Brudna robota

Nasza piłka to światek małych geszefciarzy, dużych hochsztaplerów, wielkich złodziei. Kto nie przyjmie bandyckich reguł gry, odpada, bo system uprzywilejowuje krętaczy i premiuje szwindel.

15.10.2012

Czyta się kilka minut

Nie ma bardziej przykrego obowiązku dla publicysty sportowego niż znęcanie się nad PZPN. Tocząca piłkarski związek przewlekła choroba została zdiagnozowana wieki temu, jej przyczyny i objawy stały się powszechnie znane i omówione, społeczną niechęć do środowiska utrwalają wybuchające raz po raz aferki i afery. O impotencji działaczy nie sposób napisać już nic oryginalnego. Kiedy więc „Tygodnik” zaprosił mnie do napisania tekstu przed zbliżającymi się wyborami prezesa związku, poczułem, jakbym miał za zadanie pofedrować na dołku, ale koniecznie pofedrować z wdziękiem – ja odwalam brudną robotę, odbiorca powinien czerpać z mojego fedrowania przyjemność, a najlepiej jeszcze czegoś się dowiedzieć.

Jak pisać, skoro można tylko się znęcać? Znów rytualnie porozbierać na cząstki elementarne powody, dla których PZPN stał się jedną z najbardziej znienawidzonych, o ile nie najbardziej znienawidzoną instytucją w Polsce? Do znudzenia udowadniać, że władzę trzymają tam bezwzględni i cyniczni cwaniacy, których nie napędza ani pragnienie uczciwej pracy dla piłki nożnej, ani śladowe kompetencje menedżerskie, w nowoczesnym futbolu coraz bardziej niezbędne? Retorycznie pytać, jak wyobrażają sobie działacze sprawne zarządzanie, skoro od góry przydusza związek zarząd 18-osobowy, dwukrotnie liczniejszy niż zarządy największych polskich spółek giełdowych? Cierpliwie tłumaczyć, że to szacowne tylko w sensie stażu gremium znacząco nie schudnie, bowiem kandydat, który ośmieli się zagrozić zaordynowaniem diety, podda się w wyborach walkowerem?

A może opowiadać historię Sportfive – międzynarodowego koncernu handlującego prawami do transmisji sportowych, na polskim odcinku kierowanego przez Andrzeja Placzyńskiego, zdemaskowanego jako były porucznik SB, m.in. oficer prowadzący o. Konrada Hejmo? Może jeszcze raz bez skutku dociekać, dlaczego PZPN zawsze dawał mu sporo nieformalnej władzy, czyniąc bodaj najpotężniejszą postacią w całej polskiej piłce, a jego firmę hołubił do tego stopnia, że oddał jej swoje wszystkie prawa marketingowe do roku 2020, podpisując kontrakt, którego nie widzieli nawet członkowie zarządu (co nie przeszkadzało im go poprzeć)?

MISTRZOSTWA PO WYROKU

Gdybym malował posępny pejzaż całego środowiska naszej piłki nożnej, musiałbym po raz tysięczny – wierzcie, palce się buntują, klawiatura też – przypominać, że korupcyjną nawałnicę wywołały nie tylko zepsute jednostki, lecz nade wszystko do cna skorodowany system. Że mówienie o jednej aferze brzmi trochę jak bezczelny eufemizm, bowiem prokuratura i sądy pływają już w tysiącach łapówkarskich incydentów, zarzuty lub wyroki skazujące objęły już przeszło 600 osób, w procederze uczestniczyli przedstawiciele wszystkich piłkarskich fachów i pokoleń. Że skandale nadal wybuchają, choć spowszedniały i mało kogo obchodzą – teraz nie polegają na odkrywaniu nowych ustawionych meczów, lecz reakcji na oszustów mocno podejrzanych lub ujawnionych.

W wielu klubach wciąż zatrudniani są przecież piłkarze i trenerzy nie tylko oskarżeni, ale także skazani za korupcję. Kiedy na Euro 2012 były selekcjoner Franciszek Smuda powoływał Łukasza Piszczka – piłkarza po wyroku, który zresztą sam przyznał się do winy – środowisko ciążyło raczej ku zmowie milczenia. Sam nie wiem, czy kadrowicz powinien być karany odebraniem turnieju życia za błędy z wczesnej młodości, ale wiem, że Włosi bez wahania zrezygnowali przed mistrzostwami z zawodnika pełniącego tę samą funkcję na boisku (bok defensywy) z przyczyn dalece drobniejszych. Domenico Criscito nie został ani skazany, ani nawet oskarżony – był zaledwie podejrzany. Trener Cesare Prandelli nie chciał wyręczać sądu powszechnego i sportowej komisji dyscyplinarnej w wydawaniu werdyktów, wyjaśniał więc dyplomatycznie, że jego podwładny musiałby grać na Euro pod zbyt dużą presją. Piłkarz protestował, przysięgał, że jest niewinny, chciał walczyć o medal. A we wrześniu okazał się czysty, śledztwo umorzono.

