Bunt elit

Trwający w Tajlandii od kilku lat chaos polityczno-społeczny osiągnął apogeum. Burzliwe demonstracje paraliżują stolicę jednego z najludniejszych krajów Azji.

28.12.2013

Czyta się kilka minut

Demokracja w Tajlandii nie działa; mechanizm wyborczy wynosi wciąż do władzy populistycznych autokratów; kraj potrzebuje innej formy rządów; najlepiej, gdyby władzę objęła grupa nominowanych obywateli o nieposzlakowanej opinii, wtedy wrócą do Tajlandii porządek i harmonia... – takie hasła głoszą liderzy demonstracji, które od dwóch miesięcy wstrząsają Bangkokiem, stolicą kraju. W zamieszkach zginęło dotąd kilka osób, kilkaset zostało rannych.

PODZIELONA TAJLANDIA

W opinii demonstrantów, winną wszelkiego zła w tajskiej polityce jest rodzina Shinawatra, której ponad 10 lat temu skutecznie udało się omamić większość wyborców. Rządem kieruje dziś pani Yingluck Shinawatra, ale na czele klanu stoi jej starszy brat Thaksin – były policjant, a potem magnat medialny, który był premierem w latach 2001-06 (do chwili, gdy utracił stanowisko w przewrocie wojskowym). Thaksin przebywał wtedy za granicą i do dziś – oskarżony m.in. o korupcję – nie może wrócić do kraju. Wciąż pozostaje tu jednak wpływową osobą.

Iskrą zapalną, która wyprowadziła ludzi na ulice, stał się pomysł rządu, by udzielić amnestii wszystkim skazanym w czasie niepokojów społecznych w Tajlandii w latach 2004-11. Przeciwnicy rodziny Shinawatra nie mieli wątpliwości, jakie są prawdziwe intencje pani premier: siostra chce załatwić bratu powrót do kraju, bez konieczności odbycia kary. Przygotowano ustawę, która przeszła przez izbę niższą parlamentu, ale utknęła w senacie. Wtedy, wyczuwając rosnące napięcie społeczne, pani Yingluck odpuściła – i wycofała się z pomysłu.

Ale było za późno. Po dwóch spokojniejszych latach odżył głęboki konflikt, który dzieli Tajów od czasu, gdy Thaksin został premierem. Naprzeciw siebie stoją dwa wrogie obozy. Ci, którzy dziś protestują, to tradycyjna elita Bangkoku, klasa średnia, monarchiści i rolnicy z południa kraju. Rodzina Shinawatra zaś ma poparcie tzw. „czerwonych koszul”, czyli licznej, ale biedniejszej i słabiej wykształconej północy Tajlandii.

JAK CHAVEZ I BERLUSCONI

Thaksin doszedł do władzy po kryzysie azjatyckim w 1997 r., który Tajlandia odczuła dotkliwie. Prezentował się jako człowiek czynu, spoza skostniałych układów stolicy, gotów z werwą kierować krajem jak wielką korporacją. Łączył w sobie cechy dwóch innych głośnych populistów tego czasu, Berlusconiego i Chaveza – w działalności publicznej miał zawsze pod ręką swe imperium medialne, a głównym punktem programu uczynił pomoc biednym. Słowa dotrzymał: jako premier wprowadził powszechne ubezpieczenia zdrowotne, tanie kredyty na rozwój małych firm, dotował też rolnictwo.

Opozycja twierdziła, że kraju nie stać na tak szczodrą politykę, i że to kupowanie głosów, które zaszkodzi gospodarce. Jednak do polaryzacji społecznej przyczyniło się coś więcej. Niedługo po objęciu władzy Thaksin zaczął obsadzać główne urzędy i armię swymi ludźmi, nierzadko krewnymi. Ograniczał niezależność sądów i wolność mediów, lekceważył parlament. Chciał, by jego partia – Thai Rak Thai (Tajowie kochają Tajów) – razem z armią miały monopol na władzę w kraju.

