Chustka, scyzoryk, korzeń

Sabina Jakubowska, pisarka, badaczka historii lokalnej: Jesteśmy potomkami tych, którzy przeżyli pańszczyznę i cholerę, wizytacje biskupów i przemarsze wojsk, wojny i kometę na niebie. Niektórych to nie zabiło, tylko wzmocniło.

03.08.2023

Czyta się kilka minut

 / GRAŻYNA MAKARA
/ GRAŻYNA MAKARA

SABINA JAKUBOWSKA: Poprosiliście, żebym przyniosła zeszyt prababki, a ja pomyślałam, że wezmę jeszcze tę chustę.

AGATA I MICHAŁ OKOŃSCY: Poznajemy wzór z okładki Twoich „Akuszerek”. Nosiła ją główna bohaterka powieści, Franciszka.

Tak naprawdę to chustka mojej babci, która opowiedziała mi wiele historii o naszej rodzinie i o naszej wsi. Pamiętam, jak mnie dziwiło, że kolorowe kwiaty są wyhaftowane tylko na jednej połowie czarnego materiału. Wytłumaczyła, że w czasach, kiedy ludzie nie mieli zbyt wielu pieniędzy, składało się chustkę na pół i na pogrzeb chodziło się tak, żeby nie było widać kwiatów, a znowuż na „parady” – kolorowo. Dała ją wyszyć jednej z dwóch sióstr hafciarek z Jadownik – wiedziałam o nich tyle, że mieszkały w starym domku i były niezamężne, ale potem wspomniałam o tym na spotkaniu we wsi i natychmiast dowiedziałam się, że nazywały się Albina i Adela Kusiak – w Jadownikach mówiło się na nie „Kusiaconki”. Po paru dniach pokazano mi ich grób, a parę tygodni później ktoś sobie przypomniał, że ta młodsza opowiadała, jak mieszkała przez lata w Krakowie, jak tam się uczyła fachu i jak haftowała kołnierzyki, a jeden z nich nosiła Rozalia Celakówna – mistyczka i kandydatka na ołtarze. Zobaczcie: niedawno miałam tylko chustkę po babci i może jeszcze inspirację dla motywu miłosnego w książce, a teraz znam jej twórczynię z imienia, nazwiska, miejsca pochówku i mam informacje, które splatają jej życie z innymi.

„Wszyscy jesteśmy nićmi”, to zdanie z wiersza, który Franciszka bardzo lubiła. Chcieliśmy rozmawiać o niciach łączących nas z tymi, których nie ma.

Według wielu psychologów i terapeutów nasi przodkowie przekazują nam więcej, niż tego jesteśmy świadomi. Są w nas, bo mamy epigenetyczną pamięć ich przeżyć. Czasem dziedziczymy ich choroby, czasem – świadomie i podświadomie – dziedziczymy ich przekonania. Nawet nasze zdolności mogą być śladem ich obecności: jestem doulą i gdy wyszłam z pierwszego porodu, w którym towarzyszyłam, czułam, jakbym to robiła „od zawsze” – a z czasem odkryłam, że położną była nie tylko prababka ze strony mamy, ale i praprababka ze strony ojca.

Jest jednak jeszcze coś: sposób, w jaki oddziałuje na nas przestrzeń. W moim doktoracie cytuję zdanie Marqueza, że „człowiek nie należy do żadnej ziemi, póki nie ma w niej nikogo ze swoich zmarłych”, a w książce Władysława Okasa „Osiem wieków Jadownik” trafiłam na frazę, że cmentarz jest kroniką każdej miejscowości. Rzeczywiście: kiedy idziecie przez wiejski cmentarz, ­widzicie powtarzające się nazwiska, charakterystyczne imiona. Zaczynacie rozumieć szczególność tego miejsca.

Kiedy się trzyma w rękach ten ciemnogranatowy przedmiot, z wykaligrafowanym czarnym atramentem podpisem: „Zeszyt Anna Czernecka Szkoła Położnych”, naprawdę się czuje obecność Twojej prababki.

