Chrzest, chrzest, narodowy chrzest

PiS to pozwala narodowcom na coraz więcej, to ich karci, kiedy mu wygodnie. Na ich tle może uchodzić za partię centrum.

06.08.2018

Czyta się kilka minut

 / MACIEK JAŹWIECKI / AGENCJA GAZETA
/ MACIEK JAŹWIECKI / AGENCJA GAZETA

18 lipca 2018 r. oczy całej Polski skierowane były na ulicę Wiejską w Warszawie. Nic w tym dziwnego, ważyły się losy reformy sądownictwa. Jednak nie był to jedyny akt prawny, nad którym toczyły się wówczas prace. Politycy PiS zdążyli nas już przyzwyczaić do tego, że kwestie, którym sami poświęcają najwięcej uwagi w debacie publicznej, bywają tylko zasłoną dymną dla szeregu innych projektów legislacyjnych, w efekcie dużo bardziej szkodliwych dla polskiej demokracji i społeczeństwa.

Tak było chociażby w grudniu 2016 r., gdy opozycja koncentrowała się na bronieniu dostępu dziennikarzy do sejmowych korytarzy, a PiS z dala od obiektywów i kamer przegłosowywał tzw. ustawę dezubekizacyjną czy katastrofalne dla wielu obszarów miejskich lex Szyszko, pozwalające na niemal niekontrolowaną wycinkę drzew na terenach zabudowanych.

Nie inaczej było tym razem. Podczas gdy cały kraj słuchał ministra Ziobry i dowiadywał się w przyspieszonym tempie, jak działa Krajowa Rada Sądownictwa, na posiedzeniu sejmowej Komisji Kultury i Środków Przekazu odbyło się pierwsze czytanie poselskiego projektu ustawy o ustanowieniu nowego święta państwowego. W wyniku jej przyjęcia od przyszłego roku będziemy obchodzić Dzień Chrztu Polski, wyznaczony na 14 kwietnia. I na pierwszy rzut oka nie byłoby w tej ustawie nic dziwnego – może poza dość groteskowym odwołaniem się do wizjonerstwa Mieszka I jako inspiracji dla współcześnie rządzących Polską – gdyby nie kwestia wspomnianej daty i innych aspektów naszej zbiorowej pamięci, które się z nią wiążą.

Od Mieszka do ONR

14 kwietnia jako rocznicę Chrztu Polski można uznać co najwyżej za datę umowną. Jest ona, owszem, najbardziej prawdopodobna ze wszystkich wymienianych w kontekście dokładnego dnia, kiedy to Mieszko I w imieniu swojego kraju przyjął religię chrześcijańską, aczkolwiek daleko w tej sprawie do konsensusu. Historycy wciąż spierają się nawet co do daty rocznej Chrztu Polski, nie mówiąc o dziennej. Nie ma jednoznacznego dowodu ze źródeł historycznych, który legitymizowałby 14 kwietnia jako dzień najlepszy do celebrowania dziedzictwa ­chrześcijaństwa w Polsce. Jest natomiast w naszej historii, dużo mniej odległej, inne wydarzenie związane z tą datą, co do którego wątpliwości nie ma żadnych.

14 kwietnia 1934 r. w gmachu głównym Politechniki Warszawskiej podpisano deklarację założycielską Obozu Narodowo-Radykalnego. I to właśnie tę datę co roku członkowie dzisiejszego ONR-u, bezpośrednio odwołujący się do tradycji międzywojennej i uznający się za spadkobierców tamtej organizacji, celebrują jako rocznicę istnienia. Dziedzictwo ideologiczne ONR-u lat 30., oparte m.in. na skrajnym nacjonalizmie, segregacji rasowej i religijnej oraz dyskryminacji mniejszości etnicznych i seksualnych, jest dla dzisiejszych narodowców punktem odniesienia, ideową bazą do działania we współczesnej Polsce.

Przypominają nam zresztą o tym co roku, kiedy 14 kwietnia organizują marsze kommemoracyjne, często zwieńczone mszami koncelebrowanymi przez sympatyzujących z nimi duchownych. Na dorocznych manifestacjach rocznicowych ONR-u znaleźć można całą gamę symboli faszystowskich, od celtyckich krzyży do rzymskich pozdrowień, i usłyszeć nawoływanie do przemocy, chociażby w słynnym już okrzyku „śmierć wrogom Ojczyzny”.