Nie przywołuję dramatu Criscito, by obwieścić, że Włosi postępują modelowo. Po stokroć nie, szarpią mną w tych delikatnych sprawach przede wszystkim wątpliwości – zwłaszcza u nas, wobec procesów prowadzonych przez długie lata, przy odsuwaniu od gry oskarżonego o łapówkarstwo ryzykujemy nieodwracalnym złamaniem kariery sportowcowi, który zostanie uniewinniony. Porównanie przypadków polskiego i włoskiego boiska – oba kraje toczy korupcyjna zaraza o szokującej skali – uświadamia jednak, jak ustawiona jest moralna busola naszego środowiska piłkarskiego. Tam wykreślają z kadry narodowej futbolistę co najwyżej „zamieszanego”, czekającego na wstępne przesłuchanie, tutaj nie podejmuje się nawet dyskusji, czy na reprezentowanie Polski zasługuje futbolista już skazany prawomocnym wyrokiem. Ba, cynicznie umniejszający swoją rolę w kryminalnym procederze, o czym dowiedzieliśmy się po opublikowaniu materiału dowodowego przez Dominika Panka, dokumentującego aferę dziennikarza Polskiego Radia.

WISŁA NIE RZĄDZI

Rozpościeram posępny krajobraz, by czytelnik niezbyt zżyty ze stadionem pojął, że nad bezceremonialnym szydzeniem sobie z kibica przez działaczy PZPN będziemy prawdopodobnie załamywać ręce jeszcze latami. Rewolucji nie wszczęło pozbycie się kryjącego bierność za interpersonalnymi talentami prezesa Michała Listkiewicza, niczego dobrego nie był w stanie uczynić – nie miał zamiaru, to inna sprawa – ustanawiający rekordy niekompetencji prezes Grzegorz Lato, zmór nie przepędzi prezes wyłoniony 26 października. Zauważalnie lepsze jutro nie nadejdzie, bowiem władze związku są i będą emanacją środowiska. Mikrokosmosu osobnego, nieprzejednanie wrogiego wszelkim intruzom z zewnątrz, cierpiącego na dwie fundamentalne przypadłości.

Pierwsza to przywoływana kondycja moralna oraz hodowane dekadami przeświadczenie, że nie istnieje wspólne dobro, istnieje tylko prywatny interes – polska piłka to światek małych geszefciarzy, dużych hochsztaplerów, wielkich złodziei. Kto nie przyjmie bandyckich reguł gry, odpada, bo system uprzywilejowuje krętaczy, premiuje szwindel, odrzuca nieakceptujących jego zasad.

Drugie schorzenie to horrendalne menedżerskie dyletanctwo, przez które nawet najwięksi prezesowcy gracze na rynku nie umieją zhierarchizować zadań, rozsądnie wydawać pieniędzy (sporych, wbrew gromadnemu i odruchowemu postękiwaniu, że ich brakuje i nic tylko brakuje), strategicznie planować. Być może najbardziej spektakularnie egzemplifikuje zjawisko Bogusław Cupiał. Biznesmen zamożny, przez dekadę właściwie niemający w kraju konkurencji, pozornie skazany na spokojne rozwijanie kwitnącego futbolowego przedsiębiorstwa. A jednak. A jednak skazany na sukces właściciel Wisły Kraków dawał się sezon w sezon rolować naciągaczom, by do dziś nie wybudować w Krakowie kompleksu treningowego. Nie zauważał, że boisko jest tańsze niż kontrakty piłkarzy plus prowizje dla reprezentujących ich pośredników transferowych, nie rozumiał, że inwestycja w infrastrukturę i szkolenie młodych się najzwyczajniej w świecie zwróci.

DROBNY ELEMENT CHRAPANIA

Entuzjaści futbolu fetują detronizację Laty niemal ekstatycznie – i to jest zrozumiałe. Ustępujący prezes kompromitował się za granicą, zniesmaczał pobłażliwym stosunkiem do korupcji („wkrótce będziemy ścigać sędziego, który wziął kilogram kiełbasy albo pół litra wódki”), raził wyznaczoną sobie horrendalną pensją (50 tys. zł miesięcznie) i, brutalnie mówiąc, wulgarnością publicznych wypowiedzi i dowcipów („cudzej żony nie można bić, swoją tak”). Zrozpaczeni konsultanci od PR umieli tylko doradzić, by ograniczyć wystawianie prezesa na widok publiczny.

