DRUGI DZIENNIK PILCHA

Ładnych parę „czytających w tramwajach” lasek odnotowałem, były wśród nich istoty niezauważalne niczym trik iluzjonisty i rzucające się w oczy niczym bengalskie fajerwerki.

14.01.2013

Czyta się kilka minut

 / Rys. Andrzej Dudziński
/ Rys. Andrzej Dudziński

17 grudnia | Minionego lata, w tramwaju nr 17 ujrzałem kobietę czytającą książkę. Widok taki zawsze mnie porusza, zawsze reaguję z równie intensywną, co niezrozumiałą emocją. Nie mam pojęcia jaką. Nie chodzi o mniej lub bardziej erotyczne reakcje na kobiecość czy intelektualne na lekturę. W każdym razie nie tylko o takie reakcje idzie. „Czytająca w tramwaju” uruchamia we mnie dziwny mechanizm, trąca tajemną strunę, oczywiście zachwyca, generalnie zachwyca, ale też (zgoła niemarginalnie) irytuje, drażni, rozwściecza, z święcie ustalonego rytmu wybija.

Na pytania, jaki tu jest kompleks, jaka psychoanaliza czy inna metempsychoza, już nie szukam odpowiedzi. Od pewnego czasu w ogóle nie stawiam tego rodzaju pytań. Kiedyś niezmiennie w takiej sytuacji przywoływałem „Esse” Miłosza, wiersz ten zdał mi się zarówno modlitwą do wszystkich przypadkowo napotkanych bogiń, jak i filozoficznie wszechstronną analizą takiego spotkania. Był zresztą i w sensie ścisłym jest czymś takim, ale przestałem się z nim bezkrytycznie identyfikować. Nie obejmował mojego przypadku. Okej – nie szarżujmy. Obejmował, ale nie w całości. Nie tylko dlatego, że Miłoszowa piękność niczego nie czytała. Z innych powodów. Przeczuwanych, a nienazywalnych. Skoro przez czterdzieści lat się ich nie znalazło, nie nazwało i nie sprecyzowało – można dać sobie spokój, i gapić się bezinteresownie. Gapić się nie dociekając powodów gapienia. Gapić się nie układając teorii gapienia.

Tym razem nawet jakby błąkały się po głowie jakieś przekonujące powody czy teorie, nie zmieściłyby się w polu doznań. Pole doznań było tradycyjne, ale jedno: zachwyt. Pierwszy i jedyny tak totalnie konsekwentny przypadek. Zachwyt i nic prócz zachwytu. Zachwyt nieskończenie – w sensie kosmicznym – gęsty.

Ładnych parę „czytających w tramwajach” lasek odnotowałem, były wśród nich istoty niezauważalne niczym trik iluzjonisty i rzucające się w oczy niczym bengalskie fajerwerki, ich lektury bywały „daleko niżej”, ale też „daleko wyżej literatury wagonowej”, sposoby czytania też przerozmaite, przeważnie statyczne, choć jak trafiała się dynamika – Boże mój!

Nigdy np. nie zapomnę pewnej zaskakująco niskiej (nie sięgała nogami podłogi, i to nie sięgała znacznie, gdy zbliżał się jej przystanek, zsunęła się z siedziska niczym z burty tonącego statku) i zarazem niezwykle kształtnej szatynki. Powiedzieć, że czytała książkę, to wypowiedzieć się nie na temat. Ona pożerała książkę, obcowała z książką, poślubiała ją i wyprawiała jej pogrzeb, i to pogrzeb z muzyką, gwałciła jakiś nie za gruby tom w miękkich okładkach, przyciskała go do biustu jak nie wiadomo jaki talizman, może nawet niemowlę, które w następnej sekundzie była gotowa opluć, zelżyć i wyrzucić przez okno... Tysiąc innych sinusoidalnie falujących ekscesów – na jaką książkę można tak reagować? Nie dowiem się nigdy. Miniaturowa fanatyczka obcowania z niestety nierozpoznanym drukiem zwartym wysiadła, przepadła. Inne przypadki? Odpuszczam. Lista klęsk wprawdzie lepsza i z pewnością bardziej pouczająca od listy tryumfów, ale tym razem o nieporównywalną z niczym klęskę chodzi.

