Kryteria nowej polskości

Politycy Prawa i Sprawiedliwości chcą zdefiniować prawo do nazywania siebie Polakiem. Ich najważniejszym narzędziem jest rewizjonizm historyczny.

26.03.2018

Czyta się kilka minut

Czwarta Pielgrzymka Młodzieży Narodowej na Jasną Górę. Częstochowa, 1 kwietnia 2017 r. / ŁUKASZ KOLEWIŃSKI / AGENCJA GAZETA
Czwarta Pielgrzymka Młodzieży Narodowej na Jasną Górę. Częstochowa, 1 kwietnia 2017 r. / ŁUKASZ KOLEWIŃSKI / AGENCJA GAZETA

Bez wątpienia ustawa o IPN-ie jest aktem prawnym fatalnej jakości. Niemniej nie powinno się o nim zapomnieć czy pogrzebać przy okazji kolejnej nowelizacji. Odsłonił on bowiem niebezpieczną prawdę na temat strategii Prawa i Sprawiedliwości w zakresie polityki historycznej, pamięci czy szerzej – polityki tożsamościowej. Dzięki awanturze wokół „polskich obozów śmierci” światło dzienne ujrzał cel ostateczny PiS-u politycy partii rządzącej dokonują redefinicji polskości i na nowo ustalają kryteria przynależności do narodu polskiego. Co więcej, redefinicja ta odbywa się nie tylko w politycznych deklaracjach, ale też w porządku prawnym naszego państwa.

Zdrada jako cecha wrodzona

Rewizjonizm historyczny PiS-u nie zaczął się w ubiegłym miesiącu. Już od pierwszych tygodni po zwycięskiej kampanii jesienią 2015 r. był systematycznie wprowadzany do debaty publicznej. Dlatego o nowelizacji ustawy o IPN-ie nie można mówić bez kontekstu. Poprzedzające ją dwa lata, a przede wszystkim to, co po niej nastąpiło, czyli wydarzenia ostatnich tygodni i podejście rządu do kwestii obchodów rocznicy Marca ʼ68, nie pozostawiają wątpliwości co do intencji partii Jarosława Kaczyńskiego.

Wizja narodu przez nią propagowana jest ciasna, wykluczająca, redukcjonistyczna. Pełnoprawnym Polakiem jest dla PiS-u tylko ten, kto podpisuje się pod partyjną interpretacją historii Polski, spełniając przy tym konkretne kryteria ideologiczne, moralne, religijne i etniczne.

Pierwszym zwiastunem planu zdefiniowania polskości na nowo był znany wywiad Jarosława Kaczyńskiego z grudnia 2015 r., w którym podzielił Polaków na lepszy i gorszy sort. Ta figura retoryczna szybko stała się bytem niezależnym, używanym w oderwaniu od pierwotnego kontekstu, bezrefleksyjnie podchwyconym nawet przez opozycję. Jednak esencję tego podziału Kaczyński przedstawił w dalszej części wywiadu, o której dziś często się zapomina. Mówił o biologicznych predyspozycjach Polaków gorszego sortu do zdrady narodowej, sugerując, że „mają oni w genach” donoszenie na ojczyznę. Tym samym dał do zrozumienia, że istnieje według niego różnica namacalna, wręcz etniczna, między tymi, których stosunek do ojczyzny i narodu jest zgodny z wizją prezesa PiS-u, i tymi, którzy stoją po drugiej stronie barykady.

Od tego momentu rewizjonizm historyczny ruszył pełną parą. Widać to było podczas przemówienia prezydenta Dudy w Gdańsku, gdzie „wstydził się za III RP”, w stopniowym przepisywaniu życiorysu Lecha Wałęsy z ikony demokratycznej opozycji na komunistycznego szpicla, w przypisywaniu Jarosławowi Kaczyńskiemu wyłącznych zasług za wprowadzenie Polski do NATO podczas szczytu sojuszu w lipcu 2016 r., czy w całkowitym pominięciu Solidarności w kontrowersyjnej animacji IPN-u pt. „Niezwyciężony” z września ubiegłego roku.

Nie ma sensu przywoływać w tej chwili wszystkich instancji, w których PiS na nowo pisał historię Polski. Ważniejsze i bardziej niebezpieczne jest to, że z tej historii, jak również z samego narodu, zaczął stopniowo wykluczać rzesze ludzi.

