Coco i Misia

Coco Chanel i Misia Godebska. Ich przyjaźń nie była wolna od zazdrości, konkurencji, plotki i obmowy. A jednak okazała się wierna. Przetrwała licznych mężów, kochanków i admiratorów...

17.01.2012

Czyta się kilka minut

Fizycznie stanowiły kontrast. Nie tylko dlatego, że Misia Godebska była starsza od Coco Chanel o jedenaście lat. Jak bardzo się różniły, łatwiej dostrzec na obrazach i rysunkach niż na czarno-białych zdjęciach z epoki (obydwie lubiły się fotografować). Każdy Chanelowski projekt kostiumu czy słynnej „małej czarnej” to swoisty portret drobnej, nieco kostycznej i pozornie kruchej Coco, tej samej, która uwalniając kobiety od przygniatających swym ciężarem loków, koków i warkoczy, falban, kokard i tiuli, stworzyła typ nowoczesnej chłopczycy. Dobrze uchwycił to Karl Lagerfeld, pasjami portretujący swoją mentorkę (po jej śmierci to on poprowadzi firmę). Jego szkice charakteryzują się prostotą, elegancją, zdecydowaniem. Twarz modelki jest tylko lekko zaznaczona, najważniejszy pozostaje strój, rysowany szybką i mocną kreską – to on sprawia, że natychmiast odgadujemy, iż mamy do czynienia z kobietą bezkompromisową, zdolną i gotową do walki.

Misia, a właściwie Maria Zofia Olga Zenajda Godebska, wydaje się w pierwszej chwili antytezą tego wizerunku. Na portretach – a malowali ją najwięksi: Henri de Toulouse-Lautrec, Pierre-August Renoir, Pierre Bonnard i Pablo Picasso – widzimy damę nieco pulchną, w obfitej, koronkowo-falbaniastej sukni, z przykuwającym wzrok, głębokim i pełnym dekoltem. Złotorude włosy, upięte w skomplikowany kok, ozdobione są żywym kwiatem albo wstążką. Wszystko to leniwie zmysłowe, jakby podpatrzone w buduarze z la belle epoque.

Jednak prawda o osobowości modelki jest znacznie bardziej skomplikowana. Najbliższy jej odkrycia był chyba Toulouse-Lautrec. Płótno, które zobaczyć możemy całkiem niedaleko, na Morawach, w brneńskim Muzeum Výtvarných Umêni, zastanawia. Z jednej strony bije z niego czysty i bezinteresowny zachwyt malarza: złotowłosa modelka, ubrana w białą suknię, zdaje się roztapiać we własnym, wewnętrznym świetle – jakby dopiero co przybyła z innego, anielskiego świata. Z drugiej strony, uwagę zatrzymują skupione na klawiaturze dłonie i wzrok uważnie wpatrujący się w nuty. Ten anioł ma w sobie siłę, determinację – i jest wolny od złudzeń.

Tak, Coco i Misia w gruncie rzeczy były do siebie bardzo podobne.

Nieudani ojcowie

Poznały się w 1917 r. na przyjęciu u wziętej aktorki Cécile Sorel w wykwintnym paryskim mieszkaniu przy Quai Voltaire. Chanel była wówczas niewiele znaczącą w towarzystwie właścicielką butiku z ubraniami dla pań przy rue Cambon (zaproszono ją zapewne dlatego, że Sorel była jego stałą, być może najlepszą, klientką). Misia zdążyła już po raz drugi wyjść za mąż, tym razem za milionera Alfreda Edwardsa, wydawcę popularnego dziennika „Le Matin” (plotka głosiła, że w ramiona bogacza pchnął ją pierwszy mąż, Tadeusz Natanson, który i w ten sposób dbał o własne interesy). Zdążyła też zostać kochanką hiszpańskiego malarza José Marii Serta – wyjdzie za niego za mąż w 1920 r., by siedem lat później ustąpić miejsca egzotycznej Gruzince Izabeli Mdiwani.