Moja prababka była twardą, charakterną kobietą, która nie stroniła od alkoholu – niekoniecznie materiałem na romantyczną bohaterkę. Babcia była jej synową – nie miały dobrych relacji. Moja mama miała miesiąc, gdy prababka zmarła. Nie miałam więc o niej żadnych osobistych wspomnień. Ale kiedy zaczęłam pracę nad doktoratem i analizowałam księgi metrykalne mojej wsi, natrafiłam na jej nazwisko 2132 razy. Tyle istnień w Jadownikach przyjęła na swoje ręce. Była aktywną położną do 80. roku życia.

O księgach metrykalnych nie pozwólcie mi mówić zbyt wiele, bo to moja pasja: wydawałoby się, że to tylko rzędy nazwisk i dat, ale przesuwając nad nimi palce, czuję, jakbym dotykała żywych istnień. Analizując te dane, zaczęłam ­myślami towarzyszyć prababce podczas porodów, kojarzyć daty: że akurat wtedy była powódź, albo pożar, albo wojna, która – zwłaszcza w 1914 r. – ciężko okolicę doświadczyła. Jak ona się czuła, wezwana do kolejnej rodzącej, patrząc na to wszystko i wychodząc z domu, w którym zostawiła swoje dzieci? Jak ona się czuła, idąc do porodu, sama będąc tuż przed rozwiązaniem, albo tuż po porodzie, albo tuż po stracie dziecka, bo z ośmiorga jej dzieci umarło sześcioro?

Trudno to sobie dzisiaj wyobrazić. Jak można żyć, pracować, być konstruktywnym w takiej sytuacji.

A ona to robiła. I jak zaczęłam o tym myśleć, zobaczyłam kogoś więcej niż kobietę ostrą, ironiczną i trochę pijącą. Pomogły mi w tym zresztą starsze panie z okolicy, które odwiedzałam, żeby wysłuchać ich opowieści o porodach, a potem opublikować je na blogu. One pamiętały prababkę jako dzieci: odtwarzały jej mimikę, gestykulację czy sposób chodzenia – zawsze trzymała się bardzo prosto. Wspominały, jak biegały za nią z wołaniem „Chrzestna matko, chrzestna matko, przyniesiesz nam dzidziusia?”. Opisywały jej loczki (kto wtedy na wsi, do wiejskiej chusty, robił sobie loczki?!) i jej kuferek akuszerski. Mówiły, że była piękna, co trudno sobie wyobrazić, patrząc na fotografię na porcelance.

Odzyskałaś ją.

One mi pomogły. A potem ja z kolei towarzyszyłam wielu innym osobom odzyskującym swoich przodków, jako zajmująca się genealogią członkini Towarzystwa Miłośników Ziemi Jadownickiej. Ale w trakcie takich spotkań odkryłam, że przeszłość może mieć na nas wpływ tylko wtedy, kiedy wyciągniemy rękę w jej kierunku. Znaki, symbole wciąż pojawiają się na naszej drodze, tylko możemy ich nie zauważyć.

A możemy sobie jakoś pomóc?

Gdy mój tata umarł, to chodziłam w jego swetrach i koszulach – w niektórych chodzę do dziś. Włożyłam też jego scyzoryk do torebki i wciąż go tam trzymam. O jadowniczanach mówi się „Jadowniki-nożowniki”, ale pomijając dumę z tożsamości, to przydatne narzędzie, a przede wszystkim coś, co mogę wziąć do ręki i poczuć tę jego obecność.


Michał Kuźmiński: Dzięki digitalizacji i tysiącom wolontariuszy można bez ruszania się z miejsca zacząć poszukiwania rodzinnej historii. I przywracać pamięć o dalekich bliskich.

 


Od pół roku myślę o tych, którzy muszą opuszczać swoje domy uciekając przed wojną w Ukrainie, i którzy zapewne dobrze liczą wszystko, co ze sobą zabierają. Raczej nie są to pamiątki rodzinne, bo życie ma pierwszeństwo. Myślę wtedy o tym, jaka jestem uprzywilejowana, mając tyle rzeczy po przodkach.

