Biblia Szczygła

Pierwszymi polskimi reporterami byli Reymont, Żeromski, Korczak. Antologia XX-wiecznego polskiego reportażu uprzytamnia, że mamy do czynienia z poważnym gatunkiem literackim. Oto kardiogram polskiej rzeczywistości.

17.03.2014

Czyta się kilka minut

Mariusz Szczygieł podczas premiery książki „100/XX Antologia polskiego reportażu”, Warszawa, 10 marca 2014 r. / Fot. Bartosz Krupa / EAST NEWS
Mariusz Szczygieł podczas premiery książki „100/XX Antologia polskiego reportażu”, Warszawa, 10 marca 2014 r. / Fot. Bartosz Krupa / EAST NEWS

No i w końcu można zrobić użytek z czytnika Kindle. Bo jednak trudno zabierać do tramwaju papierowe wydanie antologii reportażu „100/XX” pod redakcją Mariusza Szczygła, imponujące, składem i liternictwem przypominające Biblię. Dwa tomy, nazwijmy je Starym i Nowym Testamentem Reportażu (1901–1965 i 1966–2000), a w nich 102 autorów, 101 reportaży, 2000 stron – mniej więcej 3,5 kilograma wagi.

Hołd reportera złożony literaturze faktu i ważny wkład w polską kulturę. Żadna z dotychczasowych antologii nie miała takiego rozmachu. W dodatku sama w sobie jest jednym wielkim reportażem złożonym z setki puzzli, którego tematem jest Zdziwienie. To dowód na to, że reportaż jest grupą krwi.

BIMBER

Każdy z tekstów otwiera wstęp – nie tyle biogram autora, co rodzaj opowieści o warsztacie, reporterze i czasie. Szczygieł cytuje tu również teksty w antologii niezamieszczone. Wyłuskuje to, co najbardziej wyróżniające autora, co czyni jego lub tekst nieoczywistym. Dostajemy więc trzecią, trzystustronicową książkę o reportażu dającą wskazówki, jak patrzeć, rozmawiać i pisać. Szczygieł wtajemnicza następców, ale i upomina się o etykę zawodową. Tytuły wstępów są lekcją samą w sobie: „Obcy jest taki jak ja”, „Bimber nawet z nogi” (cytat z Ernesta Skalskiego: dobry reporter upędzi bimber nawet z nogi od krzesła), „Zawsze tylko obrazy”, „Zajmować się szczęściem indywidualnym”, „Obwąchiwać temat jak pies jeża”. I z drugiego tomu: „Podsłuchiwać i podglądać”, „Nie ma nudnych tematów, są nudni reporterzy”, „Wyciskać kolor z szarości”, „Dziwność zapisać koniecznie” (i tu jest jeden z kluczy do tej antologii), „Zauważać, co On rozsiewa” (to z Hanny Krall), „Nie współczuć, dojść do prawdy”.

Mariusz Szczygieł, choć sam nie pomieścił w tej antologii żadnego swojego utworu, opowiada nam w ten sposób własną drogę do reportażu. Słowa Andrzeja Mularczyka odnosi do siebie: „Początek pracy reportera to godzina i miejsce jego urodzenia. To rodzaj otwartych oczu”. Jako jedenastolatek czytał „Erosa na Olimpie” Parandowskiego. „Moim ulubionym rozdziałem był »Zwycięski pochód Dionizosa«, napisany jak tekst reportera, który nie dotarł na samo wydarzenie, ale dzięki spóźnieniu ma okazję uchwycić coś, czego inni nie widzą, ponieważ uznali, że najważniejsze już się odbyło. Widzi uczestników w chwili, kiedy oni nie wiedzą, że ktoś ich obserwuje”. Cytuje opis krajobrazu po orgii i zachwyca się „idealnie brzmiącymi zdaniami”. Pisząc o Kąkolewskim, przepisuje fragmenty, które spowodowały, że sam zajął się reportażem. „Zaraz zrozumieją Państwo dlaczego”. I nie jest trudno zrozumieć, klimat jak z „Dziecka Rosemary”: „O ósmej wieczór pukam do drzwi starej drewnianej willi w zdziczałym ogrodzie. Przejeżdżające pociągi oświetlają odarte z zielonej farby ściany i wiszące między drzewami ogromne obrazy olejne. Cisza, w żadnym oknie światła. Wreszcie słychać, że ktoś idzie do drzwi, uchyla je, to stara kobieta. – Są jeszcze zamknięci” („Ja, piąty”).