Jeśli jednak uważnie zlustrować czających się za jego plecami kandydatów na następców, dostrzeżemy raczej różnice w formie niż treści. Aż trzech kandydatów wywodzi się wszak z tej samej formacji mentalnej, co Lato – Stefan Antkowiak (szef regionu poznańskiego), Edward Potok (szef regionu łódzkiego) i Zdzisław Kręcina (jeszcze niedawno sekretarz generalny związku, bohater pamiętnej podróży samolotem, z którego wyprowadziła go straż graniczna, zdaniem współpasażerów: kompletnie pijanego; on przyznawał się tylko do hałaśliwego „drobnego elementu chrapania”). Wszyscy oni popierali odchodzącego prezesa, dopóki to się opłacało, wszyscy należą lub należeli do ścisłych władz związku. Mogą prezentować się mniej kontrowersyjnie na zewnątrz – Lato obniżał standardy, aż położył je na dnie, gorzej nie będzie już nigdy – ale jako zarządcy nie dają nadziei na przełom. Jeśli się zjednoczą i poprą wybranego ze swego grona kandydata, na szczytach nie zmieni się nic. Po prostu nigdy nie mieli styczności z perfekcyjnością futbolowego biznesu naszych czasów.

Pozostali pretendenci do stołka z wielkim światem się zetknęli, Zbigniewa Bońka i Romana Koseckiego różni skala sukcesu, a łączy zawodnicza kariera w zagranicznych klubach. Ich nazwiska też jednak bardziej pachną ładnymi wspomnieniami niż solenną obietnicą przyszłości stojącej pod znakiem menedżerskiej rewolucji. Pierwszy po zejściu z boiska już się dla polskiej piłki nie zasłużył (za to reprezentację, której przez moment był trenerem, porzucił w zawstydzającym, niegodnym prawdziwego przywódcy stylu), zresztą szefował jej jako wiceprezes PZPN w szczycie korupcyjnej pożogi. Drugi bawi się – to chyba najwłaściwsze określenie, wstrząsających inicjatyw ustawodawczych nie zgłaszał – w parlamentarzystę, a jego partyjne konotacje, delikatnie mówiąc, niepokoją. Jeżeli wściekła awantura między PO i PiS obejmie również piłkę nożną, to od merytoryczności sporów zgłupiejemy nazajutrz po wyborach.

I jeszcze drobiazg ostatni, acz o doniosłym znaczeniu – przyszły zwycięzca wyborów będzie musiał negocjować z delegatami, więc najpewniej stanie się ich zakładnikiem. Okoliczności zmuszą go do układania się z ludźmi, z których większość głosy sprzedaje za synekury, i innego sposobu na pływanie w pezetpeenowskim ekosystemie nie znają. Grzegorz Lato utwierdził ich zresztą w przeświadczeniu, że żyją w luksusie wszechogarniającej bezkarności, że na eksponowane stanowisko w PZPN może wepchnąć się każdy – każdy w sensie dołująco najściślejszym, włączając do grona potencjalnych prezesów czy dyrektorów jednostki groteskowo niereprezentacyjne w obejściu, a także intelektualnie nieprzygotowane do opanowania najprostszych zadań organizacyjnych.

DOM PUBLICZNY

Echo nieuleczalnej choroby piłkarskiego związku zawsze słyszę w igrzyskach wokół telewizji publicznej. To również machina teoretycznie należąca do nas wszystkich, publicystycznie masakrowana, hodująca w sobie precyzyjnie zdefiniowane patologie, bezwładna, archaiczna, przytłoczona kulturą biurokracji o rozmiarach nieobejmowalnych ludzkimi zmysłami. I ona latami wpajała pracownikom, że sens funkcjonowania w jej trybach polega na bezpardonowej walce o mniejsze lub większe prywatne interesy, oczywiście z równoczesnym wsłuchiwaniem się w aktualny puls polityczny. Ja ci zlecę programik, ty mi oddasz w następnym rozdaniu, kto nie wie, jak wyjmować szmal z tej sakwy bez dna, ten trąba.

Wyobraźmy sobie, że TVP szuka swoich władz na własnych korytarzach, wyłącznie wśród postaci, którzy poruszają się po nich z zamkniętymi oczami, nie znają innych struktur, wiodą tam zbyt słodkie życie, by szukać zmian. Czy mamy powody sądzić, że wyłoniony spośród samych swoich szef wprowadzi telewizję w XXI wiek? Nawet jeśli zechce?