W dodatku szeregi równo maszerujących młodych ludzi, ubranych od stóp do głów na czarno, ze sztandarami i naramiennymi opaskami z symbolem Falangi, budzą dość jasne skojarzenia z militaryzacją życia publicznego i radykalnym nacjonalizmem międzywojennej Europy. W poprzednich latach sporadycznie udawało się te marsze zatrzymać, najczęściej właśnie z powodu używania przez ich uczestników symboli nawiązujących do ideologii faszystowskiej.

Od przyszłego roku będzie to jednak zapewne niemożliwe. Ustanawiając 14 kwietnia świętem państwowym, PiS wziął ONR pod swoje skrzydła i roztoczył nad nim opiekę nie tylko polityczną, ale przede wszystkim prawną. Od przyszłego roku wszystkie rocznicowe manifestacje narodowców odbywać się będą w Dzień Chrztu Polski. Jakiekolwiek skargi na ich działanie będą zatem odpierane argumentem o celebrowaniu święta narodowego.

Już teraz łatwo przewidzieć możliwą linię ewentualnego sporu. Jeśli, dla przykładu, na manifestacji ONR-u pojawią się hasła dyskryminujące inne religie, narodowcy będą mogli w majestacie prawa odpowiedzieć, że świętują w ten sposób ponad 1000-letnie przywiązanie Polski do chrześcijaństwa. Jeśli nieść będą ze sobą znaki w stylu „zakazu pedałowania” (który zresztą inna organizacja nacjonalistyczna, Narodowe Odrodzenie Polski, chciała w 2011 r. zarejestrować w sądzie jako swój znak graficzny), będą mogli swobodnie stwierdzić, że przecież chrześcijaństwo, które w 966 r. przyjmował Mieszko I, jednoznacznie potępiało homoseksualizm.

Krótko mówiąc, poprzez wprowadzenie do naszego kalendarza świąt narodowych dnia 14 kwietnia PiS prawnie usankcjonował w Polsce mowę nienawiści i odwołania do radykalizmu lat 30.

Wątek ukraiński

Zanim stało się to na niwie prawnej, partia Jarosława Kaczyńskiego wprowadziła nową narrację o nacjonalizmie do głównego nurtu polskiej pamięci zbiorowej. Nie jest to pierwszy raz, kiedy PiS flirtuje z narodowcami, użyczając im ochrony i roztaczając nad nimi patronat.

Sojusz partii rządzącej z koncesjonowanymi środowiskami radykalnymi obowiązuje praktycznie od początku jej rządów w 2015 r. Widać to doskonale na przykładzie działań PiS-u w zakresie polityki historycznej i pamięci zbiorowej – dziedzin, w których partia ta jest wręcz nadaktywna, produkując więcej pamięci publicznej niż jakikolwiek inny rząd III RP. Problem w tym, że niemal każdy akt prawny, ceremonia rocznicowa czy odwołanie do symboli jest ręką wyciągniętą ku nacjonalistom.

Przykładem takiego działania, choć w sposób nie do końca oczywisty, była styczniowa nowelizacja ustawy o IPN. W tym kontekście, podobnie jak w przypadku wspomnianego głosowania z 18 lipca, trzeba jednak odrzucić pierwszą warstwę interpretacyjną i pogrzebać nieco głębiej. Kontrowersje, które wybuchły w następstwie uchwalenia noweli, skupiły się na niesławnych „polskich obozach śmierci” i penalizacji użycia tego określenia. Ustawa o IPN stała się synonimem debaty o Zagładzie do tego wręcz stopnia, że media zagraniczne zaczęły ją nazywać „polskim prawem o Holokauście”. Rzadko kiedy jednak wspominano o zawartym w nowelizacji wątku ukraińskim.

Ustawa z 26 stycznia 2018 r. stawia bowiem na równi zbrodnie popełnione przez ukraińskich nacjonalistów w latach 1925-50 ze zbrodniami dokonanymi przez przedstawicieli reżimów komunistycznych i nazistowskich. W ten sposób w majestacie polskiego prawa zwolenników Stiepana Bandery wymienić można jednym tchem z poplecznikami Hitlera i aparatczykami Stalina.