Pierwsze wrażenie było piorunujące. Misia wspominała: „Przy stole moją uwagę natychmiast przykuła ciemnowłosa młoda kobieta. Nie odezwała się ani słowem, jednak bił od niej nieodparty czar. Przywiódł mi na myśl madame du Barry, dlatego tak pokierowałam sprawami, by po kolacji usiąść obok niej”. Madame du Barry? Godebska porównywała Chanel do pomocnicy modystki, która została niemal wszechmocną kochanicą Ludwika XV, a w czasie Wielkiej Rewolucji zginęła na szafocie. I dziś ciekawe wydaje się to porównanie – zwłaszcza że w perspektywie kilkudziesięciu lat Coco wcale nie jest postacią jednoznaczną.

Nie chodzi bynajmniej o romanse Mademoiselle, czasem szczere, czasem tylko wykalkulowane, ale o demonstrowany niekiedy antysemityzm, a także sympatię, którą darzyła Mussoliniego – zwierzając się z tego listownie nawet Churchillowi, z którym zdarzało jej się wspólnie łowić ryby. Podczas okupacji Paryża zachowywała się jednak niezwykle przyzwoicie, odmawiając jakiegokolwiek kontaktu z Niemcami. W tym samym czasie Misia tak otwarcie występowała przeciw wszelkiemu antysemityzmowi, że Coco podejrzewała nawet, iż przyjaciółka, choć katoliczka, sama jest Żydówką.

Finał wieczoru przy Quai Voltaire był na swój sposób spektakularny: kiedy przy wyjściu Misia zachwyciła się płaszczem Coco, ta natychmiast zarzuciła jej na ramiona płachtę czerwonego aksamitu oblamowanego futrem. Żona milionera nie mogła oczywiście przyjąć prezentu, poczuła się jednak zaproszona... Od tej pory życie obydwu kobiet przeplatało się i uzupełniało. Widywały się niemal codziennie, razem podróżowały...

Co zadecydowało o ich bliskości? Być może jakieś znaczenie miały tragiczne doświadczenia dzieciństwa – i wynikające z nich, ćmiące przez całe życie jak ból zęba – poczucie osamotnienia. Ani Misia, ani Gabrielle (takie imię nosiła Chanel oficjalnie – przydomek Coco wziął się być może od tytułu piosenki „Qui qu’a vu Coco”, którą krótko, jako młoda dziewczyna, śpiewała wieczorami w wyszynku dla żołnierzy w Moulins) nie miały szczęścia do ojców. Polski ziemianin-artysta i francuski domokrążca w równym stopniu okazali się nieodpowiedzialnymi bon vivantami.

Misia to córka Cypriana Godebskiego – Polaka wychowanego we Francji, syna Franciszka Ksawerego, legionisty, poety i działacza Wielkiej Emigracji. Cyprian zajął się rzeźbą: jego najsłynniejsze monumenty, utrzymane w tradycji akademicko-historyzującej, znajdują się w Limie i Warszawie. W Ameryce Południowej stanął Pomnik Wyzwolenia, niebywale skomplikowany ideologicznie: widzimy na nim zarówno posąg geniusza zwycięstwa, personifikacje Peru, Chile, Boliwii i Ekwadoru, jak i postać generała José San Martina. Warszawski pomnik Adama Mickiewicza został odbudowany w 1955 roku – po tym, jak podczas okupacji zniszczyli go Niemcy. Mniej znanym, ale znaczącym – także symbolicznie – dziełem Godebskiego jest pomnik wybitnego belgijskiego wiolonczelisty, Adriena-François Servais, prywatnie pierwszego teścia rzeźbiarza i dziadka Misi.

