DRUGI DZIENNIK PILCHA

Nie miałem pojęcia, co znaczy słowo „bolszewik”. Poza domem nigdy tego wyrażenia nie słyszałem, a gdy go jedyny raz w trakcie gry w piłkę użyłem, objawiło swą znaną mi już upiorną moc: w oka mgnieniu wszyscy zniknęli.

18.02.2013

Czyta się kilka minut

 / Rys. Andrzej Dudziński
/ Rys. Andrzej Dudziński

25 stycznia | Postanowiłem bezwzględnie wykluczyć z „Dziennika” słowo „choroba” i w miarę możności (w miarę nie sięgającej absurdu możności) wszystkie jego formy poboczne czy synonimiczne. Niestety wykluczenie się nie powiodło. Pomimo daleko, a nawet najdalej idących rygorów stuprocentowa szczelność jest nieosiągalna, jakieś „słabizny” raz po raz do wolnej strefy przenikają. Słowa oznaczające chorobę i zarazem coś zupełnie innego (hiszpanka, rak, odra) to powszechnie znana klasyka, szłoby sobie z tym poradzić, ale wobec faktu, że większość słów „normalnych” czy niech będzie „zdrowych” w każdej chwili może nabrać „nienormalnego” aspektu (niekoniecznie słowa typu „brzoza” czy „mgła” mam na myśli), człowiek jest bezradny.
Reasumując: co innego zapalenie znicza olimpijskiego, co innego wątroby. Czego nie da się wykluczyć – to należy ośmieszyć. Kogo nie da się wykluczyć – tego należy zignorować, upokorzyć, sterroryzować, zaszczuć. Jedyne wyjście? Może nie jedyne, ale dla mnie wymarzone. Cykl tekstów polemizujących z chorobą, miażdżących chorobę, kompromitujących chorobę, wykazujących chorobie elementarne braki, doprowadzających chorobę do skrajnej depresji, cykl jadowitych pamfletów pod przewodnim tytułem: „Choroba na równi pochyłej” to mój sen, moje marzenie i moja nadzieja; za możliwość napisania takiej rzeczy zrobię, Panie Boże, wszystko, dziecku – jeśli każesz – wyrwę z zaciśniętej piąstki ostatnią landrynkę.

26 stycznia | Only nie wytrzymuje nerwowo. Uwierzył – przypomnijmy – w hokus pokus, uwierzył w byle co. Uwierzył szczerze, głęboko, a nawet fanatycznie. Życie znów nabrało sensu, choć nie wszystko gra, a jak zła gra, to i dobra mina po pewnym czasie zła.
– Poniża nas to byle jakie traktowanie – powtarza Only i twarz jego nabiera pozoru kamienia księżycowego – nie wiedziałem, że można człowieka do tego stopnia poniżać! Boże, jakie poniżenie! – pojękuje.
– A nie uważa pan, że sama wiara w byle co jest poniżająca? – próbuję rozjaśnić mu we łbie, ale po pierwsze wiem, że to daremne, po drugie nie wiem (jeszcze nie wiem), że zabraknie mi pointy. – Sameś się, chłopie – nieświadom klęski, i to klęski podwójnej, brnę dalej – centralnie upokorzył i teraz narzekasz, że cię twoją obłąkańczą wiarą nobilitowane gusła upokarzają? Pół biedy zresztą, że upokarzają! Są tacy, którzy na byle czym kokosy zbili, którzy dzięki wierze w byle co ocaleli i których życie dzięki byle czemu zaczęło się układać! Są tacy, co od rana do wieczora wypatrują byle czego, grają w byle co, żrą byle co, upijają się byle czym, tarzają się z byle kim! Układają byle poematy, byle opowieści, baśnie o byle czym i dramaty o UFO. Wiedzą, komu jaką wymierzyć karę za kwestionowanie tego, co nie istnieje. Fatamorgana jako warunek życia...
– Tyś widzę bratku skądinąd.
– Skąd?
– Nie stąd.
– A to z całą pewnością. Z całą pewnością nie.
– Z innej gliny?
– Z innej planety.
– Nie z tej ziemi?
– Nie z tej parafii.