Gdzie Polacy, a gdzie naród?

Pytanie o granice pojęcia „naród polski” wróciło przy okazji nowelizacji ustawy o IPN-ie i jej artykułu wprowadzającego karę do trzech lat więzienia za „publicznie i wbrew faktom” przypisywanie „Narodowi Polskiemu lub Państwu Polskiemu odpowiedzialności lub współodpowiedzialności za popełnione przez III Rzeszę Niemiecką zbrodnie nazistowskie”. Gdzie jednak, w świetle zróżnicowanych postaw wobec Żydów w czasie II wojny światowej, kończy się „Naród Polski”, a zaczynają „Polacy”? W którym momencie używanie tych dwóch pojęć jako synonimów jest prawnie dopuszczalne, a w którym stanowi naruszenie ustawy?

Teoretycznie odpowiedź można znaleźć w konstytucji, która naród definiuje jako „wszystkich obywateli RP”. W praktyce jest to zapis pusty. Ciężko bowiem wyobrazić sobie owych „wszystkich obywateli RP”, wykonujących chociażby tę samą czynność w życiu codziennym, nie mówiąc o kwestii tak złożonej jak stosunek do Żydów. Zupełnie inaczej niż konstytucja widzi to PiS, który uzasadnienie swojej redukcjonistycznej wizji narodu dostarczył ustami premiera.


Czytaj także: Aleksander Smolar: Ich krew nie była taka czerwona


Kiedy 11 lutego w Chełmie Mateusz Morawiecki powiedział, że Polska zasługuje „jako Naród” na drzewko w Yad Vashem, użył inkluzywnej interpretacji tego pojęcia. Uogólnił i podniósł do rangi postawy ogólnonarodowej bohaterskie czyny tych, którzy ratowali Żydów. W drugą stronę ten proces jednak nie działa. Gdyby dziś napisać lub powiedzieć publicznie, że Polska „jako Naród” dokonywała zbrodni na Żydach, należałoby się liczyć z odpowiedzialnością karną.

Pozytywne epizody z naszej historii są więc świadectwem odwagi wszystkich Polaków i powodem do narodowej dumy, zaś zbrodnie przeciwko Żydom – wybrykiem zgniłych jabłek w koszyku z napisem „polskość”. Taki dysonans może szokować, biorąc pod uwagę, że obie postawy były indywidualnymi decyzjami tych, którzy je przyjmowali.

Członkami narodu polskiego nie mogą być zatem szmalcownicy, ale do końca nie mogą być nimi też Żydzi. Politycy PiS-u nie są w pełni przekonani o słuszności interpretacji, na której oparł się w 2001 r. Radosław Ignatiew, naczelny pionu śledczego IPN-u w Białymstoku, odpowiedzialny za śledztwo w sprawie masakry w Jedwabnem. Dla Ignatiewa punktem wyjścia była optyka patrzenia na tę zbrodnię jako popełnioną przez Polaków na Polakach, w rozumieniu posiadanego przez obie strony obywatelstwa. Mieszkający w Jedwabnem Żydzi byli przecież, tak samo jak ich oprawcy, obywatelami Polski, z punktu widzenia prawa byli więc Polakami, którzy od instytucji swojego państwa mieli prawo oczekiwać ochrony. Dla PiS-u jednak przynależność prawna Żydów do narodu polskiego nie jest już tak oczywista.

Najdobitniej widać to było właśnie przy obchodach rocznicy wydarzeń marcowych. Kiedy 7 marca premier Morawiecki występował w Auditorium Maximum Uniwersytetu Warszawskiego, podskórną, ukrytą tezą jego przemówienia było twierdzenie, że rdzenny, polski antysemityzm nigdy nie istniał. Przeprowadzając publikę przez historię nienawiści Stalina do Żydów, znowu pokazał, że ci ostatni nie mieszczą się w jego definicji polskości. Opowiadając o stalinowskich zbrodniach, powiedział o „przedstawicielach narodu Żydów polskich”. Tym samym stworzył nową kategorię etniczno-narodową, hybrydę bez poparcia w rzeczywistości. A wszystko po to, żeby publicznie nie powiedzieć o Żydach jako członkach narodu polskiego.