Także w Polsce to nie jest częste.

Mam więc poczucie, że to uprzywilejowanie zobowiązuje do dzielenia się z innymi wiedzą o korzeniach. Ale głównie chodzi o moją własną potrzebę posiadania tożsamości, poczucia sensu, źródła mocy. I widzę, że ta potrzeba towarzyszyła mi zawsze. Skończyłam archeo­logię – w dzieciństwie zafascynowało mnie „Gdy słońce było bogiem” – ale jakoś mnie nie zniosło w kierunku starożytnego Ur, tylko górującego nad Jadownikami starożytnego Bocheńca.

Czy to jest jakoś pokoleniowe? Jesteśmy rówieśnikami i znamy tę potrzebę, w ostatnich latach ukazało się wiele książek 40- czy 50-latków o poszukiwaniu swoich korzeni. Ale kiedy rozmawiamy z przedstawicielami pokolenia naszych rodziców, mamy czasem poczucie, że oni od tych korzeni próbowali się odciąć – albo że odcięła ich historia.

Często nie docenia się rodzinnej tradycji, póki ma się świadków na wyciągnięcie ręki, ale jak zaczynają znikać z horyzontu, potrzeba rośnie. Są rodziny, w których rolę strażnika pamięci pełni jedna osoba, dając pozostałym poczucie bezpieczeństwa. Gorzej, jak jej braknie.

Moja babcia oczekiwała, że będę słuchała i zapamiętywała jej opowieści, a dla mnie to była przyjemność i urozmaicenie, zwłaszcza w nudnych pracach typu plewienie buraków albo zbieranie porzeczek (zdarzyło się też darcie pierza). Mijały lata, aż pewnego dnia, ze 20 lat temu, odprowadzałam syna do przedszkola i minęłam po drodze daleką krewną. Ukłoniłam się grzecznie, niepewna, czy mnie pamięta, a ona zapytała: „Czy wy nie wiecie, jak miał na imię ten wujek Kostrzewa, co go wzięli do Kazachstanu, bo on zapisał pole mojej rodzinie i póki mamusia żyła, to dawałyśmy za niego na mszę, ale teraz mamusia umarła i nie wiem?”. Pamiętam, że wyprostowałam się i uroczyście powiedziałam: „Józef”.

Czyli już dawno weszłaś w rolę rodzinnej strażniczki.

Tak. Ale wracając do pytania: ludzie szukają wiedzy o swoich korzeniach, kiedy chcą się zmierzyć z jakimś wewnętrznym konfliktem, np. w trakcie terapii. Chcą ustalić, czy to na pewno ich doświadczenie, czy ktoś za tym nie stoi. Żeby dać przykład: coraz powszechniejszy w naszych czasach problem z zaburzeniami odżywiania może być zdaniem psychologów uwarunkowany klęskami żywiołowymi i wojnami, które dotknęły naszych przodków. Okazuje się, że łańcuch pokoleniowych traum jest nierozerwalny, nawet jeśli ktoś dawno temu uciekł ze wsi do miasta i pozornie odnalazł tam ulgę, bo zyskał anonimowość w miejsce poczucia, że sąsiedzi wiedzą o nim wszystko, oceniają po pozorach i biorą na języki.

Co stracił?

Poczucie wsparcia i połączenia. Ja je mam. Chodząc po mojej ziemi, czerpię z niej moc. Widząc z daleka Bocheniec, czuję się silniejsza. Żeby było jasne: nie kocham Jadownik miłością bezwarunkową, czasami ich wręcz nie lubię, ale nie potrafiłabym żyć gdzie indziej.

Dałaś przykład z zaburzeniami odżywiania, ale są i inne traumy. Możemy dziedziczyć po przodkach doświadczenia przemocy i gwałtu. Chyba także stąd ta próba odcięcia się od korzeni: z lęku przed tym, że jest się naznaczonym.

