Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Piątek, 1 marca. Dzień wcześniej zdawało się, że zaczyna się wiosna, ale dziś wróciło przenikliwe zimno. Także na cmentarzu w Wieluniu wieje lodowaty wiatr. Przemarznięta Kazimiera Wolniewicz wycofuje się z tłumu. Chciała zostać do końca, ale nie będzie ryzykować. Wsparta na chodziku, 87-latka powoli wraca do domu.
Miała 13 lat, gdy 1 września 1939 r. na to powiatowe miasto między Łodzią i Częstochową spadły niemieckie bomby. Potem, gdy Wieluń wcielono do Rzeszy, współpracowała z AK. Miała 20 lat, gdy w styczniu 1946 r. objęła nową funkcję: pod pseudonimem „Krystyna” została łączniczką między Stanisławem Sojczyńskim i Alfonsem Olejnikiem.
Sojczyński, ps. „Warszyc”, podczas niemieckiej okupacji w AK, po 1945 r. stworzył Konspiracyjne Wojsko Polskie – podziemną organizację, działającą w województwach łódzkim, kieleckim i śląskim, współpracującą z PSL-em i broniącą ludności przed komunistycznym terrorem. Olejnik, ps. „Babinicz”, podczas niemieckiej okupacji w NSZ, został dowódcą partyzanckiego oddziału KWP w powiecie wieluńskim.
Aresztowani, Sojczyński i Olejnik zostali skazani na śmierć i zamordowani w łódzkim więzieniu – pierwszy w lutym, drugi w styczniu 1947 r. Do więzienia trafiła też Kazimiera.
RODZINY
Dziś, 67 lat później, niewielu ich zostało. Tutaj, na cmentarzu, jest tylko troje: ona, Mieczysław Orzełek (wtedy łącznik) i Wincenty Soliński, jeden z najmłodszych żołnierzy „Babinicza”. Dla nich to prawie jak pogrzeb. Do dziś nie wiedzą, gdzie pochowano bliskich.
Pomnik-mogiła (symboliczna) ma prostą konstrukcję: ściana z cegieł, na niej 46 nazwisk. W środku ryngraf z Matką Boską. Taki, jaki wtedy nosili – Olejnik kupił je dla wszystkich żołnierzy. Ryngraf przewija się potem przez akta UB: w spisach rzeczy odbieranych aresztowanym i w protokołach sekcji, gdy nagie zwłoki zabitych ludzi „Babinicza” dostarczano (anonimowo) patologom. „Zwłoki mężczyzny bez dokumentów, ryngraf na piersi” – notował biegły 1 lutego 1947 r., dokonując autopsji zabitych w obławie we wsi Wapiennik.
46 mężczyzn z Wielunia i okolic: niektórzy zginęli w walce, ale większość to skazani na śmierć. Część z nich leży gdzieś tu, na tym cmentarzu. Ale nie wiadomo, gdzie dokładnie; powiatowy UB chował ich anonimowo, po grobach nie został ślad. A skoro nie wiadomo, gdzie leżą, nie można ekshumować – pozostaje wspólny pomnik-mogiła.
Kazimiery Wolniewicz już nie ma, gdy zaczyna się odczytywanie nazwisk. „Pyrka Józef, pseudonim Lipa, starszy strzelec. Siewiera Jan, pseudonim Wicher, podporucznik. Skoczylas Adam, pseudonim Grom, sierżant...”.
Skoczylasów jest dwóch – bracia. Są też dwaj bracia Olejnikowie (młodszy, 20-letni Tadeusz, poszedł do lasu śladem starszego brata; skazany, został rozstrzelany w grudniu 1946 r.; miesiąc później, także w Łodzi, rozstrzelano Alfonsa). Jest dwóch kuzynów Małolepszych. W KWP, organizacji złożonej głównie z chłopów i dowodzonej zwykle przez miejscowych nauczycieli, działały całe rodziny.
SOCJALIŚCI, ENDECY, LUDOWCY...
Dziś mówi się o nich: „Żołnierze Wyklęci”. Określenie bardzo, może za bardzo patetyczne. Za bardzo w tym sensie, że patos jest tu chyba zbędny. Lepiej opowiadać ich historie, one prędzej dotrą także do ludzi młodych, którzy – to obserwacja nie tylko z Wielunia – przychodzili w tym roku tłumnie na imprezy o „Wyklętych”.
