DRUGI DZIENNIK PILCHA

W kuchni za ogromnym stołem siedziały babka Czyżowa i Hania od Kocięłłów. Twarze czarne, dech przerywany, ręce i ramiona w drgawkach. Kto wyrażenie „umierać ze śmiechu” ma za niewinną retorykę, ten pod koniec lat 50. XX wieku nie był w naszej kuchni.

28.08.2012

Czyta się kilka minut

 / il. Andrzej Dudziński
/ il. Andrzej Dudziński

30 lipca | Wszyscy mają bieg rzeczy jako tako zarysowany – od pewnego czasu należę do tych, którzy mają ten zarys uczyniony wyraźniej, z pewnymi detalami, wyliczeniami, a nawet scenami. (Różnica pomiędzy chorym a zdrowym: chory wie więcej. Z wyjątkiem – ma się rozumieć – tych niezliczonych sytuacji, kiedy zdrowy wie więcej).

Jakie to sceny i jakie szczegóły, nie powiem – nie z wyższości wtajemniczenia, ale dlatego, że o tym, co wiem, niestosownie mówić, licznych epizodów nie znam, po prostu nie znam, świadomość unika radykalnej wiedzy; gdy wiadome obrazy zaczynają się wyświetlać – mózg traci zasilanie.

Czy z wyraźniejszego zarysu reszty życia wynika jakieś doraźnie wyraźniejsze widzenie? Czy fakt, że mniej więcej znasz przebieg – a więc, można powiedzieć, jesteś blisko Sekretu – daje ci jakieś sekretne niesekretne przewagi? Rozumiesz więcej? Niepojęty przez dziesięciolecia śmiech babki Czyżowej i Hani od Kocięłłów wreszcie wyjaśniony? Inne sekrety? Nie wszystkie i nie całkiem, ale niektóre i częściowo? Zasłony nie przebiłeś, ale widząc (wielkie zaskoczenie to nie jest) wyjedzoną przez mole dziurę na dziurze spojrzałeś i dawaj! Wiemy prawie wszystko! Spojrzałeś i odtąd widzisz ostrzej?

Tak, prócz coraz liczniejszych chwil, podczas których nie widzę wcale – widzę wyraźniej, też przenikliwiej. Przepraszam, pan ślepnie? Owszem, ale – że tak powiem – ubocznie. Ach, co za ulga!

Starczy utyskiwań, resztę piszemy z punktu widzenia człowieka absolutnie zdrowego. Tylko taka strategia opowiadania ma sens, tylko do głębi przeświadczony o swym niczym niezamąconym zdrowiu narrator ma szansę zdania sprawy z powoli pożerającej go gruźlicy, pylicy, trzepawicy, motylicy, dżumicy, szczypawicy czy innej kurwicy. Kwestia stylu. Stylem się to załatwia! Stylem!

31 lipca | Jerzy Pomianowski – fragment wstępu do „Utworów zebranych”: „Bablowi chodziło nie o samą znajomość nowych ludzi i wypadków, ale o sposób, o nowy chwyt, który z kroniki czyni literaturę, a z przypadków – drobinki wieczności. Po latach powiedział Paustowskiemu: »Stylem to się załatwia, stylem, szanowny panie! Gotów jestem napisać opowiadanie o praniu bielizny i nie wykluczone, że zabrzmi jak proza Juliusza Cezara«. I nie o tak zwaną formę mu chodziło, lecz o to, że jest ona składnikiem, więcej – wektorem treści dzieła. Ten sam człowiek miał po latach powiedzieć skromnie, ale stanowczo: „Tylko geniusz może pozwolić sobie na dwa przymiotniki przy jednym rzeczowniku”. (Konsekwentnie: cztery w zdaniu pojedynczym. Prawda, bo przecież nie zabobon: jak chcesz jaki taki lakonizm osiągnąć, praktycznie bez epitetów musisz się obywać – niepodważalna ta zasada przez Arcymajstra lakonizmu została skompromitowana i słusznie: nie dla niego ona, ona dla innych, on epitetami sypiący kwieciście – ostateczny efekt: ani jednego zbędnego słowa – jp). A także: „Żadne żelazo nie wchodzi w serce z tak mrożącą siłą jak w porę postawiona kropka”. (Wbrew pozorom: średnie – jp). A nawet: „Nie ma powodu, aby dobrze opowiedziana historia przypominała rzeczywistość. Rzeczywistość ze wszystkich sił stara się przypominać dobrze opowiedzianą historię”. (Genialne, bo też wzięte z genialnego i już pochwalnie wymienianego „Mojego pierwszego honorarium” – jp).