Tylko że odciąć się chyba nie da. Pozornie można, ale w jakimś momencie to i tak wraca. Mój pradziadek, Wawrzyniec Jakubowski, zaginął w trakcie wojny bolszewickiej. Jego syn, mój dziadek Staszek, nigdy go nie poznał. Prababka miała ogromny problem z ustaleniem nie tylko daty, ale samego faktu jego zgonu – i miało to wielki wpływ na ich dalsze życie i relacje z innymi.

Osobna kategoria to ludzie adoptowani, którzy nie dowiadują się niczego o swoich biologicznych rodzicach, a przecież czasem mierzą się w snach z ich doświadczeniami...

Sny to w ogóle wielki temat, kiedy mówimy o przodkach.

Nasi bliscy pojawiają się w nich, niosąc radę, pociechę, ostrzeżenie – i wydaje mi się nieważne, czy naprawdę duchowo są z nami, czy to po prostu ślad ich DNA w naszym krwiobiegu, manifestujący się w śpiącym umyśle. Do mnie jest „oddelegowany” dziadek.

Opowiesz?

Dziadek Stanisław był człowiekiem silnym fizycznie i psychicznie. Jego obecność w moich snach zawsze jest ciepła i krzepiąca. Przyniósł mi ulgę w żałobie, dał nadzieję, ale też powiedział mocne słowa prawdy w najtrudniejszym momencie mojego życia. Czuję, że czuwa nade mną.

Sabina Jakubowska

Ale kiedy mówimy o tym odcięciu od korzeni – dużo lepszym sposobem wydaje mi się przepracowanie. Wiadomo, że chodzi tu o traumy – nie tylko bycia potomkiem ofiary, ale także kata. Przyjechała kiedyś do Jadownik z Austrii pewna psychoterapeutka, szukała wiedzy o przodkach. Pomogłam jej, a potem się zaprzyjaźniłyśmy. Jeden z jej krewnych, Polak, zginął w obozie koncentracyjnym, a inny, z linii czesko-austriackiej, służył w wojsku III Rzeszy. To doświadczenie epigenetycznego dziedziczenia od sprawców i ofiar jest udziałem wielu z nas – ale od nas zależy, co sami wybieramy.

Czyli oni nas nie determinują? Np. ci sprawcy wśród naszych przodków?

Jeśli przyjmiemy, że mamy i takie dziedzictwo, jakoś łatwiej sobie z nim poradzić. A potem dla siebie i swoich następców wybrać coś innego.

Dużo o tym myślałam, pisząc „Akuszerki”. Badałam źródła, rozmawiałam z ludźmi, chodziłam po wsi i próbowałam sobie wyobrazić, jak oni sobie radzili np. z tym pokłosiem procesów o czary. Zarastający z powodu zmian klimatycznych staw za cmentarzem, zwany Czarcieniec, faktycznie był miejscem, w którym oskarżane kobiety poddawano tzw. próbie wody. Przecież to się nie działo na drugim końcu świata, tylko tutaj, a wśród oskarżycieli i oskarżanych byli nasi krewni.

Z pewnością można wyciągnąć z „Akuszerek” takie nici, które dominują np. w „Chamstwie” Kacpra Pobłockiego, ale też w niejednej książce na temat Zagłady. To opowieść o polskiej wsi jako przestrzeni horroru.

Tylko że to doświadczenie nie było wyłącznie czarne lub białe, moi bohaterowie doświadczali i chwil szczęścia, i chwil straszliwych, i szarej rezygnacji, i zwykłej codzienności.

Jest takie przysłowie, „co cię nie zabije, to cię wzmocni”. Różnie je można interpretować, ale moim zdaniem jest w nim przede wszystkim nadzieja. Pomyślmy: jeszcze w połowie XIX wieku nasi przodkowie musieli odrabiać pańszczyznę. Nie mieli nic swojego. Z perspektywy panów byli rzeczami. A równocześnie te „rzeczy” nie były pozbawione uczuć i aspiracji, talentów i marzeń. Jesteśmy potomkami tych, którzy przeżyli pańszczyznę i cholerę, pożary i powodzie, wizytacje biskupów i przemarsze wojsk, wojny i kometę na niebie. Niektórych to nie zabiło, tylko wzmocniło.