Córka wirtuoza, Eugénie Sophie, zakochana w Godebskim bardziej niż nakazywał rozsądek, pojechała za nim aż do Sankt Petersburga, gdzie mianowano go właśnie profesorem tamtejszej Akademii. Była w ciąży – podobnie jak inna, spokrewniona kobieta, z którą polski rzeźbiarz również spodziewał się dziecka. Misia urodziła się 30 marca 1872 roku w Rosji. Jej matka zmarła przy porodzie. Ojciec nie przejął się specjalnie żadnym z tych wydarzeń. Kariera była ważniejsza, zresztą od czego były kolejne kochanki, żony i krewni? Dziecko zawsze można im było podrzucić, łatwo dając sobie radę z wyrzutami sumienia. Najszczęśliwsze lata Misia spędziła u babki ze strony matki w belgijskim Hal. W końcu nie kto inny, ale sam Franciszek Liszt sadzał tu Misię na kolanach, by wysłuchiwać dziecięcych interpretacji Beethovena, w końcu nauczycielem muzyki był tu sam Gabriel Fauré...

O narodzinach Coco Chanel krążyły legendy, których ona sama była najbardziej kreatywną współautorką. Dokumenty mówią, że Gabrielle urodziła się 19 sierpnia 1883 r. w przytułku dla ubogich, prowadzonym przez Zgromadzenie Sióstr Opatrzności Bożej w Saumur nad Loarą. Jej matką była dwudziestoletnia Eugénie (co za zbieżność imion!), zaś ojcem dwudziestoośmioletni Henri-Albert, wędrowny handlarz guzikami, fartuchami i czepkami. Rodzice nie byli jeszcze małżeństwem, choć mieli już jedną córkę, roczną Julię. Pobrali się piętnaście miesięcy później, a wkrótce na świat zaczęły przychodzić kolejne dzieci – Alphonse, Antoinette, Lucien i Augustin (ten ostatni zmarł w niemowlęctwie)... Status męża nie zmienił charakteru Alberta – znikał na całe tygodnie, miesiące, lata. Aż znikł na zawsze. Matka umarła, gdy Gabrielle miała pięć lat. Na gruźlicę albo po prostu z biedy. Czy można się dziwić, że Chanel opowiadała rozlicznym dziennikarzom, że urodziła się „w podróży”?

Jak się okazuje, opuszczenie ciężarnej żony albo chorej matki kilkorga dzieci nie było niehonorowe ani kosztowne. Godebski nie musiał się obawiać, że ktoś w towarzystwie nie poda mu ręki. Chanela nikt nie ścigał o alimenty...

Siostry, sklep, salon

Obydwie kobiety, niezależnie od statusu urodzenia, połączył także... klasztor. Misię, po krótkim pobycie w domu ojca i jego drugiej żony Matyldy de la Frenaye, umieszczono w najbardziej prestiżowej szkole zakonnej dla dziewcząt, prowadzonej przez siostry Sacré-Coeur, mieszczącej się w samym centrum Paryża, w miejscu, gdzie dziś znajduje się Muzeum Rodina. Gabrielle wraz z dwiema siostrami, Julią i Antoinette, została przez ojca odwieziona furmanką do sierocińca prowadzonego przez zgromadzenie Sióstr Świętego Serca Maryi w pocysterskim opactwie w Aubazine. Synów oddał Chanel na służbę jakimś przypadkowym chłopom. Nie wiadomo, czy kiedykolwiek zobaczył jeszcze swoje dzieci.

Życie wśród zakonnic z pewnością było surowe, ale wcale nie musiało wiązać się z terrorem i okrucieństwem. Coco wspominała co prawda koszmarne sukienki z alpaki i twarde toczki ozdobione indyczym piórem, które kazano jej nosić, ale kiedy już osiągnęła sukces, regularnie odwiedzała Aubazine, wspierając też sierociniec finansowo. W końcu tu nauczyła się szyć.