Skradałem się; skradałem się, mimo iż wagon był pusty. Żadnych błazenad czy tryumfalnie obwieszczanych przez marnych krytyków gombrowicziad. Skradałem się, albowiem zbliżałem się do nie mojego świata. Miała dwadzieścia parę lat, popielate włosy do ramion, zielone oczy, regularne rysy i była doskonałością. Siedziała, ale żadna sztuka zgadnąć, iż ma tyle wzrostu, ile przez stulecia miewały ideały piękności damskiej, 173 mianowicie maksimum, 172 minimum. Złoty ten rozmiar mniej więcej od lat 70. ubiegłego wieku zaczęto – wpierw nieśmiało, potem z ostentacją, potem drogą terroru – kwestionować i destruować.

Wydłużenie i spłaszczenie – „wężowa” ta zasada w każdej dziedzinie skazana jest na klęskę, zanim jednak do tej klęski dojdzie, „wężowość” glob oplecie, zatruje, wypaczy i wyzuje z zasad. Gdy wielcy projektanci mody (przywódcy największych organizacji terrorystycznych świata) ogłosili, iż prawdziwa i jedynie słuszna kobiecość zaczyna się od 180, nikt nie protestował – wręcz przeciwnie: pełne poparcie. I rozmnożyło się, i rozpostarło wzdłuż i wszerz koszykarskie pokolenie i zasłoniło, i wyrugowało harmonię 172-173.

18 grudnia | Była nie z mojego świata, ale mój dawny świat przypominała? – może, ale to nie jest aż tak ważne. Wyglądała niczym emisariuszka odradzającej się armii? Strzeż mnie Boże przed aż tak żałosnym sentymentalizmem. O co w takim razie chodzi? Jak to, o co chodzi? Wiadomo, o co chodzi! O to, co ona czyta – chodzi! O nic innego nie chodzi! Jakiegoż mogłem pragnąć kontaktu i na co mieć nadzieję? Nawet na to, że miejsca ustąpi, nie bardzo – wóz groteskowo pusty. Tylko o tytuł, który czytała, szła rozgrywka. Reszta to zasłona dymna. Cała cielesność owszem nieskłamana, i to w wielowarstwowym znaczeniu. Bo gdy wreszcie do bliskości dotarłem, gdy zapach jej włosów (popielatych) poczułem i gdy ponad boską linią ramion spojrzałem – dopiero odległość jej świata poczułem. Przeraźliwe było to oddalenie. Najprzeraźliwsze. Była blisko i nieskończenie daleko. Tak blisko, że niemal z mojego świata, i nigdy przenigdy nie moja. Czytała „Królewską wysokość”. W oryginale.

20 grudnia | Czy w latach 30. minionego wieku ówczesne piękności czytały jeszcze Goethego, czy już Manna? Co z „Werterem”? Żelazny elektorat dorastających nastolatek nie jest przypadkiem rdzawą fatamorganą? Głód konfesji erotycznej ponad wszystko? Nawet w przekładach Staffa? Wielki poeta, ale młodopolszczył. W przekładach widać to specjalnie.

Z cytowanego przez Maraiego fragmentu „Zmyślenia i prawdy” cały Mann się bierze? Prawie cały? Efekciarska demagogia? Nie.