1 sierpnia | Nie ma najmniejszego powodu, by choroba nie przypominała dobrze opowiedzianej historii. Rzecz jasna jakieś patetyczne dyrdymały o rzemiośle, które ocala – darujmy sobie. Nic nie ocala. Owszem, choroba nie lubi, jak o niej piszesz, ale prawdą a Bogiem, kto lubi, jak o nim piszesz? Wybrani nieboszczycy? Zastanów się nad tym.

Opisane słabnie, niezapisane zmierza do nieistnienia; zapisz, zapisz i przestań o tym myśleć. Piękne, ale jak przychodzi co do czego, wiotkie okazują się aforyzmy wielkich nieboszczyków. Jak przychodzi co do czego, czyli jak przychodzi choroba do Pilcha, (a Pilch też choroba) to zbawcze moce sztuki i literatury okazują się fiaskiem? Owszem, ale więcej skromności. Innych też to dotyczy. Na ogół. Pewnie, że jeśli coś cię żarłocznie, dziko i chaotycznie pożera, przeciwstawianie żarłoczności, dajmy na to, kaligrafii, dzikości – wersu jedenastozgłoskowego, chaosowi – stylu wysokiego – nie tylko wygląda na dziecinadę, jest nią w sensie ścisłym. Kaligrafia, wiersz i styl też pożarte zostaną, ale do samego końca, a jak nie do samego końca, to ile się da, jaki taki ład, a nawet fason zostanie zachowany. Znowuż jednak nie o tani lep idzie, nie o krupnik ani nie o kartoflankę w barze mlecznym, za żadne skarby nie o to idzie, by polec z fasonem! Niech Bóg broni. Idzie o literaturę. (Jak nie wiadomo, o co chodzi, chodzi o literaturę). Nie jesteś Bablem ani Konstantym Paustowskim, nie jesteś nawet Juliuszem Cezarem, ale jesteś, kim jesteś, nie ma co wydziwiać, mogło być gorzej, dużo gorzej; jesteś, masz swój język, bądź dokładny, to wystarczy.

Nie ma najmniejszego powodu, by dobrze opowiedziana choroba przypominała rzeczywistość. W dalsze ciągi, w rzeczywistość z całych sił upodobniającą się do choroby, w przezwyciężanie, a zwłaszcza w demaskowanie tego podobieństwa wektorem formy, a może i treści, nie wchodzę, jałowe to zabawy. Z kolei celnie skomponowana szkarlatyna, grypa albo tylko angina – nic nowego. Żadnego dewaluowania powtórek, przeciwnie, tym razem ulga, a nawet wzmocnienie, że to i owo już było.

Bywały przecież wybitne choroby; porywające, piękne, przemyślane, dobrze skonstruowane choroby dzieciństwa – jednej z nich towarzyszył śmiech życia. A może nie tylko życia. Nie ty się śmiałeś, ale było ci dane słyszeć, co tysiąckroć ważniejsze. Jakbyś się śmiał, to byś nie dosłyszał ergo nie docenił; o rzeczach, w których bierze się udział, nie ma się pełnego pojęcia; nie brałeś udziału w tamtym śmiechu, nie miałeś szans, do dziś i śmiech, i epizod są niepojęte.

2 sierpnia | W kuchni za ogromnym stołem siedziały babka Czyżowa i Hania od Kocięłłów i z minuty na minutę pogrążały się w nieodwracalnym obłędzie – twarze czarne, dech przerywany, ręce i ramiona w drgawkach – kto wyrażenie „umierać ze śmiechu” ma za niewinną retorykę, pod koniec lat 50. XX wieku nie był w naszej kuchni. Wielu nie było, toteż – nabrawszy należytego dla prawdziwej epiki, półwiecznego dystansu – urbi et orbi opowiadam, a raczej dociekam, jak było.

