Gość w dom

Zdanie „Byłem przybyszem, a przyjęliście Mnie” nie odnosi się tylko do Polaków szukających lepiej płatnej pracy w Anglii, ale również do owych wykpiwanych „hord młodych, zdrowych mężczyzn”, koczujących na europejskich dworcach.

07.09.2015

Czyta się kilka minut

Na stacji w Nickelsdorf, Austria, 5 września 2015 r.  / Fot. Joe Klamar / AFP / EAST NEWS
Na stacji w Nickelsdorf, Austria, 5 września 2015 r. / Fot. Joe Klamar / AFP / EAST NEWS

Papież Franciszek zaapelował do wszystkich europejskich parafii, klasztorów i sanktuariów o przyjęcie pod swój dach jednej rodziny uchodźców. Następnego dnia papiescy ludzie wyruszyli na poszukiwania rodzin, które znajdą schronienie przy dwóch działających w Watykanie parafiach. Przystąpiono do działania. A w Polsce?


Przeczytaj również:

"Obojętność, która zabija" - Janina Ochojska, prezes polskiej akcji humanitarnej: Chrześcijańska Europa umiera dlatego, że u jej brzegów tonie kurdyjski chłopczyk. Że umiera w nas współczucie, solidarność, chęć niesienia pomocy, otwartość i miłość do drugiego człowieka.

 "Gdzie jest teraz Heiba K." -  Uchodźcy i migranci zapełnili dworce kolejowe Serbii, Węgier i Austrii. Oto relacja „Tygodnika” z najbardziej zapalnych punktów Europy - pisze Marcin Żyła.


 


Drugie przyjście


Kryzys uchodźczy to drugi arcypoważny test, jaki przychodzi nam zdawać przed samymi sobą w ciągu ostatnich lat. Pierwszy miał miejsce w 2010 r., gdy wydarzyła się katastrofa smoleńska. Mam wrażenie, że Opatrzność po raz pierwszy tak konkretnie zadała nam wtedy pytanie, co rozumiemy z Ewangelii nakazującej (bez żadnych wyjątków) dbać nie tylko o swojego brata, ale i o nieprzyjaciela. Solidnie potrząśnięci, pokazaliśmy wtedy, co naprawdę mamy w środku, jakie po dwóch dekadach wolności jest saldo naszego wewnętrznego konta. Ile tam dobra, współczucia, chęci budowania wspólnoty, a ile zajadłości, nienawiści, przemocy i wszelkiego – nie umiem nazwać tego inaczej – egzystencjalnego syfu.


Wyniki w skali makro były raczej marne. Wojna między radykalnymi zwolennikami PO i PiS, jej brutalność, gotowość do przyjmowania najgorszych postaw w imię absurdalnych różnic, pokazały wyraźnie, że owa oaza moralności, ładu i spokoju, ulubiony kraj Matki Bożej oraz Mesjasz Narodów, jest takim samym, jak wszyscy inni, grzesznikiem. I zamiast nadymać się wyjątkowymi charyzmatami, powinien stanąć w szeregu i powiedzieć: jasne, udało nam się dotąd nie zalegalizować homoseksualnych małżeństw, ale to naprawdę mało istotne, skoro wciąż udaje nam się tak szczerze, z taką pasją i pomysłowością nienawidzić. Stawiam tezę, że to wtedy po raz pierwszy i dobitnie mogliśmy przekonać się, że mimo powielanych wciąż pompatycznych deklaracji, de facto nie jesteśmy już „narodem chrześcijańskim” (w znaczeniu faktycznym, a nie kulturowym). Z radością należy przyjąć fakt, że okazało się wtedy również, iż wciąż jest jednak w Polsce wielu chrześcijan.


Mam wrażenie, że drugi test potwierdza dziś wyniki pierwszego. Znowu w mediach i internecie wylewa się z nas bajoro nienawiści, brudu, ksenofobii, agresji, zawijanych w chrześcijaństwo osobistych i społecznych lęków. Chociaż za całym tym hałasem znów jest tło: spora milcząca większość. Która na to, co się dzieje, patrzy z obawą (bo idzie nowe, zaś nowe ma prawo budzić w ludziach pytania, a nawet wątpliwości), ale i z wiarą, że Bóg nas w tym wszystkim przecież nie zostawi, bo wyposażył nas w niezawodne instrukcje. Chciałbym umieć przekonać tych ludzi, że to największa przygoda, jaka nas, polskich chrześcijan, może za naszego życia czekać. I największa szansa dla polskiego Kościoła, który wciąż nie znalazł chyba odpowiedzi na pytanie, czym ma być w Polsce XXI w. Dziś propozycję tej odpowiedzi uchodźcy i imigranci podsuwają nam jak na tacy. Winniśmy im za to szczerą wdzięczność.