Całe przemówienie Morawieckiego było zresztą, używając kategorii stworzonych przez ks. Józefa Tischnera, zlepkiem półprawd ukrywających jedno wielkie, przewodnie kłamstwo. Premier skrytykował m.in. tytuł poświęconej Marcowi wystawy „Obcy w domu”, przygotowanej przez Muzeum POLIN. Mówił, że Żydzi w Polsce nigdy nie byli „obcy”. Zawsze byli „swoi”, bo gdyby byli „obcy”, nie byliby w stanie „przez 800 lat żyć tutaj w pokoju”.

Pomińmy w tym miejscu fakt, że premier, absolwent studiów historycznych, nie wie albo celowo ignoruje w takim momencie chociażby getta ławkowe czy systemowy antysemityzm II RP. Morawiecki stwierdził bowiem, że w czasie II wojny światowej, „jeśli Żyd spotkał Niemca, to nie żył”, a bez pomocy Polaka nie mógł przeżyć wojny. Tutaj też zresztą minął się z prawdą, ponieważ badania historyków zajmujących się Holokaustem jasno pokazują, że większe szanse na przeżycie wojny miał Żyd niemiecki niż Żyd polski. Ten pierwszy wszak wciąż pozostawał obywatelem Rzeszy.

Skąd ci okupanci

Nie są też członkami narodu polskiego komuniści. Według PiS-u nie byli Polakami ludzie rządzący Polską w latach 50. i 60., nie byli nimi też inspiratorzy antysemickich protestów Marca ’68. Posługując się niezwykle pokrętną argumentacją, uzasadniając, że „w PRL cenzura kontrolowała wszystko, nawet etykiety na butelkach z wodą sodową”, Morawiecki stwierdził, że żaden protestujący nie mógł w czasie Marca napisać swojego transparentu bez uprzedniej zgody cenzury. Tym samym niemożliwe byłoby, by społeczeństwo polskie samo z siebie wypluło hasła takie jak „Syjoniści do Syjonu”.

Dlaczego? Bo przecież nie było i nie ma czegoś takiego jak antysemityzm Polaków. Jeśli wówczas ktoś krzyczał na ulicy hasła przeciwko Żydom, był przedstawicielem władzy okupującej Polskę. Był komunistą, co automatycznie w optyce PiS-u pozbawia przynależności do narodu polskiego.

Podobne dychotomie obecne są nie tylko w słowach polityków. Widać je też w działaniach IPN-u, który w zaprezentowanym 7 marca na swoim kanale w serwisie YouTube spocie, poświęconym rocznicy Marca, umieścił na koniec planszę z hasłem „komuniści przeciwko obywatelom”, która służyła za podsumowanie wideoklipu. W spocie IPN-u widać te same tematy, co w przemówieniach Morawieckiego. Polacy, tutaj występujący w charakterze obywateli, stanowią odrębną kategorię względem komunistów, będących elementem nieobywatelskim, niespołecznym, niepolskim.

Ten kurs na ciasną definicję narodu może zaskakiwać, zwłaszcza że staje w opozycji do spuścizny, którą pozostawił po sobie inny polityk PiS-u, Lech Kaczyński. Na jego sztandarach znajdowały się przecież takie hasła jak polityka jagiellońska czy nawiązywanie do inkluzywnej tradycji II RP. Jako prezydent potrafił wspólnie z Wiktorem Juszczenką „pochylić głowę nad wszystkimi ofiarami” akcji „Wisła”, a do Donalda Tuska po wygranych wyborach 2005 r. mówił, że Polska „potrzebuje rozliczenia win, ale jeszcze bardziej potrzebuje zgody”. Dziś o tych słowach w PiS-ie nikt zdaje się nie pamiętać.

Wykluczenie z narodu nie jest potrzebne tylko do wybielenia historii. To świadomy, z zimną krwią stosowany element bieżącej walki politycznej, skierowany przede wszystkim przeciwko opozycji. Swoje wystąpienie 7 marca Morawiecki podsumował przecież stwierdzeniem, że „jego rząd czuje się spadkobiercą Marca ’68 jako zrywu wolnościowego”. Jeśli więc przyjąć założenie przedstawione przez premiera na początku, że strajki sprzed 50 lat były aktem sprzeciwu wobec okupującej Polskę obcej władzy i walki o wyzwolenie kraju, a obecny rząd kontynuuje to dzieło, to należy uznać, że również ministrowie gabinetu Morawieckiego zmagają się z okupantem. Czyli że słowa premiera nie tylko podważają suwerenność III RP, co zresztą w retoryce PiS-u nie jest niczym nowym, ale też przypisują „obcość” i wypychają poza granice narodu obecnych przeciwników politycznych.