Siostry z paryskiego Sacré-Coeur edukowały damy, wprowadzając je do towarzystwa. Nic dziwnego, że nastoletnia Misia debiutowała na balu u królowej belgijskiej, bywała na przyjęciach w Hotelu Lambert... 25 kwietnia 1893 roku wyszła za Tadeusza Natansona, znawcę i mecenasa sztuki, współzałożyciela „La Revue Blanche”, jednego z najważniejszych pism artystycznych w historii. Dom Natansonów w Villeneuve-sur-Yonne, dawny urząd pocztowy, staje się przystanią artystów. Jednym z najbliższych przyjaciół rodziny jest Toulouse-Lautrec, świetny kucharz i towarzysz zabawy. A jednak tej idylli od początku czegoś brakuje. Może po prostu miłości? Jeszcze przed ślubem Misia zwierzała się Gabrielowi Fauré, że wychodzi za mąż, bo ciąży jej samotność, a prawdziwą wolność osiągnąć można tylko we dwoje.

Do emocji nie miała krzty zaufania: dobrze pamiętała dzień, w którym przyszła do domu ojca niedaleko parku Monceau (w okolicy mieszkało wielu Polaków), by pożegnać się ze zmarłą macochą. Przy łożu śmierci stała kobieta w żałobie. Była to markiza Catherine de Ganville, aktualna kochanka Godebskiego.

Zresztą, kolejne małżeństwa potwierdzały jej uprzedzenia. Edwards potrafił zabrać żonę na wycieczkę do Madrytu i w napadzie zazdrości trzymać ją tam przez cały czas w zamknięciu. Wreszcie, zaproponował jej trójkąt, którego trzecim elementem miała być biseksualna aktorka-kurtyzana Geneviève Lantelme... Wtedy właśnie pojawił się rosły hiszpański malarz – José Maria Sert. Czy Misia mogła przypuszczać, że kiedyś będzie dzielić na jachcie kabinę z ambitną gruzińską rzeźbiarką podczas jej podróży poślubnej, zaś panem młodym będzie właśnie Sert, któremu dopiero co z bólem udzieliła rozwodu? Szaleństwa tej sytuacji dopełni fakt, że suknię ślubną dla nowej pani Sert zaprojektuje słynna kreatorka mody i najlepsza przyjaciółka byłej pani Sert.

Coco nigdy nie wyszła za mąż i do końca życia konsekwentnie kazała się tytułować „Mademoiselle”. Za to jej krótsze i dłuższe związki z mężczyznami trudno zliczyć na palcach obu rąk. Etienné Balsan, przedstawiciel rodziny, która zbiła spory majątek na przemyśle tekstylnym – de facto należała do jego licznego haremu... Arthur Capel „Boy”, bogaty dzięki kopalniom węgla w północnej Anglii (jak pisze Justine Picardie, autorka wydanej niedawno po polsku – jakże pięknie! – biografii Coco, przedwcześnie zmarły „entuzjasta szybkich koni i pięknych kobiet”, którego przyszła projektantka kochała chyba najbardziej)... Wielki książę Dymitr, kuzyn cara Mikołaja II, (jeden z zabójców mnicha Rasputina) – rosyjski imigrant, podobno tak biedny, że Chanel odziedziczyła go po pewnej aktorce, która miała stwierdzić, że kochanek zbyt wiele ją kosztuje. Hugh Richard Arthur Grosvenor, drugi książę Westminster, najbogatszy człowiek w całej Wielkiej Brytanii (szacowano, że jego majątek rośnie co minutę o gwineę)...

Obydwie uważały, że można kochać, ale trzeba to robić tak, by nie zostać skrzywdzonym. Bez złudzeń, że wierność, stabilność, bezpieczeństwo są w ogóle możliwe. Nie oszukujmy się: zdarzało się, że były wykorzystywane, ale one również wykorzystywały mężczyzn. Gdyby Balsan i Capel nie zainwestowali (wspólnie!) w pierwszą pracownię i sklep Chanel, być może dwie zwrócone do siebie plecami litery C nie stałyby się jednym z najbardziej rozpoznawalnych znaków w świecie. Z kolei pani Alfredowa Edwards nie miała oporów przed goszczeniem kochanka na jachcie ofiarowanym przez męża (zresztą, czy mając w pamięci zachowania tego ostatniego, tak trudno ją zrozumieć?).