A może tak teraz musi być, z tym patosem? Tak jakby – po dekadach zapomnienia w PRL, które przetrwało także po 1989 r., choć przecież nie było już odgórnie nakazane – obecne natężenie patosu (także tu, w mowach na wieluńskim cmentarzu) miało być jakimś szybkim zadośćuczynieniem, dopóki żyją ostatni z nich?
W końcu ich dzień pamięci obchodzony jest dopiero od 2011 r. – wtedy to zdominowany przez Platformę Sejm ustanowił, przy udziale prezydenta również z PO, stosowne święto (tę okoliczność warto przypomnieć mówcom, którzy 1 marca – także w Wieluniu – wołali, że pod rządami tej formacji „Polska umiera!”).
W końcu nawet w tegorocznej dyskusji wokół obchodów 1 marca tu i ówdzie pobrzmiewały argumenty rodem z PRL (i czyny, jak oblanie farbą pomnika 17-letniej łączniczki „Inki” w krakowskim parku). Albo tezy, że może owszem, chcieli niepodległości, ale racje były wtedy rozłożone, a w Polsce trwała wojna domowa.
Nie, to nie była wojna domowa, jak twierdzą niektórzy (na szczęście, coraz mniej liczni) uczestnicy tej dyskusji. O wojnie domowej – jak ta w Hiszpanii z lat 1936-39 – można mówić, gdy społeczeństwo/naród są autentycznie podzielone, a każda strona ma autentyczne oparcie społeczne. Tymczasem w Polsce po 1945 r. z jednej strony był sowiecki totalitaryzm, instalujący w Europie Środkowej swój system (także rękami Polaków, którzy się do niego przyłączyli). Z drugiej zaś strony było właściwie całe (wyjąwszy komunistów) spektrum polityczne wywodzące się z przedwojennej Polski (skonfliktowane, ale zgodne w odrzuceniu komunizmu), spektrum od lewa do prawa – od socjalistów przez ludowców po endecję.
Tę ostatnią okoliczność warto przypomnieć i młodzieży z dzisiejszego tzw. ruchu narodowego, usiłującej (miejmy nadzieję, że bezskutecznie) zawłaszczyć dla siebie pamięć o powojennym podziemiu. A także tym, którzy sądzą, że 1 marca to „święto bohaterów prawicy”.
SPÓŹNIONA INTEGRACJA
Wincenty Soliński miał 18 lat, gdy w 1946 r. dołączył, razem z kolegami ze wsi, do oddziału „Babinicza”. Za okupacji niemieckiej nie walczył, był za młody. Aresztowany w 1947 r., miał szczęście: mógł dostać karę śmierci, dostał 15 lat i utratę praw publicznych na zawsze. Na wolność wyszedł w 1956 r. Choć w więzieniu wyuczył się na szewca, ciągnęło się za nim odium „bandyty” – krążył więc po Polsce, dostawał pracę i tracił, aż wrócił w rodzinne strony. Historia raczej typowa.
Gdy czyta się dziś materiały z jego śledztwa i procesu, a potem z jego starań o anulowanie wyroku, które podjął zaraz po 1989 r., najbardziej poruszające nie są chyba dokumenty sprzed 66 lat, ale pisma, które Soliński słał do różnych instytucji wolnej już Polski. W 1992 r. Sąd Wojewódzki w Łodzi stwierdził nieważność wyroku z 1947 r. (uznając, że skazany walczył o niepodległość), ale żeby do tego doprowadzić, Soliński musiał przejść szereg upokorzeń – gdy w kolejnych pismach najpierw niemal żebrał o to, by uznano go za więźnia politycznego, a nie kryminalnego, a potem musiał wykazywać, że nie był bandytą.
Wyrok na jego dowódcę Alfonsa Olejnika, rozstrzelanego w wieku 25 lat – tego, który mówił do swoich żołnierzy, że przeciwnikiem nie są prości milicjanci czy pepeerowcy, ale ich zwierzchnicy – unieważniono dopiero w 1998 r., po tym, jak starania podjęła jego siostra.
To, że pamięć o ludziach powojennego podziemia dopiero niedawno zaczęła przebijać się do szerszych warstw opinii społecznej, że publicznie doceniono ich dopiero niedawno, jest „grzechem zaniechania” nas, którzy mieli jakiś udział w tworzeniu wolnej Polski. W pewnym sensie grzechem już nie do naprawienia: większość z tych, o których pamiętać powinniśmy, już nie żyje.