To oni mogą nam przypomnieć, że osią naszego chrześcijaństwa nie jest wcale obrządek, kultura albo nawet moralność, zwłaszcza seksualna, którymi od ćwierć wieku się zamęczamy, zamiast inspirować i próbować skleić z nich fundament naszego przesłania dla świata. Istotą chrześcijaństwa jest zaufanie Jezusowi: wiara, że to, co zrobił i powiedział, było na poważnie i ma w naszym życiu swoje konsekwencje. Że pójście za Jego bardzo trudnymi zaleceniami przynosi skutek w postaci uwolnienia od lęków i pozwala patrzeć na najbardziej powikłane sytuacje jasnym okiem.


O uchodźcach i migrantach pisaliśmy w „Tygodniku” na długo przed obecnym kryzysem. Tylko w tym roku byliśmy na Lampedusie, greckiej wyspie Kos, w austriackim Treiskirchen, w Budapeszcie oraz na granicy serbsko-węgierskiej.

Nasze relacje z miejsc, o których teraz głośno w Europie, czytaj w serwisie specjalnym poświęconym uchodźcom i kryzysowi 2015 roku.
 


Skarb i ogołocenie


Weźmy takie zdanie Jezusa: „Byłem przybyszem, a przyjęliście Mnie”. Nie odnosi się ono – to jasne – wyłącznie do Polaków szukających lepiej płatnej pracy w Anglii, ale również do owych wykpiwanych „hord młodych, zdrowych mężczyzn” z Bliskiego Wschodu, koczujących teraz na europejskich dworcach.


Co jednak, gdy zacznie w nas pracować obawa, że ów przybysz może okazać się najeźdźcą? Prostota ewangelicznego rozwiązania tego problemu jest porażająca. Jasne, Jarosław Gowin (zob. wywiad Pawła Reszki w „TP” 33/2015) może nas straszyć wizją muzułmanów wysadzających się w parkach z polskimi niemowlętami, a grona różnych „ekspertów” mogą przekonywać, że muzułmanów nie wolno sprowadzać do Polski, bo islam jest z definicji religią gwałtu i przemocy, a ludzie go wyznający są z automatu niezdolni do zbudowania międzykulturowych relacji. W świetle Ewangelii wszystkie ich wysiłki zdają mi się jednak zupełnie jałowe.


Nawet jeśli przyjęlibyśmy (absurdalne) założenie, że każdy muzułmanin to potencjalne zagrożenie – to co z tego? Przecież Ewangelia mówi wyraźnie, że mam dobrze czynić również (albo: zwłaszcza) tym, którzy mnie prześladują i nienawidzą! W przypowieści o nadstawianiu drugiego policzka nie ma dopowiedzenia: „a po nadstawieniu drugiego zyskujesz moralne prawo, żeby sam lać gościa w mordę”. Nasz Mistrz, Jezus, w momencie, gdy przyszli po niego religijni policjanci, był absolutnie w prawie, by się bronić, co więcej – byłoby to ze wszech miar pożyteczne i uzasadnione! Mimo to nakazał Piotrowi schować miecz. Czym jest obrona choćby i naszej Ojczyzny w porównaniu z obroną Syna Bożego, a mimo to On poddaje się bijącym, „a policzki swoje rwącym Mu brodę”?


Wielu przekonuje mnie teraz zaciekle, że przecież Ewangelia nie jest podręcznikiem pacyfistów, samobójców, masochistów: że trzeba się bronić, że trzeba mieć rozum, że trzeba „mądrze” prowadzić politykę. Jasne, że lepiej rzeczy robić mądrze niż niemądrze. W Ewangelii odnajduję jednak cenną wskazówkę: przygotowywanie się na przyjęcie innych nie może być ograniczone chęcią obrony mojego stanu posiadania za wszelką cenę. Bo co ci z tego, że zachowasz przy życiu siebie, swoje dzieci, istnienie Polski i dziedzictwa kulturowego, jeśli stracisz życie wieczne?
Zdaję sobie sprawę, jak przerażająco nienaturalnie brzmią te słowa dla wielu z nas, ale Ewangelia naprawdę narzuca horrendalnie trudną perspektywę. Nakazuje przejście od „czyńcie sobie ziemię poddaną” do „wasza Ojczyzna jest w niebie”. Od logiki Starego Testamentu, w którym znakiem Bożego błogosławieństwa było ogrodzone i rozmnażające się plemię, naród, dzieci, armia, barany i owce, do Nowego Testamentu, w którym Jezus mówi: „idź, sprzedaj wszystko, co masz, i chodź za Mną, a będziesz miał skarb w niebie”. To nie znaczy, że mam nie dbać o Polskę i przestać płacić podatki na policję, niemniej jednak przeżywanie polskości nie ma być dla mnie celem samym w sobie, ale narzędziem, dzięki któremu łatwiej osiągnę ostateczny, a nie tylko pośredni cel mojego życia. A ten jest w niebie.