Wyły. Wyły i nie było wiadomo, czy jeszcze wyją ze śmiechu, czy już wyją z bólu. Co pewien czas milkły i było wiadomo: milkną, bo nadchodzi koniec, koniec śmiechu, koniec opowieści, koniec życia. Cisza zapadała prawdziwie cmentarna, leżałeś w kącie tak odległym, jakby to był osobny pokój, ale to była stojąca pod najdalszą ścianą otomana, nawet w dzień bardzo mało docierało tam światła, teraz ciemność. Milkły, prawie na pewno już nie żyły; po kilkunastu sekundach rozlegał się charkot zmartwychwstania, długo nie trwało, znów zapaść, znów eksplozja, znów stękanie umierania, pochrząkiwanie zmartwychwstawania, wpierw skowyt, potem charkot krótkotrwałego życia; to jedna charczała, to druga; i jedna, i druga charcząc coś opowiadała, coś krótkiego, bo wyglądało, jakby nie tyle opowiadała, co wypowiadała; jakby nie tyle opowiadała jakąś prześmieszną historię, co wypowiadała jakieś przekomiczne zaklęcie – co to było? Co się działo? Skąd ten śmiech przerażający, chyba agonalny? Gorączka wzmagała tajemnicę, od niepojętych wydarzeń ciarki łaziły po plecach – nigdy nie byłeś tak szczęśliwy.

Nasz dom w centrum Wisły to nie było siedlisko posępnych lutrów, lutrów tak posępnych nie; Wielki Piątek nie trwał u nas na okrągło, owszem, powaga rządziła, ale i śmiechu było niemało, nieraz – zdaniem babki – za wiele; nieraz z pewnością za wiele, ale zasadą naszej egzystencji śmiech nigdy nie był. W sumie szkoda, prawdopodobnie była realna szansa na wyskoczenie z połowiczności. Wszyscy domownicy mieli dar zauważania karykaturalnego wymiaru życia, skłonność do szyderstw i wykpiwania bliźnich, nie było dnia, żeby coś śmiesznego się nie zdarzyło, a zwłaszcza żeby ktoś czegoś śmiesznego, prawdziwie śmiesznego nie opowiedział, śmialiśmy się do rozpuku, babka ma się rozumieć najpowściągliwsza, śmiała się mniej więcej z co setnej opowieści czy perypetii, wychodziło trzy razy do roku, raczej rzadziej niż częściej i teraz co? I teraz co się dzieje? Teraz strażniczka domowej powagi, osoba, którą żałoba po pierwszym mężu o wiele silniej ukształtowała niż miłość do drugiego, pesymistka, przy której Schopenhauer był po prostu śmieszny, teraz królowa babka, królowa matka, królowa małżonka jest w stanie, w którym nigdy nie był najlekkomyślniejszy spośród jej poddanych?

Powiedzieć, że pusty, piekielny, diabelski – jaki chcecie – śmiech ją trawi, spala zabija, to nic nie powiedzieć. Nigdy potem nie natknąłem się na przemyślniej ułożoną zagadkę łącznie z wstępną, ale przecież doraźnie niebagatelną kwestią: Dlaczego leżałem w kuchni na otomanie, a nie w łóżku w sypialni? Piec znów tam dymił, szło się udusić, a ja od paru dni kaszlałem niczym stary Pacura? Stary Pacura zaś kaszlał jak nikt na świecie. Doktor Granada (dr Kocięłło ok., ale na razie za młody) miał lada chwila przybyć i zawczasu przeniesiono mnie do kuchni, tam zawsze badał, recepty wypisywał, banię spirytusu strzelał? Ostatnia kwestia na żaden trop nie naprowadza, nawet jak babka z Hanią coś wypiły, nie miało to znaczenia i nie mogło być żadnym wytłumaczeniem, obie nigdy nie piły dużo, a jakby tym razem wypiły więcej (po trzy zamiast po dwa kieliszki), nic by po nich znać nie było, obie miały niesamowicie mocne głowy. Nie: kieliszek mniej, kieliszek więcej. Nawet jakby się zdarzyła abstrakcja zupełna: flaszka mniej, flaszka więcej – też śladu ekscesu...

Cóż zatem?

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, dramaturg, scenarzysta, felietonista „Tygodnika Powszechnego”, gdzie pracował do 1999 r. Laureat Nagrody Literackiej Nike oraz Nagrody Fundacji im. Kościelskich. Autor przeszło dwudziestu książek, m.in. „Bezpowrotnie utracona leworęczność” (1998), „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 36/2012