21 grudnia | Twoim głównym wrogiem nie jest choroba. Twoim głównym wrogiem jest twój „główny”, też „jedyny”, też „prawdziwy” przyjaciel. Spotkałeś go po latach, wrócił z dalekich wypraw, a może cały czas kręcił się w pobliżu. „Spotkanie po latach” – nie znaczy, że przed laty widywałeś go często. W zasadzie w ogóle go nie widywałeś. On jest zdania fundamentalnie odmiennego. Ma tysiąc twarzy i tysiąc imion. Pierwsze: Only. Drugie: Friend. Trzecie? Setne? Kilka rysów charakterystycznych. Konstytuują Only’ego dwie rzeczy: jest zdrów i jest ci – jak przystało wiernemu druhowi – dozgonnie oddany.

(Sp...dalaj przed jego życzliwością, jego wiernością i jego oddaniem jak najdalej, wyrywaj, dopóki ruszasz się jako tako, zmiataj, póki nie chodzisz chodzikiem-balkonikiem, a jak już jest ten etap, dawaj balkonik na plecy i chodu! Strach ci przywróci władzę w nogach! Chodu, gdzie oczy poniosą! Spierniczaj jeszcze prędzej, niż spierniczasz z dziury na zboczu Granatowej Góry).

Najwyższą formą przychylności Only’ego jest zmartwienie. Gdy Only martwi się o ciebie, jesteś w gorszej sytuacji, niż będziesz po śmierci.

– Martwię się o ciebie – słyszysz w słuchawce głos Only’ego, którego praktycznie nie znasz, z którym rozmawiałeś ze dwa razy w życiu i co do którego nabrałeś niezbitej pewności, iż jest cynikiem bez osiągnięć. Bez osiągnięć, albowiem jego cynizm nie ma szans wobec jego lenistwa.

– Martwię się o ciebie... Można ci jakoś pomóc?

– Dlaczego chcesz mi pomagać?

– Czytam, co piszesz.

– Piszę tak marnie, że trzeba mi pomagać? – w słuchawce słychać oklaski. Only najpewniej z telefonowania do mnie urządził jakiś spektakl, uruchomił zestaw głośnomówiący, powiadomił, może nawet zaprosił, kogo trzeba. W jego stylu było udowadnianie aktualnym kumplom z kolejnej redakcji, iż jest moim jedynym przyjacielem. Dlaczego „aktualnym kumplom z kolejnej redakcji”? Nie wspomniałem o tym? Sami widzicie, jakie spustoszenia... Only alias redaktor Kevorkian alias Anioł Śmierci jest dziesięciorzędnym dziennikarzem znanym z tego, iż wszystkie gazety, w których pracował, upadały.

– Piszesz tak świetnie i tak przekonująco o swojej chorobie...

– Jakiej chorobie?

– No... No... Parkinson?

– Widzę, że faktycznie jestem dobry, wszystko zmyślenie i nieprawda... Wiesz, że lubię „robione” efekty autobiograficzne... Kunszt...

– Pocieszasz się...

– Nie wiem, czy się pocieszam... W jakiejś mierze czuję się idiotycznie, wyzdrowieć z choroby nieuleczalnej to nietakt jeszcze większy niż nieudana próba samobójcza...

– Wyzdrowiałeś?

– Gorzej... Nigdy tego nie miałem...

– Proszę?

– Drobny błąd w tomografii... – rozumiesz, rozumieją państwo – literówka o doniosłych konsekwencjach...

– Cieszę się – powiedzieć, że Anioł Śmierci mówił słabym głosem, to nic nie powiedzieć...

– Ciesz się, ale nie żartuj... Rozumiem, że w razie czego mogę na ciebie liczyć?

– W razie czego?

– No wiesz, jakby jakiś nawrót...

– Jaja sobie ze mnie robisz?

– Pocieszam cię.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, dramaturg, scenarzysta, felietonista „Tygodnika Powszechnego”, gdzie pracował do 1999 r. Laureat Nagrody Literackiej Nike oraz Nagrody Fundacji im. Kościelskich. Autor przeszło dwudziestu książek, m.in. „Bezpowrotnie utracona leworęczność” (1998), „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 03/2013