Niektórych jednak zabiło.

W kronice parafialnej jest mrożący krew w żyłach zapis pewnego proboszcza. Zanim zmarł, opisał, że w gorący, lipcowy dzień wrócił z odpustu w Dębnie, zastał bardzo wzburzonego ekonoma w podartej kamizelce, a ten ekonom mu opowiedział, jak to się rzuciła na niego z sierpem „wszeteczna dziewka Kaśka Niedźwiedzionka, córka gróbarza”, i to „bez nijakiego powodu”. Tylko na podstawie tego, co powiedział ów ekonom, bez dania jej możliwości obrony, Kaśkę „powynoszono”. Wiadomo, że żyła jeszcze potem, błąkając się po okolicy, i że przepowiedziała pożar plebanii, gdzie faktycznie niedługo później spłonęła stodoła.

Opisujesz tę historię w książce.

Bo nie dawała mi spokoju.

W pewnym momencie czułam, że na jednym ramieniu siedzi mi moja prababka, a na drugim Kaśka Niedźwiedzionka. Po tamtej historii przez sto lat nie chciano dawać we wsi dziewczynom na imię Katarzyna. Jeszcze w moim roczniku koleżanka nie została Kasią, bo jej babcia mówiła, że była we wsi taka czarownica i że nie można.

Dla nas istotne jest to, że nie uciekasz od opisu strasznych wydarzeń, ale jakoś pomagasz sobie z nimi radzić. Można by powiedzieć – nie tylko dlatego, że tyle w niej opisów porodów – że napisałaś książkę „pro life”.

Bo ona jest ku życiu. Jedna z moich bohaterek, kolejna wiejska akuszerka ­Regina Perkowa, powiedziała w pewnym momencie, że jej już nic nie jest dziwne. Tym ludziom na wsi, którzy wystarczająco długo żyli, również nic nie było dziwne. Rozmawiałam kiedyś z panią, której życie wydawało się naprawdę tragiczne, na zakończenie coś mnie podkusiło, żeby zapytać: „co było najtrudniejsze, pani Aniu?”. Roześmiała się jak młoda dziewczyna i powiedziała: „Nic. Da się przezwyciężyć wszystko”. Jak dostajesz taką puentę, to wychodzisz silniejszym człowiekiem.

Niektóre z tych pań powierzyły Ci bardzo intymne historie.

Miały do mnie zaufanie, bo byłam prawnuczką tej Czerneckiej, co je przyjęła na świat. I byłam wnuczką mojej babci, osoby powszechnie lubianej. Wystarczy, że się przedstawiałam, że jestem od Czerneckiej, od Walkowej.

Moja przyjaciółka, położna Basia Baranowska, mówiła kiedyś na konferencji Fundacji Rodzić po Ludzku, że bardzo ją interesuje, co przeważa po latach we wspomnieniach porodowych.


Piotr Sikora: Tylko to, czego jest mało, może mieć wielką wartość. Jak sól w średniowieczu. Jak chwila życia – w każdej epoce.

 


Co pamięta kobieta rodząca przed laty podczas okupacji, co w niej zostało: stres i adrenalina czy oksytocyna i wyrzut szczęścia? Szukałam odpowiedzi na to pytanie i pamiętam, jak jedna sąsiadka opowiedziała mi, że w czasie wojny lekarz bardzo jej pomógł, ale rzucił też bardzo przykre zdanie: „To nie tyś urodziła, to ja za ciebie urodziłem”. Być może uratował życie i jej, i jej dziecku, ale żal do niego trwał, nawet kiedy miała 90 lat. A przy drugim porodzie była u niej położna, której parę ciepłych słów również pamiętała całe życie. Słowa mają moc i one zostają w ludziach dłużej, niż my zostajemy.

„Tyle mamy w życiu, ile się dobrze zapiszemy w czyimś sercu”, mówi jedna z bohaterek Twojej powieści.

