Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Jednym z najmocniejszych momentów „Wesela” Mai Kleczewskiej z Teatru Słowackiego jest wizualizacja współczesnego, świeżo zbombardowanego Krakowa. Jednym ze smutniejszych obrazów ostatnich dni jest powyborcza mapa Polski, rozdartej na dwie połowy. Obie te wizje, wyimaginowana i realna, chcąc nie chcąc, spotykają się podczas seansu „Civil War” – filmu, w którym nie da się zobaczyć wyłącznie dystopii o wojnie domowej w Ameryce.
Alex Garland widzi przyszłość „tylko cokolwiek dalej”. W Białym Domu zasiadł kabotyński prezydent, wierny hasłu „dziel i rządź”. Niektóre stany ogłosiły secesję, co doprowadziło do krwawej rozprawy z separatystami. Już ruszyli na Waszyngton i dni prezydenta, który odtrąbił w telewizji swe zwycięstwo, zdają się policzone. Trwa walka wszystkich ze wszystkimi, brakuje wody, prądu, benzyny, odbywają się samosądy... Kiedy czwórka dziennikarzy wyrusza oznakowanym autem z Nowego Jorku do stolicy, by relacjonować wydarzenia, ich kraj z każdą milą coraz bardziej przypomina postapokaliptyczny krajobraz.
Podobnie patrzy na Amerykę brytyjski reżyser: okiem reportera wojennego, który chciałby dawać świadectwo i ostrzegać, wie jednak, jak łatwo wkręcić się w machinę widowiska. Bo żeby przebić konkurencję (w kinie i na froncie), trzeba być pierwszym i najbliżej jak się da. Siłą „Civil War” jest właśnie niekonwencjonalna widowiskowość tej bliskości. Trudno znaleźć współczesny film, w którym wojna byłaby tak bezpośrednio dotykalna i słyszalna.
Częściowo scenariusz Garlanda ułatwia sobie zadanie, przesadnie dbając o zróżnicowaną reprezentację i tym samym identyfikację z bohaterami. Mamy tu więc coś w rodzaju patchworkowej rodziny reporterskiej: gwiazdę fotografii wojennej (wyśmienita Kristen Dunst) i młodziutką fotoreporterkę (Cailee Spaeny). Jest ambitny dziennikarz (Wagner Moura), który szykuje się do wywiadu z głową państwa, i weteran dziennikarstwa z „New York Timesa” (Stephen McKinley Henderson). Nie przypadkiem mają różne odcienie skóry, temperamenty i podejścia do swego fachu. Tyle że jego etyczna strona ujawnia się mimochodem i nie wprost. Ktoś fotografuje trupy na ulicach, a ktoś inny robi zdjęcie fotografującemu – który z nich bardziej przekracza moralne granice? I jakie to wszystko ma znaczenie, skoro nikomu tymi zdjęciami nie pomogą, a ludzkość niczego się z nich nie nauczy? Co najwyżej „widokiem cudzego cierpienia” połechta uśpione sumienie. Ale to już było.
Wiadomo też, że naciskanie migawki musi skojarzyć się z pociąganiem za spust. I że angielski czasownik shoot oznacza strzelanie i zarazem fotografowanie czy filmowanie. Jednakże twórca filmu „Ex Machina” nie podąża utartą ścieżką kina spod znaku „zawód reporter”, czyli za Peterem Weirem („Rok niebezpiecznego życia”), Oliverem Stone’em („Salwador”) i Michaelem Winterbottomem („Aleja snajperów”). Oglądając dziennikarzy, którzy się kulom nie kłaniają, zawsze można dostrzec zarówno bohaterów narażających życie dla prawdy, jak i antybohaterów, którym chwilami blisko do wygłodniałych hien. Zwłaszcza że dają o sobie znać różnice pokoleniowe. Podczas gdy Lee na innych wojnach zdążyła się nabawić PTSD i zwątpienia w sens pracy, debiutująca na froncie Jessie, uzbrojona w analogowego nikona i przenośną ciemnię, nader szybko się hartuje. I wydaje się, że taka historia mogłaby wydarzyć się wszędzie.