Klasa średnia Bangkoku zaczęła więc dostrzegać w nim już nie tylko populistę, ale i dyktatora, który biedę i kompleksy mieszkańców północy wykorzystuje jako trampolinę do autorytarnych rządów. Thaksin potrafił zresztą otwarcie działać ponad prawem: handlarze narkotyków byli zabijani bez procesu, podejrzanych o terror torturowano, również ze skutkiem śmiertelnym, brutalnie obchodził się też z mniejszością islamską na południu kraju.

SMUTEK JEGO WYSOKOŚCI

Dla tradycyjnej elity kraju – bynajmniej nie wolnej od korupcji, a skupionej w administracji, armii i kręgach politycznych stolicy – Thaksin był też intruzem, który naruszał dotychczasowe interesy. Kimś, kogo należało się pozbyć, zanim zaprowadzi nowy porządek.

Tymczasem karta Thaksina zaczęła się odwracać, gdy utracił sympatię najważniejszej osoby w państwie: sędziwego króla Bhumibola, darzonego powszechną czcią monarchy, który na tronie zasiada od 1946 r.

Z początku Thaksin wkupił się w łaski króla. Oddłużył bank, w którym tron ma udziały, remontował pałace królewskie. Jak mógł, podkreślał swe oddanie dla Jego Wysokości. Ale król zaczął dystansować się od nazbyt ambitnego polityka. Chodziło zapewne także o ekscesy premiera. Ale może nawet bardziej o to, że Bhumibol poczuł, iż rośnie mu konkurent do ludzkich serc. Mimo olbrzymiego majątku, król lubi bowiem podkreślać swą bliskość z ludem: udziela się dobroczynnie, sponsoruje projekty irygacyjne, wspiera hodowlę. A teraz pojawił się ktoś, kto robił to samo, tylko z większym rozmachem. W domach wielu rolników obok Bhumibola zawisły portrety Thaksina – i wciąż tam wiszą.

Zamach wojskowy w 2006 r. odbył się więc z poparciem króla. Szef armii gen. Sonthi mówił, że „problemy kraju zasmuciły Jego Wysokość”, że on jako jego żołnierz chce „zaradzić temu zmartwieniu”, zaś „armia będzie zawsze z królem, gotowa wysłuchać każdej jego rady”.

Tak zaczął się w Tajlandii okres chaosu, który trwa do dziś.

PRÓBA SIŁ

Pucz puczem, ale od zwycięstwa Thaksina w 2001 r. główna siła opozycji – bliska tradycyjnej elicie Democrat Party – ani razu nie wygrała wyborów. Górą są zawsze „czerwone koszule”. Kolejne partie Thaksina, rozwiązywane wyrokami sądu, odradzają się pod nową nazwą, a na czele staje ktoś z rodziny ekspremiera, który pociąga za sznurki z zagranicy.

Nawet zagorzali wrogowie Thaksina nie mogą zaprzeczyć, że tak właśnie rozkładają się głosy w społeczeństwie. Ale twierdzą oni, że tajska demokracja przestała spełniać swą funkcję, bo władzę sprawują nieodpowiedni ludzie. „My, klasa średnia, jesteśmy wyedukowani i wiemy, co dobre i słuszne. Biedni nie mają o niczym pojęcia. Wybierają tych, którzy rozdają pieniądze” – słychać wśród protestujących na ulicach Bangkoku. Dlatego chcą zawiesić demokrację, przynajmniej do czasu, gdy kraj zostanie „wyczyszczony z wpływów rodziny Shinawatra”.

Rząd nie tyle toleruje demonstrantów, ile wręcz cofa się przed nimi. Pani premier Ying-luck nie chce eskalować konfliktu i zapewne boi się, po której stronie – w chwili próby – opowie się generalicja. Armii zawsze było bliżej do starego establishmentu. Protestującym pozwolono więc wkroczyć do kolejnych ministerstw, siedziby premiera i sztabu armii; odcięli też prąd i internet w kilku ważnych instytucjach. Premier próbowała z nimi rozmawiać, ale ci żądają jej rezygnacji. Yingluck rozwiązała więc parlament i rozpisała wybory na 2 lutego. Ale nie wiadomo, czy opozycja – bojąc się nowej porażki – weźmie w nich udział. Lider demonstrantów Suthep Thaugsuban mówi o powołaniu równoległego ośrodka władzy, do którego nominować ma on sam i jego otoczenie, najlepiej z aprobatą króla. Bhumibol jednak milczy w tej sprawie.