Piłkarski związek tak właśnie wybiera. Sięga wyłącznie po ludzi ze środowiska, skażonych dekadami poddawania się niszczącemu promieniowaniu. Kibicom – i nie tylko im, polską piłkę, jak wiadomo, uzdrawiamy całym narodem – intuicja podpowiada, że np. Boniek przed obyczajami z naszej zagrody uciekł, bo prędko przeniósł się do Włoch i tam już został. A ja pamiętam, że to on zaproponował po Euro 2012 najbardziej kuriozalny argument wspierający decyzję, by a priori zdyskwalifikować wszelkie zagraniczne kandydatury na selekcjonera polskiej kadry. Ergo: okroić mnóstwo możliwych wariantów, ergo: działać na szkodę drużyny. Otóż cudzoziemiec, na którego będzie nas stać, przyjedzie – zdaniem naszego bohatera salonów – tylko po to, żeby zarobić. Starał się nie będzie, nie wystarczy mu ambicji. Teza pobrzmiewa koszmarnym absurdem: trenerów z całej reszty świata, wyjąwszy pozostających poza naszym zasięgiem gigantów, klasyfikujemy jako chciwych oszustów rozglądających się za naiwnymi, którzy pozwolą się oszukać. „Ratujmy się, obcojęzyczni chcą nas orżnąć, nieskazitelnie uczciwych znajdziemy tylko między swoimi, wszak etyczna niezłomność naszego środowiska obrosła już legendą”.

Nie widzicie w tym łatwym, wykonanym jednym ruchem skreśleniem cudzoziemców odbicia nadwiślańskiej mentalności? Przekonania, że piłka nożna polega na szwindlu? Czyż zresztą jest możliwe, by kombinować (to chyba adekwatny czasownik) inaczej, skoro arcyważną funkcję szefa komisji rewizyjnej PZPN – kluczowego organu kontrolnego! – nadal pełni Janusz Hańderek, rozpoznany przed laty jako autor sporządzanych w stanie wojennym na zlecenie SB, wymierzonych w krakowskich opozycjonistów paszkwili, i uczestnik – wedle wspomnień ludzi Solidarności – ówczesnych, urządzanych przez bezpiekę przesłuchań?

NIETYKALNI

PZPN ma, niestety, nad publicznymi mediami istotną przewagę. Jest najbardziej niezależną instytucją w Polsce – być może jedyną wśród tak dużych i wywołujących społeczne zainteresowanie – pozbawioną jakiegokolwiek nadzoru. Decydenci z TVP muszą wsłuchiwać się w głosy polityków i gdyby politycy powzięli poważne postanowienie zmuszenia potwora do wykonywania swojej misji, mogliby przynajmniej spróbować dopiąć swego. Bonzowie futbolowi pozostają par excellence nietykalni, chroni ich FIFA – żądająca bezwyjątkowej autonomii zrzeszonych w niej związków krajowych – a także błogość absolutnego finansowego bezpieczeństwa.

Inne federacje sportowe dostały od międzynarodowych pryncypałów identyczne gwarancje niezależności, jednak one rok w rok wojują o dotacje z budżetu państwa, przez co podlegają naciskom rządzących. PZPN chwali się natomiast całkowitą samowystarczalnością, piłka nożna pomimo notorycznych klęsk pozostaje zbyt popularna, żeby działacze musieli reagować na jakąkolwiek zewnętrzną krytykę. Tylko kibice w swojej masie są zdolni ich obalić, ale musieliby się odwrócić od polskiego futbolu. Całkiem. Co oczywiście podsuwam wyłącznie jako jałowe ćwiczenie wyobraźni – od piłki odwrócić się nie sposób.

Bezwarunkowa wierność nadwiślańskiego fana – wynikająca nie z wyboru, lecz z natury najpiękniejszej pośród gier – zostanie kiedyś wynagrodzona. PZPN odegra za tydzień swoją tradycyjną grę pozorów, zmiany będą zachodzić gdzie indziej. Obok. Władze państwowe i samorządowe fundują nam stadiony oraz sławne ponad województwami orliki, Polska się rozwija, więc modernizować powinny się również kluby, a może jeszcze społeczeństwo generalnie polubi wysiłek fizyczny, skoro to trend cywilizacyjny obejmujący wszystkie bogate państwa.

Poprawa będzie jednak procesem wolniuteńkim. Nie łudźmy się: o wywołującym cudowny zawrót głowy przyspieszeniu nie ma mowy, już działacze o to zadbają, od publicystycznego okładania ich za permanentny sabotaż prędko nie ucieknę. Nadciągające wybory zdecydują tylko o tym, czy PZPN będzie wehikuł pchany przez historię opóźniał w sposób akceptowalnie umiarkowany, czy spróbuje docisnąć pedał do dechy, żeby nasz futbol nadal hamował z piskiem opon. 


RAFAŁ STEC jest dziennikarzem „Gazety Wyborczej” i portalu Sport.pl, autorem bloga „A jednak się kręci”. O polskim futbolu opublikował książkę „Piłka sss... kopana”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 43/2012