Lecz u Garlanda druga wojna secesyjna, mimo znajomej retoryki, przedstawiona została inaczej niż znane z historii bratobójcze konflikty. Brak tutaj wyjaśnień, na czym polega światopoglądowe pęknięcie, co bywa dość absurdalnym zarzutem wobec filmu. Chociaż łatwo się domyślić, po której stronie bije serce reżysera i co dziś napawa go lękiem, z premedytacją nie opowiada się po żadnej ze stron i nie nazywa ich po imieniu. Zamiast politycznego mięsa serwuje nam scenę, która mówi, o czym naprawdę jest ten film.
„Fallout”, czyli jeśli coś może pójść źle, pójdzie gorzej
Oto podróżujący do Waszyngtonu dziennikarze wpadają w ręce bojówki o niejasnej proweniencji. Każdy z nich dostaje pytanie, skąd pochodzi – za złą odpowiedź grozi seria z karabinu i dół z wapnem. Przeżyją wyłącznie „pełnoprawni Amerykanie”. Współczesne wrzenie świata – sugeruje Garland – wyrasta w ogromnym stopniu ze sztywnych, jednowymiarowych tożsamości. I nieważne, czy chodzi o Amerykę, Ukrainę, Bliski Wschód, Polskę.
Jest w filmie jeszcze inna znacząca scena. Bohaterowie zatrzymują się w miasteczku, nieco sennym i opustoszałym, aczkolwiek mieszkańcy żyją swoim zwykłym życiem, jak gdyby nigdy nic. Nie widzą, co się dzieje w kraju? A może nie wiedzą albo nie wierzą? Przywodzą na myśl mieszkańców rosyjskich miasteczek, pogrążonych w dezinformacji i politycznej apatii, choć po ostatnich wyborach nie musimy szukać analogii aż tak daleko i niekoniecznie w małych miejscowościach. Polityczne niedookreślenie filmu pozwala na takie wycieczki.
„Civil War” rozregulowuje ostrość również wtedy, gdy pokazuje ekstremalny wysiłek dostarczycieli informacji, związane z nim ryzyka i nadużycia. Bo przecież prąc do przodu za Lee, z obiektywem wycelowanym w cierpienie i chaos, łatwo zapomnieć, czy nadal chodzi o etos czy o jazdę na adrenalinie. Film Garlanda pozwala poczuć tę dwuznaczność nie tylko w odniesieniu do fotoreporterki wojennej, ale pośrednio też do opowiadacza tej historii. Pierwsza, by dobrze „obsługiwać” wojny, musi wykonać pracę na własnych emocjach, lecz jeśli całkowicie je wyłączy, może zamienić się w automat.
Sam Garland z rozwagą pracuje na emocjach widzów. Z jednej strony robi wiele, byśmy się w tej wojnie zatracili, poczuli ją na własnej skórze, z drugiej zaś chciałby, żebyśmy wyszli z niej nie tyle poharatani, ile zahartowani. Przede wszystkim na medialny, również w znaczeniu: zapośredniczony, obraz wydarzeń. Skoro za każdym zdjęciem, reportażem, filmem dokumentalnym stoją różne przesłanki i, nawet przy pozorach obiektywności, różne punkty widzenia, celowo zniwelowano je w filmie niemal do zera, prowokując swą umownością.
Dotychczas w ekranowej fantastyce reżyser poszukiwał człowieczeństwa w nowym totalitaryzmie technologiczno-kapitalistycznym. Dziś, niebezpiecznie blisko teraźniejszości, to w rozmaitych wzmożeniach tożsamościowych upatruje największej grozy. I w tym, że jedyną odtrutką na dezinformację mogłoby stać się znieczulone, idące po trupach postdziennikarstwo.
CIVIL WAR – reż. Alex Garland. Prod. Wielka Brytania/USA 2024. Dystryb. Best Film/Monollith Films. W kinach.