Akty prawne, akty partyjne

Niestety coraz jaśniej widać, że dyskurs polityków przenosi się na życie codzienne. Choć wojowanie polityką tożsamościową to praktyka stosowana prawie od zawsze, do tej pory jako społeczeństwo byliśmy na nią impregnowani. Potrafiliśmy tolerować strzelających gole dla polskiej kadry Emmanuela Olisadebe i Rogera Guerreiro, kibicowaliśmy w biegach długodystansowych Yaredowi Shegumo, popularne stawały się kolejne zespoły inspirowane muzyką Ukrainy i Białorusi czy nawet częściowo stamtąd pochodzące. Dziś fakt, że nasze społeczeństwo przyjmuje czarno-biały podział według kryteriów Morawieckiego, najlepiej widać w historii alpinisty Denisa Urubki, który bohaterskiej akcji na Nanga Parbat dokonywał jako Polak, ale kilkanaście dni później po konflikcie z resztą zespołu z K2 schodził już jako „Ruski”.


Czytaj także: Michał Bilewicz: Polaków hejt własny


Ta zmiana rozumienia przynależności do narodu jest o tyle groźna, że po pierwsze – wpisana w polskie prawo, a po drugie – pcha Polskę coraz dalej od uznawanego na świecie porządku prawa międzynarodowego. Dotychczas funkcjonowaliśmy bowiem w kulturze definiowania przynależności narodowej za pomocą aktów prawnych. Ten, kto miał nadane obywatelstwo, posiadał paszport, spełniał szereg wymogów administracyjnych, miał pełne prawo nazywać się i czuć Polakiem bez względu na wiarę, poglądy czy pochodzenie etniczne. W tym też duchu napisana została obowiązująca konstytucja.

Dziś PiS przesuwa akcenty z legalnych na ideologiczne. Żeby być Polakiem pełnoprawnym, prawdziwym, trzeba reprezentować określony kręgosłup moralny, mieć konkretne poglądy i miejscami też wykazać pewnego rodzaju poprawność etniczną i religijną, katolicką. Przemówienia takie jak wystąpienie Morawieckiego mają wytyczyć granicę i wyznaczyć kryteria nowej polskości.

Narzędziem tej selekcji jest polityka pamięci, po raz pierwszy od 30 lat wykorzystywana z taką mocą w bieżącej rywalizacji partyjnej. Przed przejęciem władzy przez PiS, parafrazując słowa Pawła Dobrosielskiego z UW, nasza pamięć zbiorowa była swego rodzaju „rajem utraconym”, w którym spokój naruszany był sporadycznie, przez pojedyncze „wybuchy pamięci”, jak sprawa Jedwabnego, książki Jana Tomasza Grossa czy otwarcie Muzeum Powstania Warszawskiego. Poprzednie rządy politykę pamięci spychały na margines, uważając ją za płaszczyznę zbyt ryzykowną, w której politycznie więcej można było stracić, niż zyskać.

Powstała próżnia, w którą wszedł PiS ze swoją interpretacją historii i polskiej tożsamości. W światopoglądzie partii rządzącej nie można myśleć o przyszłości, jeśli przeszłość i wynikająca z niej teraźniejszość nie zostaną uprzednio we właściwy sposób zdefiniowane i uporządkowane. Dla partii Kaczyńskiego pamięć zbiorowa nie jest wielokierunkowa, nie składa się z różnych, często wzajemnie skonfliktowanych historii. Polityka pamięci ­PiS-u jest monopolistyczna, jednowymiarowa, a przede wszystkim – wykluczająca. Względem własnych obywateli, bo odbiera wielu z nich prawo do członkostwa w narodzie. I względem samego rządu, bo stosując ją, wyklucza się sam z międzynarodowej cywilizacji poszanowania prawa. ©

MATEUSZ MAZZINI jest socjologiem pamięci, doktorantem w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN. Absolwent Uniwersytetu w Oksfordzie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 14/2018