Taki pogląd kwitowany jest najczęściej oceną: „wynurzenia pożytecznego idioty”. Czy podobnym epitetem określilibyśmy np. pierwszych chrześcijańskich męczenników? Lubimy napychać sobie homiletyczne usta sławiącymi ich frazami. Może zaraz będziemy mieli szansę ich naśladować? Ci ludzie nie szukali śmierci. Jednak w momencie, gdy ktoś zapytał: „czy wierzysz Ewangelii, czy tylko ją czytałeś?”, nie kombinowali. Choć mogli. Przecież każdy zrozumiałby tłumaczenia, że ważniejsze jest, by ocalić dziedzictwo, że każdy głupi potrafi zginąć, a dużo rozważniej jest przeżyć i zbudować mur obronny, który zabezpieczy rozwój wspólnoty na przyszłe pokolenia. Ci ludzie nie dosztukowywali jednak przemyśleń Jezusowi. Nie wmawiali nikomu, że aplikacja Ewangelii do życia polega na jej niuansowaniu w punktach, które na oko (czy mózg) wydają nam się trudne.


Kastrowanie Ewangelii


Chrystus uwalnia ludzi od lęku budzącego się, gdy ktoś atakuje to, cośmy – wydaje nam się – wypracowali. To właśnie ten lęk jest dziś najbardziej rozpowszechnioną chorobą niszczącą w ludziach życie. Zabija ich zapobiegliwość, przechodząca płynnie w chciwość, troska zmieniająca się w duszącą pętlę ciągłych obaw. W dyskusjach o przyjmowaniu imigrantów wielu chrześcijan mówi wprost: wypracowaliśmy sobie spokój i względny dobrobyt, a oto ktoś przychodzi i może będzie chciał nam to zabrać. Kłopot w tym, że nic z tego, co mamy (w tym spokój i względny dobrobyt), nie jest nasze. Nic z tego, co dostaliśmy i zrobiliśmy, nie jest naszą zasługą, bo czy naszą zasługą jest choćby to, że urodziliśmy się w miejscu, gdzie mogliśmy to wszystko osiągnąć?


Stąd prosty i wyzwalający wniosek Ewangelii: jeśli ktoś ma dwa płaszcze, niech odda jeden temu, który nie ma żadnego. W historii Kościoła nawiązujące do tego sugestie świętych są zresztą na porządku dziennym: wszystkie pieniądze, które masz, to pieniądze biednych. Jeśli masz dwie kurtki – to znaczy, że jedną ukradłeś temu, który nie ma żadnej. Czy to jakiś abstrakcyjny idealizm, ba – już nawet nie socjalizm, a komunizm?


Tak strasznie chciałbym pomóc wszystkim tym, którzy budzą się teraz zszokowani, bo właśnie dotarło do nich, że wszystkie słowa, które bezwiednie powtarzali od czasów szkolnej katechezy, to nie piękne metafory, tylko konkretnie wytyczone zadanie. Chciałbym im pomóc, ale nie umiem, bo nie umiem też pomóc sobie. Sam mam problem z ciężarem wyzwań, które kieruje do mnie Pan, i jak dotychczas nie umiem im sprostać.


Czym innym, jak nie proklamacją „pluszowego chrześcijaństwa”, jest wmawianie ludziom, że Jezus, owszem, kazał kochać nieprzyjaciół, ale tylko tych, co nas lubią, szanują i mówią „dziękuję” po tym, jak podamy im kromkę chleba czy szklankę wody? Proces kastrowania Ewangelii z niewygodnych dla człowieka fraz nie jest – jak się okazuje – domeną zwolenników poluzowania dyscypliny seksualnej.