Kwestia ukraińskiego nacjonalizmu od zawsze była jednym z najważniejszych tematów dla polskich narodowców. Przez ostatnie kilka lat coraz głośniej domagali się zaostrzenia polityki Warszawy wobec Kijowa, na ich wiecach, forach i stronach internetowych regularnie pojawiały się wpisy czy opracowania podające w wątpliwość sens i prawomocność ukraińskiej państwowości. Ich żądania pozostawały jednak niespełnione, gdyż rząd PO przez długi czas chciał odgrywać rolę przewodnika Kijowa po Europie, który wprowadzi Ukrainę do struktur i instytucji demokratycznego Zachodu. Sytuacja zmieniła się wraz z dojściem do władzy PiS-u, który zaniechał jakiejkolwiek aktywnej polityki wobec Ukrainy, biorąc się za to z ogromnym impetem za newralgiczne kwestie w stosunkach bilateralnych obu krajów, na czele z tzw. rzezią wołyńską. Zaledwie 10 miesięcy po przejęciu władzy partia Jarosława Kaczyńskiego przegłosowała w Sejmie uchwałę nazywającą wydarzenia na Wołyniu ludobójstwem, wytykając przy tym swoim liberalnym i lewicowym poprzednikom, że ofiary rzezi nigdy nie zostały należycie upamiętnione.

Przy całej determinacji PiS-u w działaniach wokół Wołynia nie można zapomnieć, że głównym, niezwykle zaciekłym adwokatem tej uchwały byli posłowie Kukiz ’15. To właśnie pod parasolem listy Pawła Kukiza do parlamentu w 2015 r. weszli narodowcy, w poprzedniej kadencji w Sejmie nieobecni. I to właśnie poseł tej formacji, Piotr Apel, jest jednym z najgłośniejszych obrońców polskości przed „epidemią banderyzmu”, która jego zdaniem czai się na ukraińskiej granicy, a i w Polsce rośnie w siłę wraz z napływem ukraińskich imigrantów zarobkowych (choć dla obozu rządzącego wszyscy oni są wojennymi uchodźcami).

Co więcej, to właśnie dający parlamentarny mecenat narodowcom Kukiz ’15 wpisał do styczniowej noweli ustawy o IPN zapis o karaniu banderyzmu i zbrodniach ukraińskich nacjonalistów. Zapis ten nie wyszedł z ław partii rządzącej, tylko właśnie od jej satelickiego partnera. I choć można dopuścić interpretację, że posłowie PiS ustawę z ukraińskimi poprawkami przegłosowali, bo zapisów narodowców zwyczajnie nie zauważyli, co jest możliwe, biorąc pod uwagę szaleńcze tempo procedowania ustaw i sprowadzenie parlamentu do roli maszynki do głosowania, to jednak bardziej prawdopodobna jest teoria o kolejnym ukłonie w stronę narodowców.

Dla ONR-u, Ruchu Narodowego czy Młodzieży Wszechpolskiej bandy UPA są demonem straszniejszym niż oddziały Armii Czerwonej czy Wehrmachtu. W dodatku to właśnie w walkach z ukraińskimi nacjonalistami zginęło wielu tzw. żołnierzy wyklętych, dla narodowców – bohaterów najważniejszych i absolutnych. Penalizacja pamięci o Banderze to zatem ich ogromny sukces. Tym bardziej że nie została cofnięta, gdy Jarosław Kaczyński nakazał niedawno złagodzenie kursu w polityce historycznej. Kiedy w czerwcu ustawę o IPN błyskawicznie znowelizowano po raz kolejny, usuwając zapisy o karze więzienia za „polskie obozy śmierci”, paragrafów dotyczących Ukrainy nie tknięto.

Przejęte symbole

Relacja między PiS-em a narodowcami nie jest jednostronna. Wręcz przeciwnie – ONR i inne organizacje nacjonalistyczne są dla partii rządzącej bardzo wdzięcznym partnerem, nie tylko na sali sejmowej. Przydają się przede wszystkim na ulicach, gdzie jak nikt inny potrafią wywołać kontrowersje i zradykalizować debatę publiczną.

Widać to co roku chociażby na manifestacjach przy okazji rocznicy powstania warszawskiego – również tej ubiegłotygodniowej. Po raz kolejny potwierdziła się bowiem teza, że polskie środowiska narodowe są w swojej narracji mocno reaktywne, a nie kreatywne. Innymi słowy: ich przekazy na manifestacjach i wiecach nie są projekcją nowych postulatów, a jedynie wiernym odzwierciedleniem aktualnej debaty politycznej i historycznej w kraju.

Tak było 1 sierpnia w poprzednich latach, tak było i tym razem. Gdy w 2016 r. marsz odbywał się zaledwie kilka dni po przyjęciu uchwały o ludobójstwie na Wołyniu, na warszawskim rondzie Dmowskiego można było zobaczyć dziesiątki transparentów głoszących nienawiść do ukraińskiego nacjonalizmu i wzywające do eliminacji zwolenników UPA i Bandery. Z kolei w tym roku, na progu kampanii przed wyborami samorządowymi i kilka miesięcy po erupcji antysemityzmu wywołanej nowelizacją ustawy o IPN, ton manifestacji nadawały ataki na Hannę Gronkiewicz-Waltz i teorie o zmowie Żydów przeciwko polskim narodowcom.