Próbowałam odtworzyć stan wiedzy położnych z końca XIX wieku i kupiłam w internecie książkę z epoki, „Nauka położnictwa dla położnych” prof. Stanisława Dobrowolskiego. Była podpisana: „Należy do Skowron Stanisławy”, znalazłam w niej notatki właścicielki i kartkę z jej kalendarza. Poczułam, jakby mnie wołała, więc odnalazłam jej potomków i jej 90-letni zięć mi o niej opowiedział. Żyła w Strzemieszycach Wielkich i przyjęła tam na świat setki istnień. Kiedy zmarła, w 1960 r., rodzina wynajęła wóz, żeby zawieźć jej trumnę na cmentarz, ale okazał się niepotrzebny, bo całą kilkukilometrową drogę nieśli ją na ramionach mężczyźni, których przyjęła na świat, albo mężowie kobiet, które przy niej rodziły.

Chcieliśmy zapytać o Jej Łaskawość Śmierć, o której piszesz przy okazji niejednego porodu. O połączenie między życiem a śmiercią, bo trochę nad grobami rozmawiamy.

Jako doula wiele razy widziałam, jak się rodzi dziecko. Byłam przy rodzącej, wspierałam ją i koncentrowałam się na niej, zawsze przychodził jednak moment, w którym świat się jakby zatrzymywał; pojawiał się nowy człowiek, życie, dusza. Trudno się nie zastanawiać, jak to jest w procesie odwrotnym: gdy człowiek odchodzi z tego świata, i wierzę, że idzie dalej. W naszej kulturze, przesyconej potrzebą happy endu, śmierć jest postrzegana jako trudność i nieszczęście, ale to przecież punkt widzenia tych, którzy zostają. Wierzę, że niejeden odchodzący czuje ulgę, bo zrzuca bagaż życia i idzie ku światłu.

Pisząc „Akuszerki” inspirowałam się legendą o doktorze, który widział śmierć i umówił się z nią, że jak będzie stała przy nogach chorego, to chory wyzdrowieje, a jak przy głowie – umrze. Kiedy jako dziecko czytałam tę mroczną baśń, nie rozumiałam, jak doktor mógł realnie widzieć śmierć. Ale dzisiaj wiem, że są wśród nas ludzie bardziej wrażliwi. Myślę, że położne, o których pisałam, również miały taką umiejętność.

Przebywając przy rodzących i przy umierających, stały się świetnymi psycholożkami.

Moja główna bohaterka, Franciszka, należała już do nowego pokolenia, skończyła Cesarsko-Królewską Szkołę Położnych, ale przed nią były pokolenia „bab”, które mogły polegać tylko na tym, co wyczytają z oczu człowieka, któremu przyszły pomóc. Jako doula też to znam: liczę częstotliwość skurczy, ale często o wiele lepiej sprawdza się patrzenie w oczy. Ciekawe: całe życie myślałam o sobie, że jestem racjonalistką...

Słowa są mniej ważne, gdy się czyta z ludzkiego spojrzenia?

No a „baby” nie tylko przyjmowały życie, ale i je odprowadzały. Umiały przewidzieć potrzeby rodzących i umierających. I były wspierane przez tradycję. Zwyczaje, które opisuję, często uznawano za zabobony; w niejednej pracy etnograficznej przedstawiano je z pozycji męskiej i wyższościowej. Ale mogłabym wskazać mnóstwo racjonalnych powodów, dla których były stosowane.

Dasz przykład?

Etnografowie wyśmiewali np. prowadzenie rodzącej do kapliczki. Dziś wiemy, że pozycja pionowa i ruch sprzyjają rozwojowi akcji porodowej, a bycie otoczoną przez wspierające, bliskie kobiety przyczynia się do wyrzutu oksytocyny. A jeśli jeszcze dodamy do tego wiarę rodzącej w siłę modlitwy, poczucie bezpieczeństwa i bycia wspartą wzrasta wielokrotnie. Dziś kobiety zapisują się na kurs hipnoporodu, żeby się nie bać rodzenia – wtedy szły do figurki.