Potem w życiu Szczygła pojawi się tygodnik „Na przełaj”, „Gazeta Wyborcza”, a przede wszystkim Hanna Krall – zawdzięcza jej pisanie krystaliczne, „bez pióropuszy”, krótkie zdania, i Małgorzata Szejnert, która obrzydziła mu przymiotniki, bo „są jak garnie, którym posypuje się potrawy. A najważniejsze jest samo mięso i ziemniaki – czasowniki i rzeczowniki”. Zamiast pisać: „zdenerwowana”, lepiej: „waliła pięścią w stół”. Dzisiaj sam uczy reportażu. Radzi, by pisanie było jak bagno, żeby coraz głębiej wciągało, żeby nie można było się z tekstu wydostać. Precyzyjnie komponuje, bo forma jest nie mniej ważna od tematu. Jego antologia jest – trzeba przyznać – skomponowana fenomenalnie i wciąga od pierwszego do ostatniego tekstu. Upędził bimber, po którym głowa nie boli, po którym chce się dalej pić. Bo owszem, oba tomy pięknie się prezentują i na półce, i na biurku. Gorzej, że chce się je mieć jeszcze i na stole w kuchni, i przy łóżku, i w szufladzie hotelowej nocnej szafki.

GDZIE POIROT SPOTYKA CAPOTE

Rada Programowa tego dzieła (Hanna Krall, Elżbieta Sawicka, Małgorzata Szejnert, prof. Kazimierz Wolny-Zmorzyński) podsuwała swoje typy i tropy, ale ostatecznie sam decydował: „Dzięki nim musiałem się trzymać określonego pułapu, a jeśli dopuściłem do zniżenia maszyny, to tylko dlatego, że niżej był jakiś arcyciekawy, niespotykany widoczek i chciałem zrobić przyjemność pasażerom. Szybko jednak się wzbijaliśmy”. Pomagała mu Julianna Jonek z Instytutu Reportażu, który założył z Pawłem Goźlińskim i Wojciechem Tochmanem.

Nie decydował się na teksty najlepsze u wybranego autora ani zdaniem tego autora najlepsze. Kierował się zachwytem, zaciekawieniem, zdziwieniem. „Ma pani dwanaście córek. Ja zakochałem się w niskiej brunetce, a pani chce mnie żenić z wysoką blondynką” – tłumaczył jednej z autorek.

Powstała antologia nierówna jakością tekstów, za to rozwibrowana i urozmaicona. Jest tu reportaż o facecie, który wpadł do szaletu i omal się w nim utopił, bo nikt nie chciał go z szamba wyciągnąć. „Jak sobie pomyślę, jak marny koniec mógł mnie spotkać w tym bagnie, to na płacz mi się zbiera. Niech pan pomyśli... w takim gnoju zginąć?...”.

„Ludzi rusztowań” napisali murarz „VIP” Michał Krajewski i poeta Bogdan Ostromęcki. „Czerwona, rozżarzona tarcza słoneczna powoli zaczyna pochylać się nad Mokotowem, hen w stronę Ochoty, Woli. Pachnie rumianek, mięta, dzikie zioła porastające gruzy i ścieżki. Zrywa się lekki przedwieczorny powiew i chłodzi spocone czoła warszawskich murarzy”.

Jest manieryczny tekst Jerzego Lovella o chłopcu, którego koledzy owinęli folią i podpalili. Dydaktyzm autora określa Szczygieł już w tytule tekstu o nim: „Znaleźć materiał do homilii”. I tu tkwi tajemnica. Dzisiaj się już tak nie pisze, a jednak reportaż wciąga. Lovell patrzy z góry, wyjaśnia, osądza. Krystyna Goldbergowa, matka chrzestna polskiego reportażu, powiedziała: „Krall tak, Szejnert tak, Kapuściński tak, Kąkolewski tak. Ale Lovell! Lovell był najlepszy!”. Co więc wciąga u kaznodziei Lovella? „Pierwszą wiadomość przyniosła moja żona – od kosmetyczki”. Sprawę omawia w gronie: dziennikarz, lekarz, plastyk. Każdy ma swój punkt widzenia. Lovell dokumentuje, cytuje notatnik reportera. Znów referuje w gronie: dziennikarz, lekarz, plastyk. Na koniec osądza. Elegancki, skrupulatny irytuje jak Herkules Poirot, z którym życie byłoby dramatem, wpuścić go do salonu to wejść w cień podejrzeń, ale śledzić sposób, w jaki on śledzi, to jest to!