Polski Kościół i my, polscy chrześcijanie, jak kania dżdżu potrzebujemy dziś uwolnienia się od owej logiki stanu posiadania (zarówno w obszarze polityki, władzy, jak nieruchomości, ruchomości, sukcesów duszpasterskich, kulturowych). Porzucenia kalkulacji i przeniesienia w obszar całkowitej zależności od Boga, zanurzenia się w fenomenie Jego nieograniczonej hojności. Chętnie odnajdujemy się w postaci ostatniego zaproszonego do winnicy robotnika, który po przepracowaniu godziny otrzymał denara, gdyby jednak Pan wyznaczył nam rolę pierwszego, który na tego denara tyrał cały dzień, z pewnością zrobilibyśmy Mu awanturę. Niezależnie od tego, jakie zdanie mógłby mieć w tej sprawie ks. Jacek Stryczek, ja wychodzę z założenia, z którego wychodzi podobno papież Franciszek, twierdząc, że najlepszym stanem konta dla chrześcijanina jest zero. Wszystko rozdane, pełne oczekiwanie na to, aż Bóg zaradzi moim realnym potrzebom (choć niekoniecznie spełni wszystkie kaprysy).


Nie kombinujmy, rozdawajmy na prawo i na lewo. Zarzucają diecezji, że odzyskała szkołę? Oddajmy im i przedszkole. Że to łatwo powiedzieć, a z czego utrzyma się księży emerytów i kurialnych pracowników? Znów: nie umiem znaleźć innej odpowiedzi niż ta, którą daje Ewangelia, i nawet jeśli komuś wydaje się ona utopijna, musi wybrzmieć w naszych uszach: „nie troszcz się o jutro”, „nie zabieraj w drogę portfela”, „Ojciec da tym, którzy go proszą”. Może problem właśnie w tym, że nie umiemy już prosić? Że nauczyliśmy się tak doskonale obchodzić bez Boga w naszym katolicyzmie, że przywrócenie pierwotnej perspektywy, w której to On jest Twórcą i Dawcą wszystkiego, wydaje nam się nienaturalne; naturalne jest zaś opieranie się na ekonomii, medycynie, socjologii?


Realizm Franciszka


W zbudowaniu relacji z uchodźcami możemy „wykąpać” naszą zakurzoną wiarę: zobaczyć w nich kogoś, kim sami zapomnieliśmy, że jesteśmy (w relacji z Bogiem i ze światem): ludzi, którzy zginą, gdy ktoś nie da im tego, czego potrzebują. Dziś żyjemy w bezpiecznym kraju, ale nie takie kraje w historii ludzkości momentalnie wpadały w tarapaty. Może przypomnimy sobie czasy, gdy sami pukaliśmy do drzwi świata, prosząc go o pomoc. Historię emigracji ma, zdaje się, wpisaną w siebie każda polska rodzina. Mój ojciec dwa lata siedział za drutami w obozie dla uchodźców we Frankfurcie. Siostry, z którymi pracuję w Rwandzie, podczas ludobójstwa koczowały w sąsiednim Burundi, a nikt nie chciał udzielić im pomocy, bo nuncjusz uciekł, a one nie miały paszportów UE, która wtedy ewakuowała najpierw swoich.


Co będzie, jeśli – nie daj Boże – za parę lat będziemy mieli wojnę, dajmy na to z Rosją, i ruszymy z tobołkami pukać do drzwi Francuzów, Niemców, a może Turków, Egipcjan i Żydów? Co wtedy będziemy chcieli usłyszeć? Że rozsądek każe im dbać najpierw o ich plemię? Że niech nas przyjmą Słowacy? Że jesteśmy obcy kulturowo?


Zajmując się od jakiegoś czasu organizowaniem pomocy charytatywnej, zmagam się z głębokimi przemyśleniami tych, którzy wyjaśniają mi (ostatnio cytując niedzisiejszą wypowiedź prymasa Wyszyńskiego): nie ma co latać po świecie, bo Polak powinien najpierw pomagać Polakowi, zanim nakarmi Syryjczyka. Zwykle nie chce mi się już tłumaczyć, że moi rodacy powinni codziennie i na kolanach dziękować za kształt polskiej rzeczywistości, w której bieda potrafi być koszmarnie dokuczliwa, lecz tu są chociaż instytucje, które mogłyby temu zaradzić. U nas bieda to kłopoty, tam, gdzie pracuję – w Afryce, bieda to śmierć. U nas to problemy z utrzymaniem domu, tam – jego brak. U nas – niedożywienie, tam – zgon z głodu. Nie mieliśmy kiedy zorientować się, że żyjemy w świecie, w którym zgromadzenie 12 tys. zł lokuje człowieka w bogatszej połowie ludzkości, a 1,5 tys. miesięcznego dochodu – wśród 15 proc. najlepiej zarabiających ziemian.