Podobnie jest z gestami towarzyszącymi odchodzeniu. Człowiek na progu śmierci, często nieprzytomny, mógł słyszeć to, co dzieje się dookoła, i dźwięk ­głosów bliskich odmawiających modlitwy działał na niego kojąco. Świeca oświetlała drogę. Różaniec był znakiem bliskości, wsparcia i drogowskazem wyznaczającym kierunek. Różaniec zresztą wygląda zupełnie jak nieodcięta pępowina. Noworodek często zaciska na niej rączki, podobnie jak odchodzący na różańcu. „Miej się czego złapać, kiedy wracasz do matki”...

Może to, co mówię, jest drastyczne? Często słyszę, że „Akuszerki” są drastyczne.

Naszym zdaniem nie są. Powiedzielibyśmy raczej, że napisałaś bardzo religijną książkę.

Ludzie w XIX wieku byli bardzo religijni, a ja przyjęłam ich punkt widzenia. Dla mnie religijność ma zresztą koloryt, dźwięk i zapach Jadownik, np. w święto Bożego Ciała, które opisałam tak, jak je zapamiętałam, kiedy jako 5-letnia dziewczynka towarzyszyłam babci podczas procesji. Wtedy, w późnych latach 70. XX wieku, wszystko było bardziej intensywne: kolor gorsetów w strojach krakowskich czy zapach sypanych kwiatów, zbieranych wcześniej na łąkach albo na krzewach czarnego bzu.


Sabina Jakubowska: Imię dziecku nadaje się przed świętem patrona. Dlatego Anny zaczynały się w czerwcu. A wysyp Marii odbywał się przed każdym świętem maryjnym. Potem nie należy tego robić, bo dziecko nie będzie się chować.

 


Pamiętam też, jak w stanie wojennym wujek zabrał mnie na pasterkę do kościoła w Jadownikach. Jak mnie podniósł, na wpół śpiącą, w kierunku świecznika i pokazał napis, z którego wynikało, że ufundowali go Jan i Anna Kostrzewowie, moi pradziadkowie. Dowiedziałam się później, że po wojnie bolszewickiej, kiedy była plaga tyfusu i cała rodzina pradziadka zachorowała, on ślubował, że jeśli przeżyją, ufunduje świecznik do kościoła, przy którym pracował jako majster. Zrobił to, choć wydał tyle, co na nową chałupę i do końca życia mieszkał w starej chatynce z klepiskiem zamiast podłogi – i choć z pięciorga jego dzieci jeden synek nie przeżył. Pomimo tej straty potrafił być wdzięczny za tych, co zostali. I zawierzyć.

Pradziadek i prababka mieli też tabliczki na ławkach w kościele. Jak mnie babcia prowadziła w ich stronę, mówiła zawsze: „Tu masz siadać, bo tu jest twoje miejsce”.

Tylko co my mamy, biedni, robić – ci, którzy nie mamy tabliczek w żadnych kościołach?

Robić to, co wybierzemy. Choć niewykluczone, że na końcu się okaże, że to też było po stronie przodków.©℗

Sabina Jakubowska

SABINA JAKUBOWSKA jest pisarką, doktorem nauk humanistycznych, archeolożką i nauczycielką historii. Jako doula towarzyszy kobietom przy porodach. Jej pierwsza powieść, „Dom na Wschodniej”, otrzymała Nagrodę Główną w konkursie Promotorzy Debiutów, zorganizowanym przez Fundację Tygodnika Powszechnego i Instytut Książki. W tym roku ukazały się „Akuszerki”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, redaktor wydań specjalnych i publicysta działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w pisaniu o piłce nożnej i o stosunkach polsko-żydowskich, a także w wywiadzie prasowym. W redakcji od 1991 roku, był m.in. (do 2015 r.) zastępcą… więcej
Nauczycielka, współzałożycielka Szkoły Demokratycznej w Krakowie, autorka tekstów i wywiadów publikowanych m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, dotyczących zwłaszcza problematyki wychowania oraz literatury dziecięcej.

Artykuł pochodzi z numeru Nr 44/2022