o zbytkach, jakie kosmici zapewniają planerom i marketerom, a przy okazji sobie. Aż do pewnej fazy rozpadu tego biznesu parę złotych jednak skapywało niżej, na redakcyjne piętro, i jakoś się dziennikarzom żyło, więc generalnie panowało syte milczenie.

Na problem wysokiego – zbyt wysokiego – statusu materialnego dziennikarzy zwrócili jako pierwsi uwagę Amerykanie, robiąc obrachunek z przyczynami szybkiej klapy prasy (polskie procesy to miniaturka tamtych dramatów). Kiedy dziennikarze weszli do klasy średniej, kiedy średni szczebel każdej dużej redakcji zaczął zarabiać dość, by mieć porządny samochód, drugi dom i prywatną szkołę dla dzieci, stracili nie tylko zdolność do drażnienia establishmentu, ale i podejmowania realnej walki z procesami, które ewidentnie szkodziły ich robocie. Zamiast demaskować, wygodniej było adaptować się i ściemniać, że wszystko jest po staremu – tak długo, jak jawnie bezsensowna polityka zarządcza skutkowała tylko drobnymi cięciami.

SARKANIE PO KĄTACH

Przypominają mi się daremne narzekania osoby odpowiedzialnej za serwis zagraniczny w dużej redakcji. Mniej więcej co rok likwidowano jej kolejne placówki korespondenckie. Załamywała ręce, ale dalej jakoś łatała. Bez korespondenta w Paryżu da się robić serwis. Bez Rzymu także. Berlin w sumie też nie jest konieczny – blisko, można podesłać człowieka. Placówka w Moskwie? No trudno, róbmy swoje, bez Waszyngtonu także. Wolę tam nie zaglądać, żeby sprawdzać, czy została choćby jeszcze Bruksela.

Niedawne kontrowersje wokół Krzysztofa Skowrońskiego poruszyły mnie nie dlatego, że jest szefem SDP. Autorytet w moich oczach ma dlatego, że to jedyny mi znany przypadek dziennikarza, który paręnaście lat temu stanął na czele buntu sporej części redakcji Radia Zet przeciw temu, co robiło nowe kierownictwo (a robiło coś, co dokładnie spełniało definicję „gównianego radia”, jaką kładł nam do głowy zmarły przedwcześnie Andrzej Woyciechowski). Nikt potem nie zdobył się na równie mocną zbiorową awanturę, jedynie sarkania po kątach i mówienia „tak dalej nie da się pracować” było pełno.

Jakoś jednak się dało pracować, dla świętego spokoju albo dla chronionej przed zbyt natrętnym kacem wiary, że nie jest tak źle i można nieco kulawo swoją misję pełnić. Udając, że zachowuje się standardy obiektywności i niezależności od opisywanych podmiotów. Ilość rzeczy, które na hasło „media” człowiek może dostać za darmo, jest żenującym świadectwem, jak łatwo piarowcom eksploatować dziadostwo redakcji wynikłe z oszczędzania na wydatkach kiedyś oczywistych.

BRAMKA DO ŚWIADOMOŚCI

Ale na tym nie koniec, to nie jest bajka o złym biznesowym wilku, który pożarł całe stado milczących owiec. Że ludzie się odwracają od mediów, że człek chcący uchodzić za obytego już nie ogląda telewizji i nie czyta gazet, to się działo konsekwentnie od dawna, co najmniej od późnych lat 90., i wcale nie wywołał tego internet. Internet tylko ułatwił rozproszenie uwagi i fragmentację zainteresowań, które trwały w najlepsze już wcześniej (a kluczowe dla upadku standardów warsztatowych prasy pojawienie się u nas „Faktu” i „Newsweeka” odbyło się jeszcze w czasie, kiedy sieć nie była masowo w użytku).

Media stały się wydmuszką, bo wyniósł się z nich duch dziejów. Wiem, że to może brzmieć jak wykręt, ale nie umiem inaczej opisać poczucia narastającej niepotrzebności, której wspomniane wyżej procesy są przejawami. Model debaty publicznej, przestrzeni wspólnej, w której przegląda się jak w lustrze oraz kształtuje dana społeczność, przestaje działać. Mamy tego dowody jeszcze przykrzejsze niż plajta gazet. Kiedy patrzę na swoje nastoletnie dzieci, widzę, że są tak samo jak my zwierzętami społecznymi i tak samo potrzebują uporządkowania bodźców i bitów informacji. Że znajdą sobie sprawnego ciecia przy bramie do świadomości – tylko za nic nie zgadnę, kto i jak to cieciowanie im zapewni, skoro nie zrobią tego już media, jakie służyły kilku pokoleniom. Cieszmy się z funkcjonujących jeszcze niemałych resztek, prenumerujmy tytuły, które się jako tako trzymają (znający angielski mają wciąż spory wybór), musi to nam starczyć. To nie do nas należy kolejny krok. Lepiej nie tarasować przejścia. 


PAWEŁ BRAVO jest tłumaczem i redaktorem, w latach 2007-11 współprowadził dodatek „Plus Minus” do „Rzeczpospolitej”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 43/2012