27 stycznia | W tamten wrześniowy zmierzch, gdy na naszym wyłożonym polnymi kamieniami podwórzu pojawili się czterej szukający noclegu rowerzyści, czas się nie liczył. W sensie ścisłym żyliśmy jak w raju: pan Naczelnik powoli ślepł na jedno oko, ale udawał, że tego nie widzi; babce Marii żylaki dokuczały, ale do białości jeszcze jej nie wykrwawiały; ojciec ataki furii miewał sporadyczne, matka była łakomą komplementów małolatą – wierzcie: było dokładnie jak przed wygnaniem, a nawet przed stworzeniem Adama i Ewy.
Rowerzyści nie mieli najmniejszych szans, wiadomo było, że zaraz spotka ich surowa odprawa, zaraz zostaną przegnani, wyszydzeni, ośmieszeni i rozmaitymi wyzwiskami obrzuceni – zwłaszcza jednym.
Nocleg? Jaki nocleg? U nas nie ma żadnych noclegów! Taki wielki dom i ani jednego wolnego pokoju? Tak jest: taki wielki dom i ani jednego wolnego pokoju! Dziwne. Dziwne? Uważaj, bo dopiero się zdziwisz! A w ogóle to, przepraszam, twoja sprawa? Wasza? Weźcie mi przypomnijcie! Przypomnijcie, bo z głowy wyleciało! Czyja to sprawa? Nasza, wasza czy Tomasza, co się w gacie zrasza? Co to? Co to? Też we łbach pusto, panowie żacy, złote ptacy! Oj, bo jak ci przypomnę, czyja sprawa – nie zapomnisz nigdy! Czegoś sobie jeszcze życzysz, bolszewiku jeden?
Ma się rozumieć, nie miałem pojęcia, co znaczy słowo „bolszewik”. Tomasz zraszacz też niezrozumiały, ale raczej – jak to figura dla rymu powstała – niegroźny, bardziej dziwny niż piekielny. Bolszewiku jeden! – musiało to być straszliwe i dalekosiężne przekleństwo, bo poczęstowany nim poszukiwacz wolnej kwatery kulił się jak w realistycznym trybie smagnięty biczem i znikał, jak się dało najprędzej. Dziwaczną konsternację budził fakt, że poza domem nigdy tego wyrażenia nie słyszałem, a gdy raz go jedyny w trakcie gry w piłkę użyłem, objawiło swą znaną mi już upiorną moc: w oka mgnieniu znów wszyscy zniknęli.
Przypadek? Jaki przypadek? Chyba czarnej magii! Tego rodzaju przypadek jak najbardziej! Stałem się zakładnikiem własnej wszechmocy, wiedziałem, że wystarczy krzyknąć i wszyscy pa, pa...
Jesteście w stanie wyobrazić sobie, jakie katusze się zaczęły? Co przeżywałem np. w kościele? W kinie? W klasie? Na weselach, chrzcinach, pogrzebach? Wszędzie? W domu rozterek najmniej, górowała ciekawość, czy dar przeganiania całych tłumów za pomocą okrzyku „bolszewik!” jest tylko mnie dany, czy też znają go i posiadają pozostali domownicy. Długo nie trwało – spojrzenia, gesty i uśmiechy mówiły jasno: dostąpiłeś wtajemniczenia, teraz naprawdę jesteś jednym spośród nas.
Zwyczaj szydzenia z pytających o kwaterę letników miał w sobie coś prawdziwie złowróżbnego, bo, na Boga!, cóż było dziwnego, że do wielkiego domu w centrum Wisły w samym środku wakacji, ferii czy innego sezonu kołaczą najczęściej młodzi ludzie i pytają, czy mogliby wynająć pokój na dzień-dwa, a może na dłużej? Skąd w odpowiedzi złośliwe grymasy, wystudiowane obrazy i zdumienia? Skąd teatralne śmiechy? Skąd wzgarda i wyczuwalnie rosnąca brutalność?
Niemile widziani goście, a prawdę powiedziawszy intruzi, byli jeśli nie w przeważającej mierze, to w stu procentach katolikami? Jest to jakaś odpowiedź. Nie da się ukryć: jest to jakaś odpowiedź, ale cząstkowa; kierunek właściwy, ale – to się czuje – do punktu dojścia daleko. Wojna religijna, nawet bezobjawowa, czyli finezyjnie wszechogarniająca, nie wyczerpuje ćwierci, a może i dziesiętnej problemu.
Byli ze świata, a ci ze świata z automatu są komiczni i dziwaczni? Ciepło, coraz cieplej. Myślałem długo i chyba wiem. Otóż pytający o pokoje letnicy budzili w nas tak osobliwe i prawie zawsze graniczące z agresją reakcje, ponieważ robili coś, czego my byśmy nigdy nie zrobili, coś, co nie mieściło się w głowach, i coś, co w gruncie rzeczy zasługiwało jeśli nie na wymierną karę, to na zdecydowane potępienie. I nie, że oni robili coś, o czym myśmy w skrytości marzyli, bo o takich występkach najgorsi nie marzą. W południe, po południu, a nieraz pod wieczór nie wiedzieć, gdzie się będzie leżeć? Po obcych domach łazić? Wolnego łóżka w ostatniej chwili szukać? Takie akcje tylko wojna usprawiedliwia! Światowa. A tu nie tylko żadnej wojny, ale nawet mozołu codzienności! Wakacje! Lato! Odpoczynek! Odpoczynek