Siłą antologii są skarby. Co chwila coś wbija w fotel albo otwiera głowę. Największym odkryciem jest reportaż Wiesława Łuki „Nie oświadczam się”, na którym powinni uczyć się studenci dziennikarstwa. „Czy uwierzą Państwo, że w 1979 roku w Polsce zakończył się proces o zbrodnię, której miara kryminalna, obyczajowa i prawna przerastała wszystko, co znał ówczesny świat? A co znał? Zabójstwo Kennedy’ego, porwanie i śmierć Aldo Moro oraz masakrę w Jonestown” – to Szczygieł. „Truman Capote zrobił światową karierę swoim opisem dwóch rzezimieszków, którzy pozabijali amerykańską familię. Ta historia w porównaniu z Połańcem jest po prostu jajeczkiem na miękko” – to Jerzy Urban.

Historia, którą opisał Łuka, ma siłę triumfującego na kanale HBO serialu „True Detective”. W Wigilię 1976 r. w Połańcu, pod pretekstem uspokojenia domowej awantury, z pasterki wywołani zostali małżonkowie Krystyna (w piątym miesiącu ciąży) i Stanisław Łukaszek, a także brat kobiety Mieczysław Kalita. Mieszkali w Zrębinie, poszli więc od razu do autobusu. Nie zostali wpuszczeni – pito tam wódkę. Postanowili pójść drogą. Ruszyły za nimi samochody i autobus – ten, do którego nie weszli. Mieczysława potrąca fiat, a następnie ktoś go dobija żelazną korbą. Małżonkowie bici są kluczem do przykręcania kół autobusu. Ona ucieka na łąkę, tam zostaje zamordowana i przywleczona na szosę. Następnie ginie Stanisław. Głowę Mieczysława przejeżdża fiat. Wszystko przy kilkudziesięciu świadkach znających ofiary. Ciała przeniesiono do autobusu, pełnego świadków, i przewieziono je około kilometra, by zostawić w innym miejscu, pozorując wypadek. Główny sprawca wyciągnął różaniec i kazał świadkom całować krzyżyk. Każdemu też przekłuwał agrafką palce. „Zygzakiem z własnej krwi na kartce pieczętowali przysięgę”. Autobus odwiózł ludzi na pasterkę, żeby mieli alibi. Kto za tym stał? Jakie były motywy? Dlaczego kilkudziesięciu świadków nic nie zrobiło? Tego nie opowiem. Dość, że jest tu wszystko – sąsiedzi mordują sąsiadów, gmatwanina procesu, religia. Sentencja sądu zaś odnosi się do całej społeczności: „Jeszcze nie zdarzyło się, aby społeczność wiejska zanikiem sumienia, korupcją, przekupstwem, strachem, paraliżem woli utkała tak szczególną zasłonę milczenia wokół zbrodni”. Ciarki przechodzą, kiedy się czyta, kiedy się o tym myśli i nawet teraz, kiedy piszę. Hanna Krall napisała „Zdążyć przed Panem Bogiem”, Kapuściński „Cesarza”, a Łuka „Nie oświadczam się”.

Wiele tu olśnień, ale przede wszystkim Reymont! Autor pierwszego współczesnego polskiego reportażu „Pielgrzymka do Jasnej Góry” (1895). Dowód na to, że reportaż literacki nie zaczął się od Ryszarda Kapuścińskiego (w antologii jego niepublikowany w książkach reportaż obnażający Nową Hutę). Reymonta czyta się współcześnie, język soczysty, faktura gęsta. Napisane w 1910 r. „Z ziemi chełmińskiej” opowiada o „misjach”. Kiedy Polska była pod zaborami, a katolicyzm „nielegalny”, wierni, jak pierwsi chrześcijanie, wyruszali pod osłoną nocy, w pełnej konspiracji daleko w las, aby w czasie polowych mszy brać chrzty, śluby, być razem. Dużo ten tekst wyjaśnia. Pokazuje, skąd wiara i „patriotyzm”, gdzie początek „prawdziwych” Polaków.