Kobiety w bieli

Nic nie byłoby jednak bardziej krzywdzące i niesprawiedliwe niż stwierdzenie, że przyjaciółki osiągnęły sukces dzięki czemuś, co Francuzi nazywają „la carrière canapé”. Miały talent, poglądy estetyczne, odwagę i wzajemną bezinteresowność – w dodatku doskonale się uzupełniały. To Misia wprowadziła Coco na międzynarodowe salony, między księżne, hrabiny i żony przemysłowców (niektóre z nich dom mody Chanel ubierał za darmo, Mademoiselle doskonale wiedziała, że to świetna reklama) – ale także między awangardowych artystów, którzy natychmiast docenili nowatorstwo jej kreacji. Misia powtarzała, że od pierwszego spotkania czuła potencjał Coco. „Czułam go z taką siłą, że od naszego pierwszego spotkania ledwie mogłam się doczekać, kiedy inni go zauważą. Niby łatwo jest pomóc pięknemu diamentowi, by błyszczał, a jednak to ja miałam ten przywilej, że pomogłam mu się wyłonić z jego surowego stanu i być tą pierwszą osobą, która – z całego serca – dała się przezeń oślepić”...

W 1922 r. Jean Cocteau – ten sam, który uczynił z Misi w „Tomaszu fantaście” księżniczkę de Bormes – poprosił Coco, by zaprojektowała kostiumy do reżyserowanej przez niego w Thèâtre d’Atelier „Antygony” (z muzyką Arthura Honeggera). Stwierdził, że Chanel „jest największą projektantką wysokiej mody naszej epoki”. Recenzje były entuzjastyczne: „Vogue” poświęcił nawet kostiumom więcej miejsca niż samemu spektaklowi!

Ale najbliższym wspólnym przyjacielem był Sergiusz Diagilew. Czasem bywały o niego zazdrosne. Chanel zwierzyła się kiedyś: „Misia ani na chwilę nie odstępowała Diagilewa; była między nimi ta osobliwa więź, o której mówi się szeptem, pełna zaślepienia, jadu, czułostkowości, pułapek”. Czy to dlatego bardzo zamożna już projektantka postanowiła uprzedzić koleżankę i pomogła dyrektorowi Baletów Rosyjskich finansowo, kiedy wydawało się, że nie uda mu się wrócić do Paryża z widowiskiem baletowym pt. „Święto wiosny”? Wkrótce podobne gesty stały się regułą – także wobec Igora Strawińskiego, który, cierpiąc z rodziną prawdziwe ubóstwo, mieszkał nawet przez jakiś czas w podparyskim domu Chanel.

W sierpniu 1929 r. Misia i Coco pływały po Morzu Śródziemnym. Gdy na jacht dotarła wiadomość, że przebywający w Wenecji Diagilew jest ciężko chory, przyjaciółki natychmiast zadecydowały o zmianie kursu. Przywitał je w smokingu, zlany potem, a zarazem drżący z zimna, starając się ukryć spazmy bólu (miał ostatnią fazę cukrzycy). Powiedział: „Kocham was w bieli. Obiecajcie, że zawsze już będziecie chodzić w bieli”. Zmarł kilka dni później – w czterdzieste szóste urodziny Chanel.