TAJSKA PÓŁDEMOKRACJA

Rzecz w tym, że od 1932 r. Tajlandia jest monarchią konstytucyjną i król powinien mieć funkcję wyłącznie reprezentacyjną. Jego faktyczny, czasem decydujący wpływ na politykę wynika z jego osobistej pozycji w systemie władzy. Bhumibol nigdy nie krył, że nie jest miłośnikiem parlamentaryzmu w stylu zachodnim, z jego ciągłymi konfliktami. Ale nie pozwolił też na zakorzenienie się dyktatury. Wolał formę pośrednią, rodzaj półdemokracji pod kontrolą establishmentu, widząc siebie jako arbitra, a czasem ostatnią instancję, która łagodzi napięcia.

Jak zwykle jednak, gdy funkcja opiera się na charyzmie i autorytecie człowieka, pojawia się problem jego następcy. Pustkę po kimś takim trudno wypełnić. Bhumibol ma 86 lat, jeździ na wózku inwalidzkim, z trudem mówi, a następca tronu nie cieszy się społecznym szacunkiem. Rola monarchii ulegnie więc zapewne wkrótce zmianie, a tym samym transformacja dotknie cały system władzy. Być może to jeden z powodów, dla którego stare elity tak bardzo chcą – właśnie teraz – pozbyć się znienawidzonego klanu i decydować o kraju.

Na zażegnanie chaosu nie ma więc na razie co liczyć. Liderzy „czerwonych koszul” grożą kontrdemonstracjami, gdyby opozycja zechciała siłą usunąć panią premier. Być może skończy się znów przewrotem wojskowym – od 1932 r. było ich blisko dwadzieścia.

Nie wzmocni to na pewno demokracji. Protestujący na ulicach mają rację, że system demokratyczny Tajlandii jest zepsuty. Ale byłoby uproszczeniem winić za to tylko Thaksina i jego zwolenników. Paradoks polega dziś na tym, że to rzekomo bardziej świadoma część społeczeństwa wyłamuje się z demokratycznych procedur, nie szanuje legalnych instytucji i odrzuca werdykt wyborczy. Nieprawdą jest też, że „czerwone koszule” popierają Thaksina i jego siostrę tylko dlatego, że zostali przekupieni. Thaksin był populistą i miał skłonności autokraty, ale np. dzięki jego programowi pomocy dla drobnej przedsiębiorczości północ kraju się rozwija – ludzie tam poczuli się upodmiotowieni. Sprawująca wcześniej władzę – przez dziesiątki lat – elita z Bangkoku takiej możliwości im nie dała.

***

Zamiast prezentować konflikt jako walkę dobra ze złem i traktować przeciwnika z pogardą, lepiej byłoby zatem do niego dotrzeć i starać się go zrozumieć. A jeśli polityka obecnego rządu jest tak zła dla gospodarki, jak twierdzi opozycja, to czy nie lepiej pozwolić się przeciwnikowi skompromitować i potem legalnie sięgnąć po władzę, niż niszczyć wątłą demokratyczną tkankę?

Problem jednak w tym, że nawet najlepsze wykształcenie nie gwarantuje podjęcia dobrej dla kraju decyzji, gdy w grę wchodzi naruszenie własnych interesów.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Specjalizuje się w tematyce Azji Południowo-Wschodniej, mieszka po części w Japonii, a po części w Polsce. Stale współpracuje z „Tygodnikiem”. W 2014 r. wydał książkę „Słońce jeszcze nie wzeszło. Tsunami. Fukushima”. Kolejna jego książka „Hongkong. Powiedz,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 01/2014