Z Rodziewiczówny „Wrażeń i przeżyć” (1915), wspomnienia exodusu, wycofujących się z Królestwa Rosjan, na trasie których znajduje się jej majątek, zapamiętam przynajmniej tyle: „Wracając, zajrzałam do mych pszczół. Kłębami całymi osiadły puste ściany swych siedzib, otulając swymi ciałami matkę, do śmierci wierne, karne, przywiązane”.

Perec Opoczyński, dziennikarz, a w czasie wojny listonosz w warszawskim getcie, widział wszystko. Jego teksty pisane w jidysz przetrwały zakopane w bańkach na mleko. Odnaleziono je w 1950 r. „Można pozostawać reporterem, mimo że nie drukuje się swoich reportaży”.

Edward Hołda płynie na rzęsach, a jest rok 1964. Czy Masłowska czytała jego „Okazję dla spóźnionych”? Bo pisze jak on. Gdyby ktoś zapytał, jak zmieniał się język reportażu i literatury, miałbym problem, bo Kapuściński pisał tak jak wcześniej Reymont, a Masłowska jak Hołda. Poza czasem socrealizmu i PRL-owskiej aluzyjności reportaż się nie zmieniał. Jak dowodzi Szczygieł, dzisiaj reportaż nie popełnia już grzechu dłużyzn, ale przecież kiedyś opisywał to, do czego dostęp mieli nieliczni. Tekst Konopnickiej o kobietach w Normandii trąci archaizmami, ale wszystko tam widać. Tak, to dopiero były prawdziwe feministki trzymające mężów pod pantoflem (1904).

Reportaż jak każdy fragment świata przeżywał rewolucje. Pierwszą poważną zawdzięcza Urbanowi. W 1957 r. założył w Krakowie fikcyjne biuro matrymonialne i badał szczęście „jednostki”, nietypowy temat w tamtym czasie. Osiemdziesiąt procent kobiet, które odpowiedziały na anons, marzyło o wyjeździe z kraju, nawet do Australii, ale Urban pytał o Izrael. Rewolucjonistą był Janusz Rolicki z jego reportażem wcieleniowym. Zatrudnia się na budowie, pracuje lub nie, a potem pisze tekst „Janek, podaj wapno”.

REPORTAŻE TOTALNE

To pięć tekstów czterech autorów. Same w sobie są syntezą XX wieku. Jest w nich i aktualność, i przeszłość, i uogólnienie, nie przestają błyszczeć, przekraczają swój czas. Krzysztof Kąkolewski jako jedyny ma w antologii dwa reportaże z dobrze znanej książki „Jak umierają nieśmiertelni”. „Jak pan żyje?” to historia Franciszka Gajowniczka, za którego oddał życie Maksymilian Maria Kolbe. „Jesteście połączeni, przykuci do siebie, bliźniacy w świętości. Pan staje się odbiciem, obrazem, podobizną tamtego, żywą rzeźbą. Dlatego wielu ludzie nie traktuje pana jak żywego człowieka”. Bohaterką „Gestapowskiego śniegu”, chyba najlepszego reportażu o zemście, jaki czytałem, jest Irena Ch., sekretarka Paula Wernera, szefa referatu IV A w gestapo. „Mówię jak pod przysięgą: w środku podwórka domu przy ulicy Nalewki 4 był gazon ze starymi bzami. Tam na największym drzewie mieli wisieć Irena Ch. i Tadeusz (syn). Było już nawet szare mydło, którym mieliśmy smarować sznur. Taki był wyrok lokatorów. W pierwszy dzień powstania mieliśmy zamiar ich odnaleźć i ściągnąć tu”. Ale akurat nie o tej zemście jest reportaż. Oba teksty łączy postać ojca Kolbego.

O Annie Walentynowicz Hanna Krall napisała w 1980 r. Legendarna suwnicowa, którą Krall wypatrzyła na strajkach od razu, była jak inne jej bohaterki – „zwyczajne, niewysokie, rzeczowe i dzielne”. Powstał zapadający w pamięć, choć niewielki, reportaż „Ludzie może i nie są źli...” o tym, jak zwyczajnie rodzi się historia.