Ciekawe, czy w tej historii nie kryje się źródło wielokrotnie powtarzanej opowieści Chanel o sukience pierwszokomunijnej, którą ojciec miał jej jakoby przysłać do sierocińca z Ameryki. Nie wiemy, czy w ogóle kiedykolwiek skontaktował się z córką, ba, nie wiemy nawet, czy w ogóle wyemigrował do Stanów Zjednoczonych (z tej niepewności brała się też być może pewna niechęć projektantki wobec tego kraju, który był przecież dla jej firmy jednym z głównych rynków zbytu: projektowała dla gwiazd Hollywood, zaś w 1945 r. amerykańscy wyzwoliciele Paryża ustawiali się w kolejki, by zakupić swoim żonom i dziewczynom sygnowane przez nią perfumy). Kiedy podczas wspólnej podróży po Ameryce Misia zauważyła na jakimś domu wizytówkę „Chanel”, zaproponowała, by zapukać, przyjaciółka potraktowała ją bardzo ostro.

Zresztą, obydwie miały tendencje do kształtowania faktów (przede wszystkim własnej przeszłości) według zasady: „Tak właśnie być powinno”. Nie chodziło o zwykłe koloryzowanie, raczej o ucieczkę, zaklinanie złego, bezpieczeństwo, ratunek dla teraźniejszości. Choć czasami dochodziło między nimi na tym tle do nieporozumień. Jedno z nich dotyczyło słynnych, być może najsłynniejszych w historii mody perfum „Chanel nr 5”. Misia dorobiła do nich piękną legendę, wedle której „tuż przed wojną prace wykopaliskowe przeprowadzone w podziemnych przejściach pewnego sławnego zamku królewskiego na brzegu Loary wydobyły na światło dzienne zbiór rękopisów autorstwa René Florentczyka, perfumiarza królowej Katarzyny Medycejskiej. Wśród tych rękopisów pojawił się Sekret Medyceuszy, sławna woda toaletowa, która pomogła królowej Katarzynie, Dianie de Poitiers i później królowej Marii Medycejskiej stawić czoło upływowi lat, a zarazem zachować, nawet w podeszłym wieku, olśniewającą cerę młodej dziewczyny”. Zdaniem Misi, to ona zakupiła tajemną recepturę za sześć tysięcy franków, by oddać ją geniuszowi – Coco Chanel. Z absolutną pewnością, że przyjaciółka uczyni zeń żyłę złota.

Jednak w sprawach biznesowych Chanel była skrajną racjonalistką. Żadnej magii, żadnej użytecznej baśni. Dobrze wiedziała, że ojcami sukcesu perfum, którym osobiście nadała numer pięć, byli kolejny zdolny uciekinier z Rosji, były perfumiarz carów, Ernest Beaux, oraz żydowski biznesmen, pozycją równy Rotschildom, choć znacznie dyskretniejszy, Pierre Wertheimer – ten sam, który unowocześnił słynną i dziś firmę Bourjois.

Ale czyż legenda stworzona przez Misię mimo wszystko czasem się nie przydawała?

***

Zmarła 15 października 1950 r. w Paryżu, po życiu zdumiewająco długim, jak na kobietę, która przez wiele lat w narkotykach szukała siły, ratunku przed grozą życia, odchodzeniem najbliższych i postępującą równymi krokami ślepotą (w nałóg wciągnęli ją również uzależnieni Diagilew i Sert). Do pogrzebu przygotowała ciało przyjaciółki Coco Chanel. Po raz ostatni elegancko upięła na nim miękki materiał, pochyliła się nad twarzą, by pośmiertny makijaż był równie dyskretny, co doskonały. Mszę żałobną odprawił polski ksiądz.

Cztery lata później wspomnienie o Misi opublikował w „Wiadomościach” Jan Lechoń. Pisał m.in. o jej pielgrzymce do Częstochowy, gdzie biła pokłony przed cudownym obrazem Czarnej Matki Boskiej, którą czciła „jak prawdziwa chłopka”. W tym wszystkim nie ma, jak się zdaje, żadnej sprzeczności. 

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, historyk i krytyk sztuki. Autorka książki „Sztetl. Śladami żydowskich miasteczek” (2005).

Artykuł pochodzi z numeru TP 04/2012