Podczas Drogi Krzyżowej, która idzie co roku w Wielki Piątek ulicami Rzymu, ludzie papieża rozdają bezdomnym, stojącym tam w towarzystwie swoich proboszczów, gotówkę. Tak, by mogli kupić sobie za nią na święta np. nowe buty. Własne, nie z darów, noszone już wcześniej przez wielu. Nikt nie sprawdza ich później, bo co to za dar, od którego nie możesz się uwolnić, lecąc i sprawdzając, jak został wykorzystany. To dar, a nie inwestycja. Jak już się wejdzie w tę logikę, nagle człowiek zaczyna odkrywać, że sam zasypywany zostaje tonami darów. Przestaje prosić, zaczyna dziękować. Wspina się na szczyty modlitwy, opisywane przez św. Pawła.


Bardzo prosiłbym o powściągliwość wszystkich tych, którzy będą mi teraz słać wiadomości: jak pan jesteś taki mądry, to nocuj pan tych Syryjczyków u siebie. Papieska propozycja to niezwykle realistyczny sposób wdrażania w życie Ewangelii. Franciszek mówi wszak: niech każda parafia przyjmie do siebie rodzinę (a nie: niech każda rodzina przyjmie do siebie parafię). Niewielu z nas ma możliwość zakwaterowania przybyszów w domu, ale wszyscy mamy możliwość, by zrzucić się po trochu i jakiś dom im wynająć. Ktoś ma zakład, może przyda mu się pracownik. Ktoś pracuje w szkole, może załatwi zniżkę na czesne. Ktoś ma piekarnię, może dać bułki. W 10 tys. polskich parafii rodziny uchodźców zasymilują się dużo lepiej niż w obozach czy innych gettach. Że niektórzy się nie zasymilują, że zawiodą pokładane w nich nadzieje, że „nie zwrócą inwestycji”, że może zaczną nam w domu bałaganić? A czy z polskimi imigrantami bywało inaczej?


Zaproście ich do stołu


Słowa papieża zamienią się w czyn, jeśli zmaterializują się też niezwykle mądre i godne szacunku ostatnie słowa polskich biskupów. Mamy wręcz w polskim Kościele szansę na nowe rozdanie. Jest wielu ludzi, którzy powoli się odeń odklejali, a teraz deklarują wsparcie i powrót do strefy spotkania, bo oprócz pola dyskusji, na którą zgody nie było, pojawiło się wreszcie jakieś pole działania, gdzie można zrobić coś razem.


Już dziś w diecezjach powinny powstać zespoły robocze, koniecznie ze specami od pracy z uchodźcami z NGO’sów, fachowcami od kwestii międzykulturowych, prawnikami. Na poziomie parafii powinny one prowadzić warsztaty wyjaśniające, co to jest uchodźstwo, skąd do nas napływa, czego oczekuje, jakie będą różnice, na co trzeba się przygotować, by lęki zastąpiła wiedza, a pomoc była jak najbardziej efektywna.


Polacy nie mieli kiedy nauczyć się funkcjonowania w wielokulturowym świecie, teraz rolę ich nauczyciela, który da im narzędzia pokazujące, jak układać relacje z braćmi w zglobalizowanym XXI wieku, może odegrać nie kto inny, jak poniewierany ostatnio (czasem słusznie, ale często niezasłużenie i niesprawiedliwie) Kościół.


Marzy mi się, że pierwsze, wstępne efekty tej pracy będą widoczne na Boże Narodzenie, gdy podczas Wigilii tradycyjnie przy naszych stołach czekać będzie jedno nakrycie dla niespodziewanego gościa. Otóż – jeśli tylko ośmielimy naszych polityków do mniej asekuranckich działań – ów gość ma wtedy realną szansę, by stanąć pod naszymi drzwiami. My damy mu szansę na ludzkie warunki, on da nam szansę, byśmy żyjąc w ludzkich warunkach, pozostali ludźmi. ©

Autor (ur. 1976) jest dziennikarzem, autorem wielu książek. Prowadzi portal Stacja 7 oraz Fundację Kasisi, wspomagającą dom dziecka w Zambii, i Fundację Dobra Fabryka, która zbiera pieniądze na hospicjum w Rwandzie i szpital w północnym Kongu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Polski dziennikarz, publicysta, pisarz, dwukrotny laureat nagrody Grand Press. Po raz pierwszy w 2006 roku w kategorii wywiad i w 2007 w kategorii dziennikarstwo specjalistyczne. Na koncie ma również nagrodę „Ślad”, MediaTory, Wiktora Publiczności. Pracował m… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 37/2015