„Depozyt” Mularczyka, w czym zgodzę się ze Szczygłem, to jeden z najwspanialszych polskich reportaży, bo „jest w nim wszystko: opresja, miłość, złamane życie, historia, niezłomność, śmierć”. Napisany w 1981 r. opowiada historię i pośmiertną obecność straconego w roku ’52 podpułkownika Zdzisława Barbasiewicza, kapitana AK. Wstrząsająca relacja żony i córki, które skazane na poniewierkę i poniżane, pozbawione dachu nad głową, walczą o prawdę. „Ile czasu potrzeba, by przetrwało tylko zapomnienie?”. A jednak: „Do niej wszystko, co złego mógł ofiarować jej los, przychodziło wcześniej niż do innych. Im mniej widziała przed sobą, tym wyraźniejsze stawało się to, co przeszła. Nie widziała twarzy swych dzieci. Ale pamiętała twarz ojca”. Klamrą jest odnalezienie srebrnej papierośnicy, lata po śmierci kapitana, bo przeszłość nigdy nie daje się zatrzasnąć. Papierośnicy, która zginęła z więziennego depozytu.

Ryszarda Wójcika kwalifikuje Szczygieł jako „celebranta” (czczi siebie i swoją pracę), w przeciwieństwie do reporterów ukrywających się. Mimo ego, wiele z jego tekstów ma do dzisiaj trudną do uchwycenia siłę. „Pisał świetnie, chwytliwie, z jakąś rozsadzającą teksty energią”. Tak jest z reportażem „Zatrzymane w kadrze. Notatki ze Studia 2”. Jest rok 1983, stan wojenny, Wójcik zaprasza do programu telewizyjnego Tadeusza F., który w czasie wojny nakręcił ukrytą kamerą sceny z okupowanego przez Niemców Krakowa, sceny łapanki, a także partyzantki leśnej. Reportaż pisany jest symultanicznie – raz w rzeczywistości telewizji stanu wojennego obsadzonej przez komisarzy-pułkowników, raz zanurza się w opowieści Tadeusza F. o wojnie. „Obserwuję tę kuchnię dziennikarską z bliska i widzę, że najgorsza cenzura to siedzi – o, tu! – w każdym z was!”.

I to w sumie odpowiednia puenta. Bo „100/XX” to Biblia dla dziennikarzy (również przyszłych), frajda dla czytelników, pomnik wystawiony non-fiction, ale nie monument, raczej ciesząca oko niepalna tęcza. Jedna tylko łyżka dziegciu. Reportaż urodził się z literatury pięknej, prof. Wolny-Zmorzyński nazywa go wręcz synem noweli. Bunt przeciwko rodzicom ważny, ale nie ma powodu podkreślać wyższości faktu nad fikcją. Powieść wciąż jeszcze może być światem totalnym. Rodzą się następni. I oni też sięgną po reportaż jak kiedyś Korczak, Żeromski, Redliński. Bo, jak pisała Dąbrowska: „W życiu bywają noce i bywają dni powszednie, a czasem bywają też niedziele. Rzadziej się to zdarza niż w kalendarzu”. I będą po swojemu wyciskać kolor z szarości.

Zapomniałbym: bywają też niedziele, które zdarzają się w środy.


„100/XX. Antologia polskiego reportażu XX wieku pod redakcją Mariusza Szczygła” t.1 i t.2, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2014.


REMIGIUSZ GRZELA jest dziennikarzem, autorem sztuk teatralnych i książek, m.in. zbiorów wywiadów „Rozum spokorniał”, „Hotel Europa” i „Wolne”, powieści „Bądź moim Bogiem”. Ostatnio wydał „Było, więc minęło. Joanna Penson – dziewczyna z Ravensbrück, kobieta Solidarności, lekarka Wałęsy”. Był nominowany do Grand Press, nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej oraz nagrody Newsweeka im. Teresy Torańskiej. W kwietniu wychodzi jego nowa powieść „Złodzieje koni”. Autor bloga poświęconego literaturze: www.remigiusz-grzela.pl.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 12/2014