Kiedy zgromadzona na Nowym Świecie policja poinformowała manifestujących o rozwiązaniu zgromadzenia publicznego, na czele pochodu zaczęły rozpowszechniać się komentarze o „spisku pejsatych”, którzy dobili targu z rządzonym przez PO warszawskim Ratuszem. Co ciekawe: gniew tłumu nie skupił się na policjantach, tylko na strażnikach miejskich. Nie powinno to jednak dziwić, biorąc pod uwagę typowy dla mocno hierarchicznych środowisk narodowych szacunek do munduru i rozkazu. Policjantów tłum momentalnie rozgrzeszył, śpiewając „rzućcie pały, chodźcie z nami!”, agresję werbalną kierując na tych, którzy uosabiali Ratusz.

Regulowany prawnie romans PiS-u z narodowcami jest o tyle niebezpieczny, że prowadzi do delegitymizacji wszystkich innych narracji o polskiej pamięci zbiorowej. Dla partii Kaczyńskiego jest to od początku rządów cel nadrzędny w polityce historycznej. Narodowcy przejmują symbole opozycji demokratycznej z czasów PRL. Swój tegoroczny marsz rocznicowy w Gdańsku rozpoczęli w sali BHP, gdzie w 1980 r. Lech Wałęsa podpisywał z Mieczysławem Jagielskim Porozumienia Sierpniowe. Przejęli też w pełni pamięć o sierpniu 1944 r. Trudno sobie bowiem wyobrazić, by w obecnej sytuacji ze swoją narracją o powstaniu warszawskim jako tragicznym zrywie do walki z faszyzmem przebiły się środowiska liberalne czy lewicowe.

Kolejną odsłoną tego procesu będzie teraz 14 kwietnia. Mając prawne pozwolenie i polityczny patronat na zmonopolizowanie nowego święta, narodowcy mogą zawłaszczyć pamięć o dużej części dorobku chrześcijaństwa w historii Polski.

Jak przesunąć się do centrum

Partia Kaczyńskiego jest jednak wobec narodowców sędzią prawdziwie sprawiedliwym, który potrafi zarówno wynagrodzić, jak i ukarać. Dlatego związek obu środowisk jest niepełny, wręcz koncesjonowany. Gdy narodowcy przesadzają, PiS szybko i sprytnie się od nich odcina. Ma to miejsce przy każdym wywołanym przez nich głośniejszym akcie przemocy czy geście politycznym jawnie promującym agresję. Kiedy w listopadzie ubiegłego roku narodowcy zorganizowali w Katowicach happening, wieszając na szubienicach zdjęcia europosłów PO, publicznie potępiła ich ówczesna premier Szydło. Podobnie zachowywał się stojący na czele MSW minister Błaszczak, gdy środowiska narodowe krzyczały publicznie o wprowadzeniu czystości rasowej i etnicznej w Polsce.

Narodowcy nie są mimo wszystko dla PiS-u partnerem równorzędnym, choć zapewne nieraz tak właśnie uważają. Są raczej kimś na kształt pożytecznych idiotów, którymi partia rządząca sprawnie administruje, regulując ich wybuchy nienawiści i odpowiadając na wybrane postulaty, gdy akurat jest jej to potrzebne w bieżącej walce partyjnej. Kiedy jednak nacjonaliści przekroczą dopuszczalne granice, PiS przypomina społeczeństwu, że cała scena polityczna przesunęła się na prawo. A co za tym idzie, to właśnie Kaczyński i jego akolici stoją w jej centrum i pociągają za sznurki w obie strony.

Dlatego obywatele muszą docenić rządy Prawa i Sprawiedliwości. Koncesjonowana relacja z narodowcami ma im bowiem przypominać, że PiS jest jedyną siłą polityczną, która może skutecznie ujarzmić coraz silniejszy rodzimy nacjonalizm. Przynajmniej tak się PiS-owi wydaje. Obejmowanie nienawiści i neofaszyzmu majestatem prawa łatwo może jednak obrócić się przeciwko rządzącym. A wtedy zatrzymanie dalszej ekspansji narodowców może okazać się niewyobrażalnie trudne. ©

NA ZDJĘCIU: Godzina „W” – początek VI Marszu Powstania Warszawskiego, zorganizowanego przez Brygadę Mazowiecką Obozu Narodowo-Radykalnego, przy wsparciu Stowarzyszenia Marsz Niepodległości. Rondo Dmowskiego, Warszawa, 1 sierpnia 2018 r.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 33/2018