Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Ludzie garnęli się do spowiedzi w przekonaniu, że wybuchnie wojna jądrowa. W istocie, w dniach „kryzysu kubańskiego” – gdy rozmieszczenie sowieckich rakiet atomowych na Kubie podważyło gwarancję obopólnego zniszczenia (na niej opierał się „zimnowojenny” pokój) – wojna zdawała się bliska. Ale w końcu Chruszczow rakiety wycofał, przywódcy obu stron postanowili zgodnie nie zostawiać nic przypadkowi, koniec świata odroczono.
Dziś również światowi przywódcy – z jednej strony Zachodu, z drugiej Rosji i Chin – są wyjątkowo zgodni, by nie zostawiać nic przypadkowi, gdy w grę wchodzi delikatna stabilność (czy raczej: kontrolowana niestabilność) Bliskiego Wschodu. Choć od półtora roku Rada Bezpieczeństwa ONZ nie może zrobić nic sensownego w sprawie wojny domowej w Syrii (z powodu blokady Rosji i Chin), w minionym tygodniu grono to wspólnie potępiło Syrię za przypadkowy (chyba) ostrzał granicznego tureckiego miasteczka. Salwa artylerii, która zabiła pięciu tureckich cywilów i zmusiła Turcję do ataków odwetowych na pozycje syryjskiej armii, mogłaby w końcu wywołać na Bliskim Wschodzie „efekt domina”, jak w 1914 r. strzały w Sarajewie – oczywiście przy założeniu, że pragną tego tamtejsi aktorzy, lokalni i globalni.
Szybkie reakcje wszystkich stron – i reżimu Asada (przeprosił Turków), i Turcji (odwet, ale ograniczony, bardziej jako kwestia prestiżu), i NATO (zastrzegło, że nie ma mowy o wsparciu dla Turcji) oraz, jak widać, mocarstw, które na co dzień wspomagają różne strony syryjskiego konfliktu – pokazuje, że tzw. wspólnota międzynarodowa jest zgodna: wojna w Syrii nie może rozlać się poza Syrię. Czytaj: może toczyć się nadal, byle tylko „do ostatniego Syryjczyka”.