polega na tym, że się nie wie, gdzie się będzie spało? Przecież normalny człowiek, jak nie wie, gdzie będzie spał, jest chory, a nie wypoczęty! Normalny człowiek! No właśnie! W normalności, w normie pies jest pogrzebany! Normalnie – tak jest – wynajmowaliśmy pokoje. Może odrobinę normalniej niż normalnie, ale przecież nie nienormalnie. Państwo Powstańczykowie, państwo Kaszyńscy i doktorostwo Nieobadani mogą potwierdzić. Gdzie? Zaraz gdzie! „Gdzie duszy ojczyzna”! Wszystko ustalone, wiadome, wysprzątane, dopięte na ostatni guzik. Żadnej improwizacji, żadnych nagłych decyzji, żadnego – niech fraza ta ma nośność szyderczej metafory – szukania noclegu w ostatniej chwili.
Pan dyrektor Powstańczyk miał wielką władzę w Katowicach, doktor Nieobadany siedem córek, państwo Kaszyńscy jedną, ale za to o imieniu Maria. Wszyscy oczywiście znali siłę wiadomej klątwy.
Cała masa scen była tu do napisania, była, bo co nie zanotowane – paruje. Wszystkie nie pierzchły, została jedna, nie byle jaka; nie mówię, że więcej warta niż wszystkie pozostałe, ale niechybnie najbardziej tajemnicza.
W tamten wrześniowy zmierzch czas się nie liczył. Co jeszcze się nie liczyło albo co się liczyło, że czterej szukający noclegu rowerzyści nie tylko nie zostali precz przegnani, wyszydzeni i wyśmiani, ale z szeroko otwartymi ramionami powitani, mlekiem napojeni, na wysłuchanie „kołchoźnikowych” wiadomości do kuchni zaproszeni, plackami ziemniaczanymi ugoszczeni, na szopę zaprowadzeni i niemalże z czułością sianem otuleni? Co się stało? Kim byli? Ach, zapewniam, nikim szczególnym, w pewnym sensie byli tymi co zawsze wędrowcami poszukującymi noclegu. Ale czemu spośród niezliczonych rzesz oni akurat zostali przyjęci? Nie było wśród nich – wyjaśnijmy na wszelki wypadek – żadnego cudem po latach odnalezionego kuzyna. Żaden z nich nie był ani nieślubnym synem ojca, ani dzieckiem – uprowadzonego przez cyganów jako niespełna roczne niemowlę – brata matki. Nikt z nich nikogo nie przypominał. Nikt nie przybywał z misją od pana dyrektora Powstańczyka, żaden nie był ani asystentem pana Kaszyńskiego, ani krewnym legendarnego kandydata do ręki wpierw jednej, a potem kolejno wszystkich panien Nieobadanych. Kręcił się taki nieszczęśnik, żadna go nie chciała – w sumie nie wiadomo czemu: i kawał chłopa, i w głowie ułożone, i pieniędzy potąd! Skąd? Nie nasza sprawa, a że potąd, po samą szyję, którą zmiażdżył sznur wisielca? Nawet jak prawda – pieniądze przed depresją nie obronią. Nieobadanki niby grymaśnice – swoje wiedziały.
Złe zamiary mieli przybysze? Bandytami, którzy mieli nas ograbić, zabić i spalić, się okazywali? Rano wszyscy na równe nogi? Gardła poderżnięte? Znów odpowiedź przecząca. Nie ze strachu wpuszczono ich do domu. Wędrowni kaznodzieje? Skąd! O żadną politykę tym bardziej nie chodziło. Pan Naczelnik – król zręcznego uniku – ZSL. Ojciec – usposobienie defensywne – partia przodująca. Matka – bezpartyjna, wierząca. Babki ubowcy się bali. Słowem: młodzicy na rowerach to nie był żaden szwadron, co własny strach chciał pomścić.
Kim byli? Babka Maria na ich widok nie zaczęła płakać, pan Naczelnik nie wybuchnął śmiechem, ojciec nie spurpurowiał, matka nie zbladła. Dlaczego zostali dopuszczeni? Jakie dobro i jaka wspaniałomyślność się stała? Pana Jezusa przechadzającego się w ogrodzie i anioła przelatującego nad dachem – tego zwłaszcza – darujmy sobie, odpuśćmy układ planet, nawet z niezwykłym światłem na chwilę sunącym nad Czantorią nie ma co przesadzać.
Coś innego się zdarzyło, bo musiało się zdarzyć. Ale co? Niektórzy słyszeli, jak bracia Potulnicy ćwiczyli tego wieczora jakiś kompletnie nieznany i zupełnie niesamowity kawałek. Muzyka niczego nie wyjaśnia? Dokładnie na odwrót: mówi wszystko. Wystarczy posłuchać. Pierwsze paleniska już płoną pod lodowatym granatowym niebem.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, dramaturg, scenarzysta, felietonista „Tygodnika Powszechnego”, gdzie pracował do 1999 r. Laureat Nagrody Literackiej Nike oraz Nagrody Fundacji im. Kościelskich. Autor przeszło dwudziestu książek, m.in. „Bezpowrotnie utracona leworęczność” (1998), „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 08/2013